Wielki los (de Montépin, 1889)/Część pierwsza/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Ażeby czytelnicy nasi jasno całą rzecz zrozumieli, poprosimy ich ze sobą do pałacu Przemysłu, na kilka godzin przed stawieniem się sukcesorów Joachima Estivala w gabinecie pana Davida, notaryusza z ulicy Kondeusza.
Wchodzimy do biura urzędu loteryi sztuki przemysłowej, dozwolonej decyzyą ministra skarbu z dnia 31-go maja 1882 r.
Po przez otwartą bramę pałacu, od strony pól Elizejskich, wchodziło się do tego biura i do gabinetu dyrektora.
Wybiła ósma godzina rano.
Wszystkiego dwu ludzi zajmowało się zamiataniem i porządkowaniem lokalu.
Kancelista, chłopak młody około lat trzydziestu, znajdował się sam jeden w gabinecie dyrektora.
Miał on polecenie otwierać co rano listy i rozdzielać je na trzy serye: listy z Paryża należały do seryi pierwszej, z departamentów do drugiej, z zagranicy do trzeciej.
Listy te kancelista obowiązanym był układać na biurku dyrektora, który po przyjściu przeglądał je i odsyłał nadeszłe przekazy do kasy. Kasa przygotowywała wykaz sum, przypadających do odebrania z poczty i przedstawiała takowy dyrektorowi do sprawdzenia i podpisania; rozsyłał także codziennie przez woźnego zażądane i opłacone bilety. Koperty z owemi biletami opatrzone były w stemple administracyi i rekomendowane.
Powiedziawszy to, powróćmy do młodego kancelisty, któregośmy widzieli już w gabinecie dyrektora.
Siedział on przy małym stoliczku, odpieczętowywał i klasyfikował listy.
Był to mężczyzna średniego wzrostu, silnie zbudowany.
Twarz miał wygoloną i inteligentną, ale czoło nizkie, policzki wystające, oczki szare, nadzwyczaj ruchliwe, a usta tak wązkie, że wyglądały niby szrama nożem przecięta. Cały wygląd tego jegomości, dla uważnego spostrzegacza nie był obiecującym bynajmniej.
Pochylony nad korespondencyą jegomość, o jakim mowa, rzucał od czasu do czasu niepewne i szybkie spojrzenia ku drzwiom gabinetu.
Zamiast trzech seryj listów, leżało ich przed nim cztery.
Czwarta była najmniejszą co do ilości, ale najważniejszą co do jakości, czyli, że przekazy w niej zawarte, wcale bagatelnemi nie były.
Niektóre z nich dochodziły, a nawet przechodziły sumę pięciuset franków.
Niektóre zawierały także bilety bankowe.
Kancelista otworzył kopertę ostatnią i wyjął z niej przekaz na sto dwadzieścia franków, za który wysłać miano sto piędziesiąt biletów.
Na kopercie był stempel z Bordeaux.
Kancelista włożył w nią przekaz z powrotem i... wsunął list do bardzo dużej koperty, którą następnie po starannem zaklejeniu gumą, wsunął do własnej kieszeni po za podszewkę kamizelki.
Wszystko to robił nie spuszczają oczu ze drzwi wchodowych.
Pewny, że go nikt nie widział, wziął rozklasyfikowane trzy paczki listów, i położył na biurku dyrektora, wyszedł z gabinetu, zamknął drzwi na klucz i odniósł takowy do pokoju, w którym siedzieli zwykle woźni biurowi.
— Co to?... skończyłeś już klasyfikacyę Baudoin? zapytał go jeden z kolegów, znajdujący się w tej chwili w biurze.
— Skończyłem i potrzebuję tylko otrzymać wykaz, ażeby pójść po pieniądze... że jednak nie dostanę go na pewno przed jedenastą, pójdę zjeść tymczasem śniadanie...
— Życzę ci dobrego apetytu.
Urzędnik nazwiskiem Baudoin, wziął czapkę, wyszedł z pałacu Przemysłowego, minął pola Elizejskie, ulice Marigny, przedmieście Saint-Honoré, i na ulicy des Saussaces wszedł do domu oznaczonego Nr. 7. Dostawszy się na schody drugiego piętra, zastukał dwa razy do drzwi, które otworzyły się zaraz i zaraz się następnie za nim zamknęły.
Baudoin odpiął surdut, wydostał z tajemniczej kieszeni kamizelki kopertę ze skradzionemi listami i podał takowe mężczyźnie co mu drzwi przed chwilą otworzył.
— Wykaz niech będzie gotów za godzinę, rzekł i wyszedł zaraz, nie powiedziawszy ani słowa więcej.
Tajemnicza osobistość, otrzymawszy listy weszła do pokoju mającego pozór szczególny.
Było w nim pełno pras różnych, pełno kamieni litograficznych, pełno płyt miedzianych, stalowych narzędzi grawerskich, pełno tektury, rozmaite regestra, a na sznurku przeciągniętym po przez pokój, suszyły się duże jakieś arkusze papieru, na których odbita była bardzo dokładnie pewna liczba biletów loteryi Sztuki Przemysłowej, przed ich ostęplowaniem i zaopatrzeniem w numery.
Pokój ten był po prostu pracownią fałszerza, należącego do stowarzyszenia i puszczającego w obieg wielką liczbę biletów loteryi przemysłowej i tunetańskiej.
