Wilczyce/Tom IV/Rozdział XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wilczyce |
Podtytuł | Powieść z wojen wandejskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff; G. Gebethner |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les louves de Machecoul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Wioska Saint-Philbert położona jest na krańcu kąta, jaki tworzy Boulogne, wpadając do jeziora Grand-Lieu, oraz na lewem wybrzeżu tej rzeki. Śród ubogich chat w jej pobliżu wznosi się dom z kamieni i cegieł, mający dach czerwony i zielone okiennice, otoczony snopami słomy i siana a pełen krów, owiec, kur, kaczek, z których jedne ryczą i beczą w oborach, inne gdaczą i kwaczą przed bramą, tarzając się w kurzu na drodze. Droga ta służy domowi owemu za dziedziniec, ogrody zaś, pełne płodnych drzew owocowych, a ciągnące się amfiteatralnie aż do wzgórza uwieńczonego ruinami, wznoszącemi się od północy nad jeziorem Grand-Lieu — zajmują miejsce dziedzińca właściwego.
Dom ten, to zajazd matki wdowy Picaut. Te ruiny, to szczątki starego zamczyska Saint-Philbert-de-Grand-Lieu.
W tych to ruinach wyznaczył Courtin schadzkę panu Hyacinthe’owi między godziną siódmą a ósmą wieczorem, wiedząc dobrze, iż o tej porze będą zupełnie puste. Wójt z Logerie opuścił Nantes około godziny piątej, ale szedł z takim pośpiechem, że brakło jeszcze dobrej godziny do zmierzchu, gdy mijał most, prowadzący do Saint-Philbert.
W tej wiosce wójt Courtin był wielce poważaną osobistością. Zatrzymywał się tam zwykle w zajeździć pod „Wielkim świętym Jakóbem“ a i dzisiaj udał się do tegoż zajazdu, gdzie miał z mieszkańcami Saint-Philbert, którzy od podwójnej porażki w Chêne i Pénissiére zbliżyli się do niego, rozmowę, posiadającą, wobec sytuacyi, w jakiej się znajdował, niemałe znaczenie.
— Słuchajcie-no, kumie Courtin — zapytał jeden z wieśniaków — czy to prawda, co mówią?
— A cóż to mówią, Macieju? — odparł Courtin. Opowiedz, niech-że się dowiem.
— A no, mówią, żeście odwrócili kaftan i że go nosicie podszewką do góry; z czego wynikło, że z błękitnego stał się biały.
— A to ci głupie gadanie!
— Ale bo też, gospodarzu, sami dajecie pozory i faktem jest, że od czasu, jak wasz pan przeszedł do białych, nie gawędzicie już, jak dawniej.
— Bo i na co przyda się gawęda? Z gadania nic nikomu nie przyjdzie. Ale ja nie próżnuję... usłyszysz o mnie niebawem, mój chłopcze.
— Tem lepiej! tem lepiej! bo widzicie, gospodarzu, ten cały zamęt, to zagłada dla handlu i, jeśli patryoci nie wezmą się za ręce, to, zamiast zginąć od strzelaniny, jak nasi ojcowie, zginiemy z nędzy i z głodu; jeśli zaś przeciwnie, zdołamy się pozbyć bandy hultajów, którzy się tu włóczą, no, to handel zaraz się ożywi, a my przecież tego tylko chcemy. Niema dziesięciu minut jeszcze, jak widziałem przechodzącego największego łotra w okolicy ze strzelbą na ramieniu i z pistoletami za pasem, a szedł tak śmiało, jak gdyby nie było ani jednej pary czerwonych spodni w kraju.
— Któż to taki?
— Józef Picaut, do licha! ten, który zabił własnego brata.
— Józef Picaut, tutaj! — zawołał wójt z Logerie, blednąc, jak chusta. — Ależ to niemożliwe.
— Widziałem go, jak was widzę, gospodarzu! Tylko miał na sobie kurtkę i kapelusz marynarza, ale, mimo to, poznałem go odrazu.
