Przejdź do zawartości

Wielki los (de Montépin, 1889)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le gros lot
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Wielki Los
POWIEŚĆ
Ksawerego Montepin.
przekład z francuzkiego.


Część pierwsza.
I[1].

Dnia 16 stycznia 1884 r., o godzinie dziesiątej z rana, przed domem Nr.5, przy ulicy Kondeusza, zatrzymał się mały powozik publiczny.
Powietrze było mroźne i wietrzne.
Z fiakru wysiadła kobieta lat około trzydziestu pięciu, ubrana bardzo skromnie i wyglądająca na służącą.
Przystanąwszy przy drzwiczkach, wyciągnęła rękę, aby dopomódz do wyjścia innej kobiecie, która nie miała jeszcze bodaj czterdziestki, ale włosy miała zupełnie białe, a twarz melancholiczną, zdradzającą wielkie cierpienie ciała i duszy — jakąś boleść długą, ciężką a niepocieszoną.
Wcale nie modna suknią tej kobiety nie licowała bynajmniej z wielką jej, prawdziwie pańską dystynkcyą.
Pod odzieniem bardziej niż skromnem, czuć było krew arystokratyczną.
— Czyśmy już przyjechały, Tereso? — zapytała owa dama, opierając się na ramieniu tej, która jej wysiąść pomogła.
— Tak jest panienko — odpowiedziała zapytana i dodała: „Proszę dobrze uważać i postępować ostrożnie... jest trotuar.“
Panienka... bo Teresa tak tytułowała swoję panię, zastosowała się do informacyi, wysunęła naprzód nogę prawą i starała się odnaleźć ów trotuar o którym została uprzedzoną.
Ten ruch mechaniczny wystarczył za wszelkie objaśnienia.
Panienka była niewidomą, wielkie jej niebieskie oczy były nieruchome i nie miały żadnego w sobie wyrazu.
Pani i sługa zatrzymały się na progu bramy wjazdowej, w głębi której błyszczały herby na złotej blasze rzeźbione, poczem Teresa podeszła do okienka odźwiernego i zapytała:
— Za pozwoleniem... gdzie mieści sie kancelarya notaryusza pana David’a?...
— Schody prawe... pierwsze piętro... drzwi na lewo.
— Dziękuję ślicznie.
Teresa powróciła do pani i poprowadziła ją ku schodom, podtrzymując z tą serdeczną czułością, z jaką córka tylko, matce służyć może.
Gdy znalazły się na piętrze, służąca pociągnęła za dzwonek u drzwi, zaopatrzonych w tabliczkę z napisem: „Notaryusz“ i wprowadziła ociemniałą do izby obszernej zastawionej biurkami, przy których siedziało z pół tuzina dependentów
Na lewo znajdował się pokój zarządzającego kancelaryą, na prost gabinet samego pana David, notaryusza.
Kilkanaście osób siedziało na ławkach i oczekiwało spokojnie.
Zauważywszy wchodzącą ociemniałą ijej chód chwiejny, mimo podtrzymywania przez służącą — jeden z dependentów, najmłodszy, zerwał się od biurka, podszedł ku dwom kobietom i odezwał się uprzejmie.
— Czem możemy służyć paniom?...
— Panienka otrzymała list od pana notaryusza — odparła Teresa.
— A!... to co innego — rzekł dependent — a w jakim interesie?...
Niewidoma wyciągnęła z kieszeni kopertę i podając ją na chybił trafił, rzekła:
— Bądź pan łaskaw to zobaczyć.
Młody człowiek wziął papier i zaczął czytać głośno:
— „Panna lzabelia Paulina de Rhodé, proszoną jest uprzejmie, o łaskawe przybycie w przyszłą środę, dnia szesnastego stycznia, o godzinie dziesiątej z rana, do kanceiaryi mojej, dla powzięcia wiadomości w interesie ważnym, osobistym.”
— Bardzo dobrze, szanowna pani — odezwał się dependent, zwracając pismo, które Teresa wsunęła z powrotem do kieszeni panienki i dodał: niech pani raczy usiąść i poczekać. Jest już kilka osób w tej samej sprawie. Skoro zgromadzą się wszyscy zawezwani, zarządzający kancelaryą poprowadzi państwa do pana David.
Powiedziawszy to, młody człowiek wskazał ręką na cztery osoby, siedzące nieopodal na ławce.
— Czy pan nie byłbyś łaskaw objaśnić mnie, w jakim celu nas zwołano?.. — zapytała Paulina de Rhodé?...
— Nie, szanowna pani, bo nic a nic o tem nie wiem.
Skłonił się i poszedł z powrotem do biurka.
Teresa usadowiła swoję panię, zasiadła sama przy niej i zaczęła przypatrywać się osobom wskazanym, które ze swej strony, posłyszawszy coś z rozmowy, jakąśmy powtórzyli, skierowały także swoje oczy ku przybyłym.
Było dwóch mężczyzn i dwie kobiety.
Mężczyźni, z których jeden mógł mieć około piędziesięciu, drugi około lat trzydziestu, zdawali się należeć do klasy kupieckiej.
Kobiety, ubrane przyzwoicie ale bez najmniejszej elegancyi, miały, pierwsza lat około czterdziestu, druga dwadzieścia sześć do dwudziestu siedmiu.
Ani jedni ani drugie, nie zdawały się znać ze sobą.
Pana de Rhode nachyliła się ku Teresie i zapytała z cicha:
— Kto są ci co oczekują?...
— Dwie panie i dwaj panowie.
— Czy to ludzie z wyższego stanu?...
— O, wcale nie panienko... Mają miny bardzo mieszczańskie.
— To dziwne — mruknęła niewidoma — dla czego wezwano mnie razem z temi jakiemiś nieznajomemi?...
— Może to o spadek chodzi, panienko?... — odezwała się Teresa.
Smutny uśmiech przemknął po bladych wargach ociemniałej.
— Spadek — powtórzyła. — E! moja biedna kochana Tereso, zkąd tam mógłby przyjść dla mnie spadek?...
— Kto to wie, proszę panienki...
— Nie chcę się wcale łudzić takiemi dziecinnemi nadziejami. Rozczarowanie byłoby zanadto ciężkie i to biedne życie, na które jesteśmy skazane, jeszcze by nam cięższem uczyniło.
