Wilczyce/Tom II/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
W którym miłość nadaje zapatrywania polityczne tym, którzy ich nie mają.

Pozostawiliśmy barona Michel’a w chwili powzięcia wielkiego postanowienia. Wszelako w chwili owej usłyszał odgłos kroków na korytarzu, wobec czego rzucił się na łóżko z zamkniętemi oczyma, ale otwartemi uszami. Te kroki przeszły, a po chwili powróciły, nie zatrzymując się przed jego drzwiami. Nie były to kroki jego matki, nie o niego zatem chodziło.
Młody baron otworzył oczy, usiadł na łóżku, i zaczął rozważać. — Trzeba — myślał — albo zerwać z matką, której najdrobniejsza wola była dla niego prawem, wyrzec się ambitnych planów, jakie snuła dla swego syna, a które chwilami wydawały się ponętne chwiejnej wyobraźni młodego barona; trzeba pożegnać się z zaszczytami, jakich królestwo lipcowe przyrzekło nie skąpić młodemu milionerowi, odważyć się na wyprawę, która mogła być krwawa, sprowadzić za sobą wygnanie, konfiskatę, śmierć; trzeba uczynić to wszystko — albo wyrzec się Maryi i zapomnieć o niej.
Michał rozważał przez chwilę, ale się nie zawahał. Upór jest pierwszym skutkiem słabości, która niekiedy obstaje przy swojem z okrutną siłą. Zresztą zbyt dużo słusznych powodów podniecało chęci młodego barona, żeby mógł się jej oprzeć. Honor nakazywał mu uprzedzić hrabiego Ronneville’a o niebezpieczeństwach, jakie mogły grozić jemu i osobie, której towarzyszył. I jedno tylko wyrzucał sobie Michał — że się zanadto opóźnił.
Pomimo ostrożności, przedsięwziętych przez matkę, Michał naczytał się tyle romansów, że wiedział, w jaki sposób, na wypadek potrzeby, dwa zwykłe prześcieradła mogą się zamienić na doskonałą drabinę, i o tem właśnie, z natury rzeczy, najpierw pomyślał. Na nieszczęście okna jego pokoju położone były tuż nad oknami izby kredensowej, skąd niechybnie dostrzeżonoby go spuszczającego się na prześcieradle.
Nawprost okien Michała stała olbrzymia topola kanadyjska, której gałęzie zbliżały się na odległość jakich pięciu stóp do balkonu. Zejście z tej topoli wydało się Michałowi, jakkolwiek niezbyt doświadczonemu w ćwiczeniach fizycznych, łatwe; ale trzeba było dotrzeć do gałęzi a młodzieniec nie ufał elastyczności swoich łydek i bał się spróbować.
Potrzeba — sprawiła, że stał się pomysłowy.
Rozglądając się po pokoju, znalazł przyrządy do łowienia ryb — troskliwość matczyna bowiem pozwalała mu na tę niewinną rozrywkę. Wziął tedy kij od wędki, zaopatrzył go w haczyk i postawił przy oknie. Poczem wziął z łóżka prześcieradło, przywiązał je jednym końcem do świecznika — potrzebny mu był bowiem przedmiot pewnej wagi, rzucił świecznik z balkonu, tak, by upadł na jedną z największych gałęzi topoli. Następnie kijem, uzbrojonym w haczyk, pochwycił fruwający koniec prześcieradła, przyciągnął do siebie i przywiązał mocno do balkonu.
Utworzywszy w ten sposób między balkonem a topolą niby most wiszący, wsiadł na niego okrakiem i, posuwając się powoli, niebawem dotarł do gałęzi, a w chwilę później był na ziemi. Wówczas, nie troszcząc się już o to, czy go kto zobaczy, przebiegł przez trawę i skierował się ku Souday, dokąd teraz znał drogę lepiej, niż ktokolwiek.
Gdy stanął na szczycie skały Serviére, usłyszał strzelaninę, która, jak mu się zdawało, rozlegała się między Montaigu a jeziorem Grand-Lieu. Ogarnęło go głębokie wzruszenie. Odgłosy tej strzelaniny silnem echem odbijały się w jego sercu, wskazując niebezpieczeństwo, może nawet już zgubę, grożącą tym, których kochał, a ta myśl przejmowała go przerażeniem; gdy pomyślał, że Marya może go oskarżać, uczynić go odpowiedzialnym za nieszczęścia, których nie umiał oszczędzić jej, jej ojcu, siostrze jej i przyjaciołom — oczy jego napełniały się łzami.
To też nietylko nie zwolnił biegu, na odgłos tej strzelaniny, ale nawet podwoił jego szybkość tak, że niebawem dotarł do pierwszych drzew lasu Machecoul. Tu, zamiast dążyć drogą, która opóźniłaby jego przybycie o kilka minut, rzucił się na boczną ścieżkę; szedł niejednokrotnie w tym samym celu.