Courtin zastanowił się przez chwilę. Plan, jaki obmyślił, a który opierał się na istnieniu domu o dwóch wejściach i na stosunkach codziennych Pascala z Petit-Pierre’m, mógł się nie powieść, a w takim razie Berta pozostawała ostatnim jego ratunkiem. Chcąc wykryć schronienie Petit-Pierre’a, musiałby iść za młodą dziewczyną, gdy ta udawać się będzie do Nantes. Jeśli Berta zobaczy się z Józefem Picaut’em, wszystko będzie stracone; ale gorzej będzie, jeśli przy pomocy Berty szuan rozmówi się z Michałem; wówczas dzierżawca byłby zgubiony.
Courtin zażądał papieru i pióra, napisał kilka wierszy, a, podając kartkę wieśniakowi, rzekł:
— Macieju, masz tu dowód, że jestem patryotą i że nie kręcę się, jak chorągiewka na dachu, w stronę, z której wiatr od naszych panów zawieje. Oskarżyłeś mnie, że poszedłem w ślady mego pana; otóż, na dowód, iż tak nie jest, powiem ci, że od godziny dopiero wiem, gdzie się ukrywa, i że dam o tem znać, gdzie należy. Ilekroć będę miał sposobność wytępić wrogów ojczyzny, uczynię to skwapliwie, nie pytając, czy odniosę z tego korzyść, nie dbając, czy to moi przyjaciele, czy nie.
Wieśniak, który należał do zaciekłych błękitnych, uścisnął z zachwytem dłoń Courtin’a.
— Masz ty dobre nogi? — spytał Courtin.
— I jakie jeszcze! — odparł wieśniak.
— Zanieś więc to, co tchu, do Nantes; a pamiętaj, liczę na to, że mnie nie zdradzisz, że nikt się nie dowie, iż to ja kazałem zaaresztować młodego barona.
Wieśniak dał słowo Courtin’owi, a ponieważ mrok zaczął zapadać, przeto dzierżawca wyszedł z zajazdu na lewo, udał się w pole, ale po dłuższej chwili zawrócił i skierował się w stronę ruin Saint-Philbert. Dotarł do nich, idąc brzegiem jeziora, poczem szedł rowem zewnętrznym, okalającym ruiny, i wszedł na dziedziniec przez most kamienny, zastępujący obecnie most zwodzony, który niegdyś spuszczał się na łańcuchach przed zamczyskiem.
Stanąwszy na dziedzińcu, dzierżawca zagwizdał z cicha. Na ten sygnał mężczyzna, który siedział ukryty za odłamem rozwalonego muru, wstał i zbliżył się do niego. Był to pan Hyacinthe.
— To wy? — spytał, zbliżając się z pewną ostrożnością.
— A no, tak — odparł Courtin — niech pan będzie spokojny.
— Jakie nowiny dzisiaj?
— Dobre; ale tutaj nie można ich mówić.
— Dlaczego?
— Dlatego, że tu ciemno, jak w norze. Mógłby tu ukrywać się u stóp naszych jaki człowiek i słyszeć nas.
a my nie domyślilibyśmy się nawet. Pójdź-że pan! sprawa stoi w tej chwili tak dobrze, że nie możemy jej narażać.
Courtin zaprowadził towarzysza swego do środkowej wieży śród ruin; tu pchnął drzwi, wydobył z kieszeni świecę woskową i krzesiwo fosforowe, zapalił świecę i powiódł nią po wszystkich zakątkach. Drzwi w murze na prawo, nawpół zapadłe w szczątkach podłogi, obudziły ciekawość i niepokój Courtin’a. Pchnął drzwi i znalazł się wobec otworu, z którego unosiły się wilgotne opary. Przez ten wielki wyłom w murze widać było jezioro, lśniące w blasku księżyca. Dzierżawca podniósł świecę ku sklepieniu, usiłując oświetlić głębię zalanego podziemia; ale ponieważ mu się to nie udało, przeto wziął kamień i rzucił go w wodę, której plusk ponurem echem odbił się śród pustych murów.