— Ja nie myślę wcale o sobie, gdy pragnę, aby nam się co dostało — zawołała żywo Teresa — ja jestem bardzo szczęśliwą tak jak jestem... Mnie chodzi tylko o panienkę... wyłącznie tylko o panienkę...
— Wiem... wiem... drogie dziecko — odpowiedziała czule niewidoma. — Znam dobrze twoje dla mnie uczucie, wiem jak mi jesteś serdecznie oddaną.
I panna de Rhodé, zaczęła szukać ręką ręki swej towarzyszki, aby ją uścisnąć gorąco.
Dwaj mężczyżoi, o których wspominaliśmy powyżej, wydobywali co chwila zegarki i byli widocznie mocno znudzeni długiem wyczekiwaniem.
Jeden z nich, nie mogąc wreszcie wytrzymać, powstał i zbliżywszy się do młodego człowieka, który przyjmował niewidomą i Teresę, zapytał:
— Czy jeszcze nie wszyscy jesteśmy, łaskawy panie?...
— Tak!... nie wszyscy.
W chwili, gdy wymawiał te słowa, drzwi wchodowe otworzyły się ponownie i na progu ukazała się młoda dziewczyna, lat najwyżej szesnastu, wysoka, szczupła, nadzwyczajnie blada i tak osłabiona, że zaledwie zdołała dowlec się parę kroków do stołu.
Drzwi zaopatrzone w przyrząd stosowny, same się po za nią zamknęły.
Pomimo dokuczliwego zimna, ubraną była leciuteńko.
Sukienka wełniana czarna, dobrze znoszona, słabo bardzo osłaniała jej członki od mroźnych poświstów wiatru, a szalik trykotowy zarzucony na ramiona, kompletował ubranie. Jedwabiste promienie włosów złotawo blond, wymykały się z pod skromnego kapturka, który miała na głowie.
Pomimo bladej, prawie zsiniałej twarzy, pomimo podków pod oczami i widocznej boleści w fizyognomii, kształtne i piękne rysy dziewczęcia wzbudzały podziw i jednały dlań sympatyę.
Dependent, spostrzegłszy, że przybyła zachwiała się, podbiegł ku niej, podał jej ramię, poprowadził ku ławce i posadził obok niewidomej.
— Czy pani cierpiąca?... — zapytał potem.
— Cierpiąca?... tak... panie... jestem jeszcze trochę cierpiącą... odpowiedziała... dopiero co wyszłam ze szpitala...
— Ze szpitala!... zawołał dependent zdziwiony.
— Tak panie... pozostawałam tam przez dwa miesiące... Wczoraj otrzymałam wezwanie, aby się dziś stawić w kancelaryi notaryusza pana David... przybyłam... ale czuję, żem zmarzła w drodze...
Głos dziewczęcia pomimo, że był słaby i jakby złamany, był nadzwyczaj słodki i dźwięczny. Spływał on bezpośrednio do serca.
Gdy go usłyszała niewidoma, poczuła się nagle wzruszoną i odwróciła głowę w stronę z której pochodził.
— Czy nie zechce pani okazać mi listu wzywającego?... zapytał dependent.
— A oto... proszę pana.
Młody człowiek przebiegł papier oczyma.
— Tak jest... dobrze... niech pani raczy zaczekać, to nie będzie już wcale długo.
I zamiast powrócić do biurka, udał się do gabinetu zwierzchnika.
Młoda dziewczynka zwróciła machinalnie spojrzenie na osobę znajdującą się najbliżej...
Tą osobą była panna de Rhodé, która lubo nie mogła zobaczyć pary ładnych patrzących na się oczu, odezwała się zaraz jednakże:
— A więc ze szpitala przybyłaś, moje dziecko... Cóż ci to było takiego?...
— Zapalenie płuc, proszę pani... w skutek przeziębienia... Zdaje się, że byłam bardzo chorą... Uważano mnie za straconą... Boże drogi! gdybym była umarła, byłoby daleko lepiej dla mnie... — dorzuciła z westchnieniem.
To westchnienie, miało w sobie coś tak rozdzierającego, że uderzyło ociemniałą.
— Jakto, więc pożądałabyś śmierci?... — zawołała.
— Nie pożądam jej wcale, sądzę jednak, że gdyby była przyszła, byłoby to szczęście dla mnie prawdziwe.
— Nie kochasz więc wcale swojej rodziny i nie jesteś przez nikogo kochaną?...
— O! pani, ja nie mam żadnej a żadnej rodziny.
— Biedne dziecko!.. — odezwała się niewidoma z widocznem wzruszeniem. Żadnej rodziny!.. Ileż lat masz kochanko?..
— Szesnaście, proszę pani.
— Szesnaście... — powtórzyła panna de Rhodé, w głowie której przemknęła jakaś myśl smutna co zasępiła jej czoło.
— Kto to wie, — zaczęło znowu dziewczę, — kto to wie, czy znajdę miejsce w pracowni, którą musiałam opuścić. Po dwumiesięcznej nieobecności, może już kogo innego przyjęto...
— Trzeba mieć ufność w Bogu, moję dziecię...
— O! pani droga, gdybym nie miała w sobie wiary i nadziei, z pewnością już bym nie żyła.
— Czyś już zupełnie przynajmniej wyleczona?...
— Prawie zupełnie, ale sił nie mam jeszcze wcale. Ciągle nogi drżą podemną... Ciągle zdaje mi się, że upadnę... Ta droga bardzo nużąca była... Przyszłam pieszo z przedmieścia świętego Antoniego... Tam, w tamtej dzielnicy byłam w szpitalu.
— Biedne dziecko!... Przybyłaś tu za interesem...
— Otrzymałam wezwanie od notaryusza... I z powodu tylko tego wezwania poprosiłam aby mnie wypisano, bo miałam jeszcze przez kilka dni pozostać...
— Może to ważny jaki interes?
— Nic nie wiem proszę pani... W wezwaniu nic zgoła nie powiedziano... Zażądano abym przybyła i nic a nic więcej.
W tej chwili zarządzający kancelaryą wyszedł ze swego gabinetu z papierem w ręku.


II.

Zapanowała cisza wielka, w kancelaryi.
Zarządzający po rozpatrzeniu papieru jaki trzymał w ręku i na którym wypisane były liczne nazwiska, wywoałał:
— Panna Izabela Paulina de Rhodé...