Pod ciemnem sklepieniem drzew, wpadając kiedy niekiedy w rów, potykając się o kamień, zaczepiając się o krzak, mrok był bowiem gęsty a ścieżka bardzo wązka, przybył nareszcie do miejsca, nazwanego Czarcią Doliną. Przechodził właśnie przez strumyk, płynący w jej głębi, gdy nagle z zarośli, wyskoczył człowiek, rzucił się na niego i schwytał go tak gwałtownie, że przewrócił go na wznak w błotniste łożysko strumyka; a przykładając do skroni Michała zimną lufę pistoletu, rzejkł:
— Ani jednego krzyku! ani jednego słowa! albo śmierć!
Poczem ukląkł jednem kolanem na piersi Michała i tak pozostał bez ruchu, jak gdyby czekał na kogoś. Wreszcie, widząc, że oczekiwany nie nadchodzi, wydał okrzyk, naśladujący wrzask puhacza. Odpowiedział mu taki sam okrzyk, wybiegający z głębi lasu, poczem rozległy się szybkie kroki i ukazała się nowa osoba na widowni.
— To ty, Picaut? — spytał człowiek, który trzymał pod kolanem młodego barona.
— Nie, to nie Picaut — odparł przybyły — to ja.
— Kto ja?
— Ja, Jan Oullier!
— Jan Oullier! — krzyknął pierwszy z taką radością, że uniósł się do połowy, co przyniosło wielką ulgę jego jeńcowi.
— To wy, naprawdę? wymknęliście się czerwonym spodniom?
— Tak, dzięki wam, przyjaciele; ale nie mamy minuty czasu do stracenia, jeśli chcemy uniknąć wielkich nieszczęść.
— Co czynić? Teraz, kiedy jesteś wolny i wróciłeś do nas, wszystko pójdzie po myśli.
— Ilu ludzi masz ze sobą?
— Było nas ośmiu, gdy wychodziliśmy z Montaigu; przyłączyli się do nas ci z Vieille-Vigne: będzie nas w tej chwili piętnastu albo osiemnastu.
— A strzelby?
— Mamy wszyscy.
— Dobrze. Gdzieżeś ich rozstawił?
— Na skraju lasu.
— Musisz zgromadzić wszystkich swoich ludzi.
— Dobrze.
— Znasz rozdroże Odyńcowe?
— Jak własną kieszeń.
— Tam będziecie czekali na żołnierzy, nie w zasadzce, ale na drodze; każesz dać ognia, gdy będą oddaleni o jakie dwadzieścia kroków od twoich ludzi. Zabijcie, ilu tylko zdołacie; im mniej będzie tego robactwa, tem lepiej.
— Dobrze; a potem?
— Po tej pierwszej salwie podzielicie się na dwa oddziały: jeden ucieknie ścieżką wiodącą do Cloutiéro, a drugi drogą do Bourgnieux. Uciekając, będziecie strzelali, oczywiście; trzeba ich zachęcić do pogoni!
— Żeby odwrócić z właściwej drogi, co?
— Właśnie, Gruérin! właśnie.
— Tale, ale... a ty?
— Ja lecę do Souday. Muszę tam być za dziesięć minut.
— Hoho! Janie Oullier — rzekł chłop z powątpiewaniem.
— No, cóż to? spytał Jan Oullier. — Czyżby mi nie ufano?
— Nikt nie mówi, że tobie nie ufa, tylko, że nie ufa nikomu innemu.
— Muszę być za dziesięć minut w Souday, mówię ci; a gdy Jan Oullier mówi muszę, to tak widocznie trzeba! Ty zajmiesz żołnierzy przez pół godziny, to wszystko, czego od ciebie żądam.
— Janie Oullier! Janie Oullier!
— Co?
— A jeśli chłopy nie zechcą czekać na czerwone spodnie na drodze?
— Rozkażesz im w imię Boga!
— Gdybyś to ty im kazał, usłuchaliby; ale ja... tembardziej, że jest tam między nimi Józef Picaut, ja wiesz dobrze, że Józef Picaut nie słucha nikogo.
— Ale jeśli ja nie pójdę do Souday, kto pójdzie?
— Ja, jeśli pan zechce, panie Janie Oullier odezwał się głos, jakby wychodzący z pod ziemi.
— Kto tu mówi? — spytał gajowy.
— Jeniec, którego schwytałem przed chwilą odparł szuan.
— Jak się nazywa?
— Nie pytałem go.
— Nazwisko wasze? — spytał surowo Jan Oullier.
— Baron de la Logerie — odparł młodzieniec, który nareszcie zdołał usiąść, albowiem żelazna dłoń wandejczyka wypuściła go z uścisku.
— A! syn Miche’a... Pan jeszcze tutaj? — szepnął Jan Oullier półgłosem i wściekłym tonem.
— Tak; gdy pan Guérin mnie zatrzymał, szedłem właśnie do Souday uprzedzić mego przyjaciela Bonneville’a i Petit-Pierre‘a, że ich schronienie jest wiadome.
— A w jaki sposób dowiedział się pan o tem?