— Tutaj stanowczo tylko ryby z jeziora mogłyby nas usłyszeć, a jest przysłowie, które mówi: „Niemy, jak ryba“. Pójdź pan na wszelki przypadek tutaj, w to zagłębienie; tu będziemy bezpieczni i możemy ukryć światło.
I Courtin pociągnął za sobą pana Hyacinthe’a do framugi drzwi, prowadzących do podziemia, umieścił świecę przed temi drzwiami, na kamieniu, który odpadł ze sklepienia, sam zaś usiadł na stopniach schodów, również do podziemia prowadzących.
— Powiedzieliście — rzekł pan Hyacinthe, siadając naprzeciwko Courtin’a — że dacie mi nazwę ulicy i numer domu, w którym ukrywa się Petit-Pierre. Nb, cóż, wiecie, gdzie zamieszkał?
Courtin za całą odpowiedź podał panu Hyacinthe’owi bilecik, który wydobył z popiołów kominka, i oświetlił mu go tak, żeby go mógł przeczytać.
— Kto to napisał? — spytał Żyd.
— Młoda dziewczyna, będąca przy tej, której szukamy.
— Tak; ale już jej tam niema; pytam was zatem, do czego może nam posłużyć ten list? czego dowodzi? w jaki sposób może przyśpieszyć naszą sprawę?
Courtin wzruszył ramionami i postawił świecę na ziemi.
— Jakto, czy pan nie przeczytał, że, w razie, gdyby niepokojono tego, do którego list jest skierowany, Petit-Pierre daje mu schronienie?
— Tak; ale cóż stąd?
— A no to, że trzeba go zaniepokoić, to się tam uda.
— A potem?
— Potem zrewiduje się dom, do którego ucieknie, i znajdziemy wszystkich razem.
— A gdzie ten człowiek mieszka? — spytał pan Hyacinthe, po chwili namysłu.
— Oho! mój panie, to już jest inna sprawa. Powiem, gdzie mieszka, jak już będę miał coś w ręku — odparł Courtin, który dosłyszał brzęk złotych monet, ukrytych za pasem Żyda; w oczach dzierżawcy zapalił się płomień żądzy.
— A jeśli ten człowiek nie skorzysta z ofiarowanego schronienia?
— Już ja tak wszystko obmyśliłem, że niepodobna, żeby tam się nie udał: Dom, w którym mieszka, ma dwa wyjścia, przez jedno wchodzą żołnierze; on ucieka przez drugie, ale my stoimy na dwóch krańcach ulicy i idziemy za nim. Jak pan widzi, nie może się to nie udać. Więc, niechno pan odepnie pas. Niech mi pan da to złoto; da mi pan to złoto! Niejedno grozić nam będzie niebezpieczeństwo, nieraz życie nasze będzie zagrożone, to złoto doda mi odwagi. Dajże mi pan to złoto, jeśli pan chce, żebym był spokojny i nieubłagany, jak pan! Przecież i tak daje mi pan tylko zaliczkę, połowę tego, co mi się należy!
Pan Hyacinthe wstał, odpiął pas, a Courtin, którego blada, martwa twarz ożywiła się wyrazem nieopisanej chciwości, upojony brzękiem metalu, dobiegającym ponownie jego uszu, wyciągnął rękę, by pas ten pochwycić.
— Chwilę! — rzekł pan Hyacinthe — piękne za nadobne.
— Dobrze; ale zobaczmy najpierw, czy to naprawdę złoto.
Żyd wzruszył ramionami, ale uległ życzeniu swojego spólnika. Wyciągnął żelazny łańcuszek, który zamykał sakwę skórzaną; Courtin, olśniony blaskami złota, uczuł, że dreszcz przebiega mu po całem ciele, i dzierżawca z oczyma wlepionemi w błyszczący metal, z wargami drżącemi, wsunął z nieopisaną rozkoszą ręce w stos monet, które przepływały mu przez palce.