Niewidoma powstała.
— Jestem — odpowiedziała.
Zarządzający ciągnął dalej:
— Pan Ernest Lecourt... Panna Eugenia Darier... Pan Alfred Denau... Pani Brinon, wdowa.... Panna Klara Gervais...
Każda z osób wymienionych powstawała przy posłyszeniu swojego nazwiska.
— Są zatem wszyscy wezwani — oświadczył zarządzający — to dobrze... Proszę zatem panie i panów pofatygować się za mną do gabinetu pana David’a.
Zabierał się do pójścia gdy Teresa zbliżyła się ku niema żywo i rzekła: — Pani moja, panna de Rhodé, jest ociemniałą szanowny panie. Czy mogę jej towarzyszyć?...
— Nie, pani, to niemożliwe. Sami tylko interesowani mogą być dopuszczeni....
— Niechaj pani wesprze się na mnie, wtrąciła Klara Gervais, młode dziewczę przybyłe ze szpitala i podsunęło ramię swoje ociemniałej. — Będę chętnie przewodniczką pani.
— Dziękuję ci serdecznie moje dziecię — wyszeptała panna de Rhodé — jesteś wyjątkowo dobrą panienką, odgadłam to po dźwięku twego głosu... i z pewnością się nie mylę...
W chwilę potem, wszyscy wywołani przez zarządzającego kancelaryą notaryalną, znaleźli się w obec notaryusza pana David’a.
Nie był on sam w gabinecie.
Siedział przy nim mężczyzna lat około pięćdziesięciu, mocno pokrzywiony i przerażająco brzydki. Głowę miał łysą, twarz pokrytą szrammami, cerę zsiniałą. Wyłupiaste oczy i nos długi mocno zakrzywiony, czyniły go podobnym do jastrzębia.
Wyszukana elegancya z jaką był ubrany, pomogła do tem jaskrawszego uwydatnienia wyjątkowej jego brzydoty.
Notaryusz poprosił przybyłych, aby zechcieli zająć miejsca, co znowu zaintrygowało ich niezmiernie, bo jak przypominamy, nikt wcale nie wiedział po co i dla czego został wezwanym, potem usiadł sam i po chwili odezwał się w te słowa:
— Panowie i panie, miałem honor zaprosić państwa do mej kancelaryi, aby was powiadomić o treści testamentu pana René-Joachima Estival, zmarłego w dniu 1-m stycznia roku bieżącego.
Dwa te wyrazy o „treści testamentu“ wywarły bardzo głębokie wrażenie na każdego ze słuchaczów — a wrażenie było widocznie bardzo dodatnie.
Nie można wcale wątpić, że chodzi o jakiś spadek...
Jedna tylko panna de Rhodé zachowała się obojętnie.
— Zaszła chyba jakaś pomyłka — odezwała się z cicha. René-Joachim, Estival... Nie znałam nigdy i nie znam wcale tego nazwiska.
Pan David mówił dalej:
— Odczytam państwu testament, którego głównym spadkobiercą jest obecny tu pan Sosthen Placyd Joubert...
I wskazał ręką na jegomościa o fizyognomi ptasiej który siedział obok niego.
W chwili gdy notaryusz wymawiał słowa „legataryuszem głównym“ twarze wszystkich obecnych mocno się powyciągały, oblicza rozpromienione oblekła jakaś posępność.
Urzędnik państwowy stłumił uśmiech jaki cisnął mu się na wargi, na widok tej zmiany i zaczął znowu:
— Wezwany zostałem przez p. Joubert do ogłoszenia państwu zapisów objętych testamentem jaki zaraz odczytam.
Skoro są zapisy, mogą być dosyć znaczne.
Fizyognomie rozjaśniły się na nowo.
Notaryusz otworzył kopertę leżącą przed nim na stole, wydobył z niej duży arkusz papieru i czytał:
„Ja René Joachim Estival, kapitalista zamieszkały w Paryżu, przy ulicy św. Pawła Nr. 27, nie posiadając krewnych którzyby prawnie po mnie dziedziczyli, zapisuję niniejszym, cały niewielki mój majątek, wynoszący w przybliżeniu około stu dwudziestu pięciu tysięcy franków, panu Sosthene’owi Placydowi Joubert, zamieszkałemu w Paryżu przy ulicy Geoffry-Marie, Nr. 1, przyczem proszę go o doręczenie osobom później wymienionym legatów następujących:
1. „Panu Alfredowi Denau, pieczętarzowi, zamieszkałemu w Paryżu, przy ulicy Pétites Ecuries, Nr. 82, zegarka srebrnego z memi cyframi na kopercie, na dowód wdzięczności mojej, za uratowanie mi życia, mianowicie za wydobycie mnie z pod najeżdżającego na mnie omnibusu w dniu 20-m września 1879 roku.“
Nieboszczyk kreśląc powyższe słowa przypuszczał zapewne, że postępuje bardzo wspaniałomyślnie.
Pan Alfred Denau, pieczętarz, wcale tej opinii nie podzielał. Skrzywił się wcale nie dwuznacznie i dość głośno powiedział:
— A!.. żeby cię.. gdybym mógł przewidzieć, byłbym się napewno nie fatygował...
Notaryusz czytał dalej:
2. „Panu Ernestowi Lecourt, kupcowi, zamieszkałemu w Paryżu, przy ulicy Ursyna, Nr. 29, przeznaczam pierścień herbowy, złoty, z cyframi, na pamiątkę przyjaźni jaka nas ze sobą łączyła.“
— Prawda żem bardzo kochał tego biednego, poczciwego Estiyala! — zawołał Lecourt — i lubo nie obchodzi mnie wartość pierścienia, bardzo mi przyjemnie, że nie zapomniał o mnie.
3. „Pani Brinon, wdowie, ciągnął notaryusz, zamieszkałej w Paryżu, przy ulicy Roquette, Nr. 108, zegarek złoty i takiż łańcuszek, na pamiątkę starej przyjaźni.“
4. „Pannie Eugenii Darier, infirmerce w szpitalu Świętego Antoniego, sumę dwieście pięćdziesiąt franków.”
5. „Pannie Klarze Gervais, modniarce, zamieszkałej w Paryżu, ulica ś-go Pawła Nr. 27, przeznaczam bilet na loteryę artystyczno przemysłową, oznaczony numerem: siedm milionów dziewięćset siedmdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć!