— Podsłuchawszy wczoraj wieczorem rozmowy mojej matki z Courtin’em.
— Dlaczegóż więc, mając takie piękne zamiary, opóźnił się pan tak bardzo z uprzedzeniem przyjaciela? — spytał Jan Oullier z powątpiewaniem i szyderstwem zarazem.
— Dlatego, że baronowa zamknęła mnie w mojej sypialni, że ta sypialnia położona jest na drugiem piętrze, że nie mogłem z niej się wydostać, aż dopiero dzisiejszej nocy, przez okno, i to z narażeniem życia.
Jan Oullier zastanowił się na chwilę: uprzedzenie jego przeciw wszystkiemu, co pochodziło z Logerie, było takie silne, nienawiść do wszystkiego, co nosiło nazwisko Michel, taka głęboka, że miał wstręt do przyjęcia jakiejkolwiek przysługi od młodzieńca; albowiem, pomimo tonu naiwnej szczerości, jakim Michał mówił, podejrzliwy Wandejczyk zapytywał siebie jeszcze, czy jego dobra wola nie ukrywa zdrady. Rozumiał jednak dobrze, że Guérin miał słuszność; że on jeden tylko w takiej doniosłej chwili będzie umiał natchnąć szuanów taką wiarą w siły własne, że stawią jawnie czoło wrogowi; że on jeden będzie mógł przedsięwziąć środki konieczne dla opóźnienia ich pochodu.
Z drugiej strony mówił sobie, że baron Michel lepiej niż którykolwiek z chłopów będzie umiał wytłómaczyć hrabiemu Bonneville’owi niebezpieczeństwo, jakie mu grozi i, z niechęcią wprawdzie, zdecydował się przyjąć przysługę od młodego potomka rodziny Michel.
Mruknął wszelako:
— Wilcze plemię! nie mam innego punktu wyjścia!
Poczem dodał głośno:
— A więc dobrze. Niech pan idzie! Ale czy pan zna przynajmniej dobre nogi?
— Ze stali! Niech się pan zajmie swoimi wrogami — odparł Michał — i niech pan liczy na mnie. Panu potrzeba było dziesięciu minut na drogę do Souday; ja tam będę w ciągu pięciu, zapewniam pana.
Młodzieniec otrząsnął, jak mógł, błoto, którem był okryty, i zabierał się do odejścia.
— A zna pan dobrze drogę? — zapytał Jan Oullier.
— I, jak jeszcze! Jak ścieżki parku Logerie — i, puszczając się w kierunku zamku Souday, krzyknął Wandejczykowi: Szczęść Boże, panie Janie Oullier.
— A ty — zwrócił się ten ostatni do Guérin’a — zwołaj wszystkich.
Szuan zdjął drewniany chodak i, zbliżając go do ust, zaczął w niego dmuchać, naśladując wycie wilka.
— Czy sądzisz, że cię usłyszą? — spytał Jan Oullier.
— Napewno.
— W takim razie nie mamy potrzeby czekać na nich tutaj. Idźmy na Odyńcowe rozdroże, będziesz ich wzywał po drodze, a zyskamy w ten sposób na czasie.
— O ile, mniej więcej, wyprzedziłeś żołnierzy? — zapytał Guérin, idąc za Janem Oullier’em.
— O pół godziny z okładem; zatrzymali się przed folwarkiem Pichardiére.
— Pichardiére? — powtórzył Guérin zamyślony.
— Niewątpliwie; Paskal Picaut, którego obudzili, służy im najpewniej za przewodnika. Czy on do tego niezdolny?
— Paskal Picaut nie będzie już służył za przewodnika nikomu: Paskal Picaut już się nie obudzi! odparł Guérin ponurym głosem.
— Aha! rzekł Jan Oullier — a więc tam... to był on?
— Tak, to był on.
— I zabiliście go?
— Bronił się, wołał pomocy; żołnierze byli już przy nas na odległość strzału. Nie było rady!
— Biedny Paskal! — rzekł Jan Oullier.
— Tak — odparł Guérin — pomimo wszystko był to człowiek uczciwy.
— A jego brat? — spytał Jan Oullier. — Jego brat?...
— Tak, Józef.
— Przypatrywał się rzekł Guérin:
Jan Oullier otrząsnął się, jak wilk, którego ugodzi w bok nabój śruciny. Ten mocny człowiek pogodził się ze wszystkimi skutkami strasznych walk wojen domowych; ale tego nie przewidział i zadrżał ze zgrozy.
Chcąc ukryć wzruszenie przed Guérin’em, przyśpieszył kroku tak, że Guérin, który zresztą zatrzymywał się kiedy niekiedy, by zawyć przy pomocy chodaka, z trudnością dążył za nim.
Nagle usłyszał, że Jan Oullier gwizdnął z cicha na znak, żeby przystanął. Byli w tej chwili w miejscu w lesie, nazwanem kaskadą Baugé, w niewielkiem już oddaleniu od Odyńoowego rozdroża.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.