— Mieszka — rzekł urywanym głosem — mieszka przy ulicy du Manché, nr. 22; drugie drzwi wychodzą na uliczkę równoległą do ulicy du Marché.
Pan Hyacinthe puścił pas, Courtin pochwycił go, a z piersi jego wyrwało się głębokie westchnienie ulgi. Ale w tejże chwili podniósł głowę z przerażeniem.
— Co się stało? — spytał pan Hyacinthe.
Courtin szybkim ruchem położył dłoń na ramieniu spólnika.
— Ktoś chodzi nad naszemi głowami. — rzekł drżącym głosem, podnosząc głowę ku sklepieniu czarnemu i ponuremu.
— To pójdźmy — odparł Żyd, którego również zaczął ogarniać niepokój. — Nie mamy tu już nic do roboty, a czas ruszyć w drogę do Nantes.
— Nie; ukryjmy się i słuchajmy. Jeśli tam ktoś chodzi, to znaczy, że nas szpiegują, a jeśli nas szpiegują, to czyhają na nas przede drzwiami... Boże wielki! czyżby już ktoś chciał mi odebrać moje złoto? zawodził dzierżawca, przyciskając pas do bioder, ale drżąc tak silnie, ze nie mógł go przywiązać.
— Słuchajcie, tracicie zupełnie głowę — rzekł pan Hyacinthe, który na razie był z dwóch odważniejszy — źle zrobiłem, żem wam dał to złoto. Przedewszystkiem zgaśmy świecę i ukryjmy się w podziemiu. Stamtąd zobaczymy, czy się nie mylicie.
— Ma pan słuszność, ma pan słuszność — odpali Courtin, zadmuchując świecę, poczem otworzył drzwi do zalanego podziemia.
Zaledwie stanął na pierwszym stopniu schodów, wydał straszliwy okrzyk i wybełkotał wyrazy:
— Do mnie, panie Hyacinthe!
Żyd chciał wyjąć z za pasa pistolet, ale silne ramię schwyciło go za rękę i wykręciło ją tak, że pan Hyacinthe z okrzykiem bólu padł na kolana, błagając łaski.
— Jedno słowo, jeden ruch, a zabiję cię, jak psa! — odezwał się głos Jakóba, wodza królików. Poczem, zwracając się do Józefa Picaut’a, który wszedł za nim, dodał: — No, leniuchu, trzymasz go, co?
— A! zbój! — odparł tamten głosem urywanym i zadyszanym, szamotał się bowiem z Courtin’em, który rozpaczliwymi wysiłkami starał się ocalić nie swoją osobę, lecz swoję złoto — a! zbój! gryzie mnie, drapie... Żebyście mi nie byli zabronili puścić mu krwi, jużbym dawno z nim skończył!
W tejże chwili rozległ się łoskot dwóch ciał upadających na ziemię,
— Zabij! zabij! — zawołał Jakób. — Teraz, kiedy wiem, co chciałem wiedzieć, już mi wszystko jedno.
— A! do kroćset, czemu nie powiedzieliście mi tego wcześniej! już byłoby po wszystkiem.
Józef Picaut, zebrawszy wszystkie siły, oparł kolano na piersi leżącego pod nim Courtin’a i wydobył z za pasa nóż, dobrze wyostrzony. Courtin, ujrzawszy śród ciemności stal, która zamigotała, jak błyskawica, krzyknął:
— Łaski! łaski! Powiem wszystko, wyznam wszystko, ale mnie nie zabijajcie.
Ręka Jakóba powstrzymała ramię Józefa Picaut’a.
— Nie rzekł — jeszcze nie. Zastanowiłem się, on może nam być użyteczny. Skrępuj mi go tak, żeby nie mógł ruszyć ani nogą ani łapą.
Nieszczęsny Courtin był taki przerażony, że sam podał ręce Józefowi, który mu je związał sznurem cienkim a ostrym, w jaki się zaopatrzył na zlecenie Jakóba. Wszelako dzierżawca nie puścił jeszcze pasa, pełnego złota; przytrzymywał go łokciem na brzuchu.