Pomimo uroczystego nastroju notaryusza, dwaj czy trzej słuchacze, nie byli w stanie się powstrzymać i parsknęli głośnym śmiechem przy ogłoszeniu tego oryginalnego zapisu.
Sam nawet pan David nie mógł pohamować lekkiego uśmiechu.
Klara taka przed chwilą blada, zarumieniła się po same uszy.
— A to co, czy sobie kpi, czy sobie żartuje ze świata ten nieboszczyk — zawołał prawie głośno Alfred Denau, pieczętarz niezadowolony.
— Biedne dziewczę!... — westchnęła panna de Rhodé.
Notaryusz poprosił, aby się uciszono i czytał w dalszym ciągu co następuje:
— „Ten bilet loteryjny, nabyty przezemnie, tem się odznacza, że pojedyńcze cyfry numeru jakim jest opatrzony, dodane do siebie, dają liczbę piędziesiąt dziewięć, to jest tyle, ile lat sobie liczę. Okoliczność ta budzi we mnie niezłomne przekonanie, że na numer ów padnie wielki los, czyli pięćset tysięcy franków.“
Objaśnienie rzeczone przyjęte zostało nowym wybuchem śmiechu.
— Czy podobna, żeby człowiek przy zdrowych zmysłach, zdolny był pleść coś podobnego, wtrącił pieczętarz wzruszając pogardliwie ramionami.
„Przeznaczając ten bilet dla Klary Grerwais, sieroty, panienki szlachetnej i dzielnej, którą kocham i którą szanuję, czytał notaryusz David, — pragnę zabezpieczyć jej nietylko fortunę, ale szczęście...“
— Zacny pan Estival!... szepnęła panienka, której oczy były łez pełne; — jakakolwiek jest wartość zapisu, jaki dla mnie uczynił, jestem mu za pamięć o mnie, wdzięczną szczerze i głęboko.
Zaledwie Klara wypowiedziała te słowa, gdy otworzyły się drzwi gabinetu.
Wszedł zarządzający kancelaryą notaryalną z listem i jakiemiś papierami w ręku, zbliżył się do pana Davida i złożył przed nim i list ów i owe papiery, przy czem szepnął mu jakichś kilka słów po cichu.
Twarz notaryusza wyrażała najwyższe zdziwienie, przez kilka chwil wpatrywał się uważnie w pannę de Rhodé; potem zaczął się rozpatrywać w liście i papierach jakie mu przyniesiono i coraz większe ogarniało go zdumienie.
Sosthené Placyd Joubert, legataryusz główny zmarłego, badał z boku jego fizyognomię.
Panna de Rhodé, nie mogąc widzieć tego co się działo, a zaintrygowana głęboką ciszą jaka nastała nagle, zapytała:
— Czy odczytywanie testamentu zostało ukończone?... nie słyszałam, aby była o mnie jaka wzmianka...
— Jesteś pani ostatnią z wymienionych, odpowiedział notaryusz David — przerwałem czytanie z powodu potrzeby rozpatrzenia listu z Algeru, jaki mi doręczono w tej chwili, a jaki pani dotycze.
— List z Algeru, który mnie dotycze!... mówiła niewidoma.
— Tak pani, list niezmiernie ważny...
— Nic a nic nie rozumiem.
— Za chwilę objaśnię panią, bo potrzebujemy pomówić ze sobą... Powiadamiam panią jednocześnie, że nieboszczyk uczynił zapis dla pani; przedewszystkiem jednak zajmę się doręczeniem osobom tu zebranym przedmiotów lub pieniędzy im przeznaczonych i odebraniem na to pokwitowań właściwych.. Następnie będę też służyć pani...
Kwity były przygotowane i każdy z obdarowanych potrzebował się tylko podpisać.
Skoro przyszła kolej na Klarę Gervais, notaryusz wręczył jej bilet loteryjny, po drugiej stronie którego Joachim Estival położył swój podpis o tyle nizko, aby było dość miejsca na wpisanie ustąpienia.
— Weź to, moję dziecię... rzekł. Podarek to jak się zdaje, bez wartości, kto wie jednak, czy nieboszczyk, nie daje ci w rzeczywistości fortuny, jak był o tem gorąco przekonany?... Kto to wie, czy to co się wydaje głupstwem zabobennem, nie jest rodzajem jakiegoś jasnowidzenia, przeczucia?... Życzę ci, aby się sprawdziło.
— Dziękuję panu, za jego poczciwe słowa, wyszeptało młode dziewczę przyjmując bilet; ale nie durzę się bynajmniej... fortuna nie jest mi przeznaczoną... nie miałam nigdy szczęścia; i nie będę go miała nigdy.
Panna de Rhodé wsłuchiwała się z niepojętem jakiemś wrażeniem w w dzwięczny głosik, który to mówił.
— Nie trać nadziei, moję dziecię, odezwała się, kto to wiedzieć kiedy może...
— Ma pani słuszność... dodał notaryusz.. i zaraz przekonam ją o tem...
Obdarowani w miarę jak podpisywali kwity, wynosili się jeden za drugim.
Placyd Joubert, spadkobierca główny, podniósł się w tej chwili.
— Pan notaryusz już mnie nie potrzebuje?... zapytał biorąc za kapelusz umieszczony obok na krześle.
— Owszem... proszę pana... Obecność pańska... będzie nieodzownie potrzebną!... Bądź pan łaskaw zająć jeszcze miejsce...
Człowiek o fizyonomii ptasiej postawił z powrotem kapelusz na krześle i nie okazując najmniejszego zdziwienia zasiadł ponownie.


III.

Podczas gdy w kancelaryi notaryusza pana Davida działo się to wszystko cośmy powyżej opowiedzieli, czterej młodzi ludzie, ubrani czysto i starannie, wyszli z domu i podążali ulicą Sekwany, rozmawiając i śmiejąc się wesoło.
Należeli oni, jak się zdawało do klasy rękodzielników czy artystów, prędzej jednak wypadało ich brać za ostatnich niż za pierwszych.
Jeden z nich — wyjątkowo ładny chłopiec, lat dwudziestu pięciu co najwyżej — wydawał się szczególniej ożywionym i rozradowanym.