Fałszerz ów zasiadł przed małym biureczkiem, rozpieczętował kopertę, wyjął przekazy, rozklasyfikował je, poczem wziął blankiet z nagłówkiem „Loterya Sztuki Przemysłowej — Administracya“, i zaczął pracować nad wykazami sum do odebrania z poczty.
Po nad sumą siedm tysięcy pięciuset franków, fałszerz ów nadzwyczaj wprawną ręką napisał charakterem zupełnie odmiennym od tego, jaki był na wykazach, wyrazy następujące:
„Rachunek zgodny. — Dobry do podniesienia pieniędzy z poczty za okazaniem przekazów.”
Na dole położył najdokładniejszy podpis dyrektora z mistrzowskim strychem.
Pozostawało mu tylko wycisnąć stemple administracyi, co też uskutecznił za pomocą pieczątki mosiężnej; zwilgoconej tuszem niebieskim.
Zrobiwszy to, uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Piękna, choć trudna robota! — mruknął — no ale praca zostanie godnie wynagrodzoną. Przy ciągnieniu loteryi, bez narażania się na wielkie ryzyka, wygramy sumy ogromne. Nie oddałbym mojej części za milion! Kochany mój przyjaciel Placyd Joubert, może sobie przyznać, iż miał myśl genialną.
Schowawszy do szuflady wykazy i przekazy, fałszerz rzekł.
— Teraz przygotujmy ekspedycyę biletów... i otworzył ogromną księgę regestrową, zawierającą fałszywe bilety loteryjne, wykonane tak świetnie, iż nie podobna ich było odróżnić od prawdziwych, poczem wyjął liczbę losów żądanych, pokładł je w koperty najzupełniej podobne do kopert administracyi i na każdej przyłożył pieczątkę tuszową niebieską.
Wszystko było dobrze przewidziane i doskonale skombinowane... — Nie rachowano nic na przypadek. To też tajemnicza pracownia czynną już było od roku blizko i puściła więcej już niż dwa miliony biletów fałszywych na Paryż, prowincję i zagranicę.
Stowarzyszenie składało się z trzech członków: Placyda Joubert, Marchala (tak się nazywał lokator z domu Nr. 7 przy ulicy des Saussaies) i z Baudoina, urzędnika z pałacu przemysłu.
Joubert był wynalazcą, Marchal wykonawcą, Baudoin niezbędnym wspólnikiem i należał do równego działu.
Prawie od dwóch godzin Marchal zajęty był pracą, gdy ktoś zadzwonił do przedpokoju.
— Zapewne to Baudoin po wykaz — pomyślał, wychodząc otworzyć.
Ale zanim to uczynił, przyłożył oko do szpary we drzwiach prawie niewidzialnej, przez którą można było jednak zobaczyć, kto przybywa i uniknąć tym sposobem wszelkiej niepożądanej niespodzianki.
Gdyby był nie poznał gościa, byłby go z pewnością nie wpuścił. Każdy obcy, budził naturalne podejrzenie.
W domu, w którym mieszkał, uchodził za myśliciela, za wynalazcę pracującego zapamiętale i nie lubiącego, aby mu przeszkadzano.
Odźwierny, względem którego był zawsze bardzo wspaniałomyślnym, uważał go za maniaka, za człowieka niespełna zmysłów, ale robił wszystko, co mu tylko polecił.
Zresztą Marchal, mający inne mieszkanie w kwartale Montmartre, nie przyjmował nikogo przy ulicy des Saussaies. Nawet ci co go najlepiej znali, nie wiedzieli o tem jego drugiem pomieszczeniu, bardzo wygodnem, bo mającem dwa wejścia, a jedno prowadzące na podwórze sąsiedniego domu, należącego do tego samego właściciela.
Gdyby kto w imieniu prawa zastukał do jednych drzwi, on, mógł wymknąć się drugą stroną.
Dodajmy, że fałszerz w domu przy ulicy des Saussaies, nazywał się Marchal — przy ulicy zaś Cadet, znanym był i meldowanym, jako Franciszek Garnier.
Sprawdziwszy kto idzie, Marchal otworzył Baudoinowi, przybywającemu po wykaz. Miał on powrócić o czwartej z pieniędzmi i zająć się zapakowaniem i zabraniem biletów fałszywych, dla oddania ich za rekomendacyą na pocztę.
Placyd Joubert, w którym dwaj ci wspólnicy mieli najzupełniejsze zaufanie, zabierał dochody i obracał niemi, do czasu, dopóki nie nadejdzie chwila podziału.
O czwartej, tak jak powiedział swojemu głównemu pracownikowi, Joubert powrócił, zasiadł w swoim gabinecie i przyjmował klijentów. Potem sprawdzał rachunki i porządkował papiery, a o pół do siódmej, jak zwykle, po pozamykaniu podwójnych okiennic, po zasuwaniu drzwi, pozakładaniu łańcuchów bezpieczeństwa, udał się do swojego apartamentu.
— Tutaj nie jestem już aferzystą — rzekł sam do siebie — przekroczywszy ten próg, jestem już tylko ojcem... — Jutro zajmę się panną de Rhodé. — Jeżeli zmuszony będę przedsięwziąć jakie środki, mogę w zupełności liczyć na Marchala i Baudoina — Trzymam ich w garści zupełnie... — Nie mogą mi nic odmówić.. — Ale dziś ferye... dziś cały się oddam mojemu synowi!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.