— Jak z nim skończysz, zrobisz to samo z tym — odezwał się Jakób, wskazując pana Hyacinthe’a, któremu pozwolił podnieść się na jedno kolano i który tak klęczał milczący, bez ruchu.
— Poszłoby prędzej, gdyby nie było tak ciemno — rzekł Józef Picaut, zły, że mu się postronek poplątał.
— Ale bo też — odezwał się Jakób — dlaczego się krępować u dyabła? dlaczego nie zapalić latarni? Niechże uraduję duszę widokiem oblicza tych handlarzy królów i książąt.
Jakób wydobył z kieszeni niewielką latarkę i zapalił ją przy pomocy krzesiwa fosforowego, tak spokojnie, jak gdyby był w głębi lasu Touvois; poczem powiódł światłem latarni po twarzy pana Hyacinthe’a i Courtin’a. Przy tym blasku Józef ujrzał pas skórzany, który dzierżawca przyciskał konwulsyjnym ruchem, i rzucił się na niego, by mu go wyrwać. Jakób źle zrozumiał ten ruch: mniemał, że, ulegając nienawiści do wójta z Logerie, szuan chciał go zamordować, i rzucił się na Józefa, by temu zapobiedz.
W tejże chwili smuga ognia, lecąc z górnego sklepienia wieży, przecięła ciemności, rozległ się głuchy huk i Jakób padł na Courtin’a, który uczuł na twarzy ciecz ciepłą i lepką.
— Ach! ty zbóju! — krzyknął Jakób, unosząc się na kolano — wciągnąłeś mnie w zasadzkę! przebaczyłem ci twoje kłamstwo; ale zapłacisz za tę zdradę!
I strzałem z pistoletu powalił na ziemię brata Pascala Picaut’a.
Latarnia zgasła, staczając się ze schodów do jeziora, dym dwóch wystrzałów spotęgował jeszcze panujące dokoła ciemności.
Pan Hyacinthe, widząc upadającego Jakóba, podniósł się i blady, milczący, oszalały z trwogi, latał dokoła podziemia, nie mogąc znaleźć wyjścia; nareszcie, poprzez jedno z wązkich okien dostrzegł gwiazdy, iskrzące się na ciemnem sklepieniu niebieskiem; z siłą, jaką nadaje strach, wdrapał się na parapet tego okna i, nie obliczając ani wysokości, ani niebezpieczeństwa, skoczył głową naprzód do jeziora. Zimna woda ostudziła panu Hyacinthe’owi krew niesłychanie wzburzoną i przywróciła mu przytomność umysłu.
Wypłynął na powierzchnię wody i zaczął rozglądać się dokoła, w jaką stronę się zwrócić, gdy nagle ujrzał łódkę, stojącą w zagłębiem, które pozwalało wodzie z jeziora wtargnąć do wieży. Tą łódką prawdopodobnie dwaj mężczyźni podjechali do zalanego podziemia. Pan Hyacinthe, cały drżący, dotarł do łódki, sprawując się jak mógł najciszej, wdrapał się do niej, pochwycił wiosła i wypłynął na jezioro. Po niejakim czasie dopiero pomyślał o towarzyszu.
— Ulica du Marché, 22 — mruknął. — Nie, nie zapomniałem nic pod wpływem trwogi; powodzenie zależy teraz od szybkości, z jaką powrócę do Nantes. Biedny Courtin! teraz sądzę, że mogę się uważać za spadkobiercę pięćdziesięciu tysięcy franków, które mu jeszcze dać miałem; ale co za głupi pomysł, żeby mu dawać z góry połowę! Miałbym teraz adres i pieniądze. Jaki to błąd! jaki błąd!
I, chcąc stłumić wyrzuty, Żyd pochylił się nad wiosłami i robił niemi z taką siłą, jakiej nie domyśliłby się w nim nikt, sądząc z jego wątłej powierzchowności; łódka, jak strzała, mknęła po jeziorze.