— Czy nie uważacie, w jakim Adryan pysznym humorze?... — odezwał się któryś z kamratów i zwracając mowę do kolegi, dorzucił:
— Co się z tobą stało od wczoraj?... Czy z jakich kilka ładnych panien nie oświadczyło ci swej miłości?... Czy nie odnalazłeś jakich bogatych krewnych, o istnieniu których nie wiedziałeś?...
— Ani jedno, ani drugie — odparł wesoło młody człowiek, nazywający się Adryan Couvreur; — ale miałem za to sen szczególny...
— Pies mu się śnił!
— Śnił mu się kot!.. — wykrzyknęli jeden za drugim trzej towarzysze.
— Nie... śnił mi się bilet loteryjny...
— Numer, na który padnie główna wygrana?...
— Nie wiem... Znalazłem go niby na trotuarze, a w nagłówku zawierał te tylko dwa wyrazy: „Loterya tunetańska.“ Był tak zniszczony, tak zmiętoszony, tak uwalany w błocie, żem go rzucił ze wstrętem. Ale w tej chwili wydało mi się, jakby głos jakiś z cicha ale najwyraźniej szepnął mi do ucha: — Niedołęgo!... odpychasz od siebie fortunę!.. Ten szept oprzytomnił mnie, podniosłem bilet i schowałem do kieszeni... Od tej chwili jestem jakiś rozmarzony i z tego powodu oto taki zarazem wesoły... Ten sen, to przepowiednia... Nie pozostaje mi jak tylko nabyć los tunetański, a wielka wygrana moja; jestem najpewniejszy, że mi się mój sen sprawdzi.
— No i cóż — i ożenisz się potem?...
— Zostaniesz przemysłowcem?..
— Znowu, ani jedno ani drugie... Mojem marzeniem kupić sobie na brzegu rzeki chałupkę z ogrodem i czółno i zajmować się po całych dniach połowem. Przepadam za rybołówstwem i zapraszam was kiedy na niedzielę na ryby smażone i potrawkę z ryb na sposób okrętowy. Dam wam przytem potrawę z królików, bo będę hodował i króliki.. no i jajek świeżych, bo będę miał i kury także...
— Zgadzamy się chętnie!... — zawołali, śmiejąc się trzej kamraci: Jakób — Klaudyusz Tremy i Karol Vivier.
— Aleś nie kupił jeszcze biletu?... — odezwał się znowu któryś.
— Nie jeszcze.
— Bagatela!... Daję do spółki dziesięć sous. Podzielimy się wygraną. Zgoda?..
— Najchętniej.
— Zróbmy inaczej trochę. Złóżmy się po pięć susów i będziemy grać we czterech...
— Jeżeli padnie sto tysięcy franków, dostaniemy po dwadzieścia pięć tysięcy... to i tak nam wystarczy!... Czy przystajesz?...
— Ależ... Boże drogi... z całego serca... — odpowiedział Adryan Couvreur, nie śmiejący odmówić, aby go nie posądzono o chciwość.
Czterej młodzi ludzie znaleźli się w tej chwili przed dystrybucyą.
W wystawie sklepowej pośród papierosów, cygar, cygarnic i bursztynów, porozkładane były przerozmaite losy loteryjne, których ciągnienie odbywać się miało w mniej lub więcej niedalekiej przyszłości, były tu bilety loteryi artystyczno-przemysłowej, loteryi sztuki dekoracyjnej, loteryi tunetańskiej, loteryi Ancers, Lille, Blois i niezliczona massa innych, bo gorączka loteryjna, dzisiaj przygasła trochę, grasowała wówczas straszliwie.
Zatrzymano się.
— A oto co nam potrzeba — odezwał się jeden z przyjaciół Adryana — trzeba się obrewidować, aby zgromadzić kapitały...
Mówiąc to wydobył pięć sous z kieszeni — trzej koledzy inni uczynili to samo.
— Któż wyciągnie numer?... — zapytał.
— A to rzetelnie głupie zapytanie!... — rozległa się odpowiedź. Do licha! nad tem obradować nie ma potrzeby. Los musi wziąć ten tylko, komu się śniła wygrana, bo on jeden ma tytuł do tego!.. No, Adryan, masz tutaj moje pięć susów...
— I moje...
— I moje...
Młody człowiek wziął siedmdziesiąt pięć centimów, dodał do tego część swoję, co razem złożyło franka i wkroczył do dystrybucyi w towarzystwie przyjaciół.
Za kontuarem wysiadywała jakaś podstarzała, chuda jejmość z nosem spiczastym, z fizyognomią zgorzkniałą.
— Proszę bilet na loteryę tunetańską — rzekł skłoniwszy się uprzejmie Adryan. — Proszę tylko pani, jeżeli ją to za zbyt nie utrudzi, dać mi numer na który wyjdzie główna wygrana...
Zamiast roześmiać się z tego żartu, zwyczajnego ale nie obrażającego, pani kupcowa burknęła:
— Cóż to, kpisz pan sobie czy co?... Gdybym to wiedziała to bym z pewnością zachowała...
— Miałabyś pani najzupełniejsze do tego prawo, szanowna i kochana pani, że jednak nie wiesz pani, zrób mi zatem tę, przyjemność i mnie go ofiaruj!... Czy wolno wybierać z paczki?... — mówił młody człowiek, sięgając ręką do skrzyneczki z biletami tunetańskiemi, ustawionej na kontuarze.
— Wolno...
— A zatem, zamykam oczy.
Adryan nie patrząc, wyciągnął bilet palcami.
— A więc ten?... — burknęła kupcowa, ciągle mocno rozsierdzona.
— Tak, ten i oto proszę franka. Dziękuję drogiej, kochanej pani. Do przyjemnego nie zobaczenia się nigdy więcej... Szanuj pani swoje czcigodne nerwy... bo są w takim niedobrym stanie, że mogą panią na nieprzyjemność narazić!...
I parskając śmiechem czterej przyjaciele wyszli ze sklepu.
— Który numer?... — zapytał jeden z nich.
Adryan przeczytał na głos:
Dwa miliony pięćset czterdzieści dziewięć tysięcy sześćset siedmdziesiąt pieć. I pomyśleć tu — dodał — że za ten numer będziemy mogli nabyć coś sobie, naprzykład pałac na Polach Elizejskich, umeblowany w garnitury kryte materyą indyjską, że będziemy mogli trzymać powozy i konie w stajni... To moje chłopcy rozczulające prawdziwie. Wyobrażam sobie, jakiego będziecie zadawać szyku...
— Kto będzie miał los w zachowaniu?... — odezwał się znowu głos jakiś.
— Naturalnie, że Adryan, bo on go wyciągnął.
— A zatem, uprzedzam was, że czas już na nas wielki i że potrzeba się dobrze ruszać, bo i tak przyjdziemy trochę zapóźno...
Czterej przyjaciele przyśpieszyli kroku i podążali ulicą Sekwany, aby się dostać do pracowni malarskiej położonej przy Montparnasse, gdzie się znajdowały magazyny dekoracyjne owego biednego teatrzyku opery komicznej, dziś nieistniejącego, chwilowo zresztą, bo Opera komiczna na placu Châtelet nie jest bynajmniej operą komiczną.
Zaledwie uszli ze dwadzieścia kroków, gdy Adryan Couvreur, postępujący na czele grupy, zatrzymał się i cofnął do muru, aby zrobić przejście młodej kobiecie, która postępowała z trudnością i której sympatyczny buziak miał wygląd bardzo cierpiący.
Ta młoda kobieta trzymała w ręku bilet loteryjny.
— Niesie pani wielką wygraną... — odezwał się Adryan z uśmiechem.
Klara Gervais, którą nasi czytelnicy poznali odrazu bezwątpienia, zwróciła na tego, który do niej przemówił, swoje niebieskie oczy, wielkie a smutne.
Spojrzenia ich skrzyżowały się ze sobą; sierota odwróciła głowę i słaby uśmiech przemknął po jej wargach, potem zaraz opuściła znowu oczy i poszła dalej, nie odpowiedziawszy ani słowa.
Czterej malarze odwrócili się, aby popatrzyć na nią.
— Szampańska blondyneczka!... — odezwał się któryś — trochę za wątła, trochę przyblada może, ale pomimo to wszystko, osobliwość...
— Zdaje mi się, że cierpiące biedactwo... — wtrącił Adryan Couvreur. — Jeszcze zatem jedno stworzenie, które się zamordowywa, które praca wyczerpuje, które upada pod brzemieniem i bardzo się obawiam, czy po zapłaceniu za bilet, starczy jej na kupno gruszki dla zaspokojenia żołądka.
Adryan i koledzy jego ruszyli w drogę.
Uwaga, jaką wygłosił młody człowiek była wielce zbliżoną do prawdy.
Klara nie była wprawdzie bez szeląga przy duszy, ale miała bardzo niewiele.
Sześć franków, jakie jej dano, gdy wychodziła ze szpitala, stanowiły cały jej majątek i zapytywała sama siebie strwożona co to będzie, jak sobie da radę na świecie, gdy po dwu miesięcznej nieobecności znajdzie swoje miejsce zajęte i gdy jej sił i odwagi zabraknie.
Opuszczając kancelaryę pana Davida, młode dziewczę szło przed siebie, na chybił trafił, rozmyślając nad oryginalną spuścizną, jaka jej przypadła w udziale, przypatrując się biletowi loteryjnemu, który kosztował dwadzieścia sous, a który nieboszczyk przeznaczył dla niej, jak najbardziej przekonany, że jej daje w rękę majątek i szczęście.
Czy potrzebujemy nadmieniać, że wcale tej ułudy nie podzielała?...
Od chwili, gdy się urodziła i wzrosła, najmniejszego szczęścia nie miała
Zkąd i dla czego miałby się jej los teraz uśmiechnąć?...
— Łudzić się nieziszczonemi nadziejami, byłoby wierutnem głupstwem!... — mówiła sobie — bo kto zresztą wygrywa na loteryi?.. Jeden wybrany na sto tysięcy powołanych... co najwyżej... a przytem... Jeżeli pan Bóg zachowa mi życie, mogę liczyć wyłącznie na moję pracę, na nic więcej tylko na pracę...
W chwilę potem, po spotkaniu czterech młodych ludzi, wsunęła bilet do kieszeni sukni i przyśpieszyła kroku, o ile przy osłabieniu mogła się zdobyć na to.
Chłód poranny, dobrze dojmujący, dawał się coraz mocniej uczuwać.
Klara przybywszy nad brzeg, rzuciła wzrokiem do koła, aby się pomiarkować.
— Zapędziłam się zadaleko — szepnęła — powinnam była iść prosto bulwarem Saint-Germain... Aleć dojdę jako tako... zmęczę się tylko więcej trochę.
Szła z trudnością, jak wiemy o tem i w pół godziny zaledwie, biedne dziewczę, dotarło na ulicę Św. Pawła, w stanie zupełnego wyczerpania.
Zamiast udać się do bardziej niż skromnego mieszkanka, jakie zajmowała, udała się do odźwiernej.
Poczciwa ta kobieta, lat pięćdziesięciu ośmiu do sześćdziesięciu, wydała okrzyk ździwienia, skoro ujrzała sierotę.
— Ah! czyż to nasza kochana Klarunia... — przemówiła nareszcie. — Czyż by mi się w oczach mieniło?...
— Tak... to ja jestem... dobra pani... — odpowiedziała sierota — alem tak strasznie osłabiona, iż zaledwo utrzymuję się na nogach.
I osunęła się bezwładnie na krzesło.
— Biedna stokrotka moja!... Zbliż no się do piecyka trochę... piekielnie zimno na dworze!... A niech ich licho porwie... otóż wybrali dzień odpowiedni... jak oni sumienie mieli pozwolić ci wyjść dziś ze szpitala?...
— Nie mogłam pozostać dłużej, bo już jestem wyleczona...
— Wyleczona!.. Bodaj ich z ich opieką... Widać to przecie jak jesteś wyleczona... bledziuteńka i jak cień jaki...
— Siły powrócą... To już tylko kwestya czasu...


IV.

— Jak lekarze zalecili się zachowywać panience?.. — zapytała odźwierna, z najżywszą czułością w głosie.
— Nakazali mi się wzmacniać... — odpowiedziała Klara.
— W jaki sposób?...
— Jadać tylko mięso po angielsku i pić wino Bordeaux.
Odźwierna parsknęła śmiechem i wzruszyła pogardliwie ramionami.
— Głupie osły!... — zawołała następnie. — Oburza mnie jak słyszę coś podobnego!... Wszyscy oni jednacy i wszyscy dyabła warci!... Doskonali sobie doprawdy!.. Przepyszne polecenie!... Kotlety... Bewsztyki!... wino Bordeaux!... I powinno być potem dobrze!... Wydaj, kiedyś taki mądry, trzy franki na śniadanie i drugie tyle na obiad, gdy na cały Boży dzień, jesteś w stanie pięćdziesiąt sous zarobić!... Ale co im to szkodzi, przecie to ich nie nie kosztuje!...
— To prawda...
— Powiadam ci, że to wierutne osły!... Zamiast cię odsyłać do domu, byliby poczciwiej zrobili, gdyby cię byli wysłali do przytułku dla rekonwalescentów i tam pozostawili do czasu powrotu sił, to jest przynajmniej do wiosny.
— Potrzeba mi było wyjść dziś bezwarunkowo...
— Dla czegóź to?...
— Przyniesiono mi do szpitala list, który tu pierwotnie przysłano...
— Aha.. onegdaj... Pod opaską była jakaś kartka zadrukowana... Podobno od notaryusza wezwanie...
— Tak.. Wzywał mnie, abym się dziś rano stawiła w jego kancelaryi.
— Czy przypadkiem nie dostał ci się jaki spadek?...
— Tak właśnie.
— Bogu niech będzie za to chwała. No, w takim razie, to będziesz się mogła stosować do rozkazów tych niedołęgów lekarzy!...
— O! moje dziedzictwo wcale mi nie starczy na to... zapis, który otrzymałam, składa się ze zwyczajnego biletu..
— Z biletu tysiąc frankowego?...
— Z biletu loteryjnego.
— Czy panienka mówi na seryo?...
— Nie mam wcale usposobienia do żartów!...
— A zatem, to farsa jakaś prawdziwa!... Figiel jakiś nieosobliwy... Czym ja też nie znała tego, kto z panią tak postąpił?...
— To jeden z lokatorów waszych.
— Za pozwoleniem!... Czy niebędzie to przypadkiem, nieboszczyk pan Estival?...
— Tak...
— No, to się nie dziwię wcale... Uważałam go zawsze za manjaka, za starego śledziennika... Miał pieniądze, lubił panienkę ogromnie, bo wiem o tem doskonale i zamiast ci dać jaki fundusik, zapisał bilet na loteryę... Obrzydły potwór!... Było to głupie za życia i głupiem po śmierci pozostało!... Czy też moja stokrotko — jadłaś przynajmniej śniadanie?... rzuciła nagle dzielna kobiecina, zawieszając na chwilę wymyślania zmarłemu lokatorowi.
— Nie jeszcze, kochana pani... Chcę zajść zrobić jaki ład w mojem mieszkanku, które bardzo tego z pewnością potrzebuje... a potem pójdę po szklankę bulionu do owocarki...
— Jeżeli panience potrzeba czego, proszę pamiętać, że ja tu jestem... Nie potrzeba się wcale żenować...
— Dziękuję... wiem jak pani jesteś dobra...
— Czy też gospodyni panienki była ją odwiedzić w szpitalu?...
Klara westchnęła.
— Nikt się mną nie interesował, odpowiedziała po chwili smutnie.
— Mogła przynajmniej na tyle się zdobyć aby posłać się dowiedzieć...
— I tego nie uczyniła... ale nie mogę mieć żadnej oto urazy, bo mi nic nie winna przecie...
— Czy ją masz zamiar odwiedzić?...
— Naturalnie... muszę poprosić o zajęcie, bo bym nie miała za co...
— O zajęcie?.. Ależ moję dziecię, przecie tak sobie, za kwadrans, sił chyba nie odzyskasz?...
— Mam nadzieję, że w ciągu kilku dni zupełnie wydobrzeję — odpowiedziała Klara powstając. Czy nie byłabyś pani łaskawa pozwolić mi mego klucza?...
— Proszę cię... Czy będziesz miała jednak możność palenia przynajmniej w piecu, podczas tych dni tak mroźnych?...
— Pozostało mi trochę węgli drzewnych...
— Pamiętaj o sobie moje dziecko... Zdrowie to jedyny skarb ubogich...
— Będę o nie dbała jak potrafię najlepiej.
Zabrawszy klucz, sierota, poszła na schody prowadzące do mieszkania.
Gdy się znalazła na piątem piętrze, ostatniem, zmuszoną była zatrzymać się i wypocząć.
Po pewnej chwili otworzyła drzwi i stanęła na progu.
Mieszkanko, bardziej niż skromne, składało się z maleńkiej stancyjki wyobrażającej kuchnię i zaopatrzonej w tym celu w trzon z dwoma otworami oraz z drugiego niewiele większego pokoiku, który stanowił salon, pracownię i sypialnię zarazem.
Umeblowanie tego pokoiku składało się z łóżka żelaznego, komody, stołu okrągłego, czterech krzeseł i maleńkiego stolika-warsztacika, na którym rozłożone były manekiny papierowe, służące do ubierania kapeluszy.
Klara była modystką bardzo zręczną, i pracowała u siebie ale nie na swój rachunek.
Rzuciła okiem po tym kącie wyziębionym, który opuściła przed dwoma miesiącami, dla udania się do szpitala. Kurz pokrywał wszystko.
Serce się jej ścisnęło, padła na krzesełko i zalała się łzami.
— Sama, zawsze sama!... wyszeptała głosem złamanym. Sama jedna na świecie i w dodatku chora!..
— O! jakże by była śmierć dobrze uczyniła, gdyby mnie pierw była zabrała niż matkę!... Bogu wiadomo, że nie pragnęłam życia... A jeżeli nie potrafię wynaleźć sobie roboty, co pocznę nieszczęśliwa?... Jeżeli przyjęto inną na moje miejsce, jak sobie poradzić potrafię?... Potrzeba będzie szukać czegoś... narażać się a odmowy... na upokorzenia!... Za miesiąc trzeba będzie płacić komorne. Właściciel domu jest człowiekiem bezwzględnym — co to jego obchodzić może, żem spędziła dwa miesiące w szpitalu?... Należą mu się pieniądze i basta... Jeżeli się nie uiszczę, wymówi mi lokal i zabierze ruchomości... gdzie się obrócę wtedy?...
Sierota załamała ręce, zwiesiła smutnie głowę na piersi i rzewnie płakała
Po chwili uspokoiła się trochę.
Światełko jakby zabłysło na jej czarnem niebie.
— Nie mam sobie nie do wyrzucenia — szepnęła... Nie podobna jest aby mnie pan Bóg opuścił. Nie będzie niemiłosiernym dla mnie Ten, który daje liliom w polu osłonę i ogrzewa ptactwo nieopierzone!... Nie powinnam tracić odwagi, nie powinnam dać się złamać nieszczęściu. Złe minie i lepsza mi dola zaświeci!...
Powstała z krzesła, otworzyła okno, aby odświeżyć powietrze i podpaliła na kominku.
Gdy to zrobiła, zawołała.
— Trzeba iść kupić sobie co do pożywienia...
Potem ubiorę się w najlepszą moję suknię i pójdę do mojej magazynierki... Ale przedewszystkiem trzeba zająć się moim spadkiem... A jeżeli ten bilet będzie szczęśliwym?... A jeżeli wygram los wielki?...
Podczas gdy te myśli krążyły po głowie biednego dziewczątka, po bladych jej usteczkach przemykał uśmiech rozkoszny. Wydostała z kieszeni bilet loteryjny, jaki jej doręczył pan David i zaczęła mu się uważnie przypatrywać.
Siedm milionów dziwięćset siedmdziesiąt dziewięć tysięcy, dziewięćset dziewiędziesiąt dziewięć!.. Nie, nigdy a nigdy, ten numer nie wyjdzie z koła!...
Odwróciła bilet.
Wspominaliśmy już powyżej, że stary maniak, poprzedni właściciel losu, na odwrotnej stronie tegoż, położył swoje nazwisko.
— Ten biedny pan Estival obawiał się widocznie, aby nie zgubił swego skarbu, lub aby mu go kto nie ukradł — szepnęła Klara. Podpisał się, aby w razie wypadku mógł dochodzić swojej straty... Był to człowiek nadzwyczaj ostrożny... Nie zrobił nic dla mnie poczciwiec, ale myślał o mnie przynajmniej!... Gdyby był atoli przeznaczył mi zwyczajny bilet bankowy, choćby tylko stufrankowy, byłby mi sprawił większą przyjemność, a przedewszystkiem byłby mi daleko bardziej wygodził... Sto franków dla mnie, która nie mam nic a nic, byłoby skarbem prawdziwym.
Klara otworzyła małą szkatułkę orzechową, umieszczoną na komodzie i schowała w nią bilet loteryjny.
Wzięła potem pudełko blaszane i zeszła zwolna ze swego piątego piętra, aby kupić chleba i mleka.
Porzućmy na chwilę tę ponurą scenę życiową i powróćmy na ulicę Kondeusza, do kancelaryi notaryusza pana Davida.
Zatrzymał on jak sobie przypominamy pana Sosthéna Placyda Jouberta generalnego spadkobiercę René-Joachima Estivala, w chwili gdy zabierał się był do wyjścia.
Człowieczek o fizyognomii ptasiej był mocno z tego niezadowolony, ciekawym był atoli dowiedzieć się dla czego notaryusz przerwał czytanie testamentu, którego treść on, Joubert, znał od wczoraj doskonale.
Czyżby zaszła jaka komplikacya nieprzewidziana? Co znaczy ten list i te papiery nadeszłe z Algieru i doręczone panu David przez zarządzającego kancelaryą notaryalną?..
Notarynsz odczytał list i zwrócił się do niewidomej:
— Zakomunikuję pani wiadomość bardzo ją obchodzącą, którą otrzymałem przed chwilą przypadkiem takim dziwnym, że się nieprawdopodobnym wydaje. Chodzi oto, że testament zmarłego Estivala ulega zmianie na wyłączną pani korzyść.
Joubert nadstawił uszy ale pozór obojętny zachował.
Przeciwnie panna de Rhodé nie była w stanie pokonać febrycznego dreszczu jaki nią owładnął.
Notaryusz mówił dalej:
— Dla tego to mianowicie prosiłem pana Jouberta aby zechciał pozostać z nami, bo będziemy, jestem tego pewny, potrzebowali niektórych od niego wyjaśnień.
— Odemnie?.. — zawołał legataryusz główny, niezmiernie niby ździwiony.
— Tak, od pana.
— Ale do czegoż to się odnosi, szanowny panie?.. — odezwała się ociemniała
— Zanim będę mógł pani odpowiedzieć, proszę mi pozwolić uczynić sobie jedno zapytanie...
— Służę panu.
— Czy pani nie ma w tej chwili nikogo zgoła ze swej rodziny?..
— Nie mogę dać co do tego zupełnie pewnego objaśnienia... Miałam kuzyna, ale od szesnastu lat nic nie wiem co się z nim stało...
— Był to wuj pani, nieprawdaż?... Wuj z linii ojczystej?..
Ociemniała zbladła śmiertelnie.
— W istocie, — odpowiedziała, a zaraz następnie z wyraźną goryczą dodała: — Czy chodzi o tego człowieka?... O hrabiego Juljusza de Rhodé, brata mojego ojca?..
— O niego właśnie, proszę pani...


V.

Wargi niewidomej wykrzywiły się nerwowo.
Twarz jej gwałtownie wstrząśnięta, przybrała wyraz dziki.
— Ah!.. — zawołała głosem świszczącym, dobywającym się po przez zaciśnięte ze złości zęby. — Ah! więc chodzi o nędznika, który mnie na całe życie nieszczęśliwą uczynił?..
Notaryusz odpowiedział:
— Z papierów, które przed chwilą otrzymałem, przekonałem się istotnie, że hrabia de Rhodé, zadał kiedyś sercu pani cios śmiertelny, ale jednocześnie przekonałem się z nich także, że mu chodzi o wynagrodzenie krzywdy...
— On!.. On żałuje złego i chce je naprawić! zawołała ociemniała. — Co też pan mi powiada?.. Dowodzi to tylko, że pan nie znasz go wcale... On nie jest zdolnym do czegoś podobnego, bo to człowiek bez serca, bez duszy, zimny i zakamieniały!..
— Poczucie zbliżającej się śmierci zdolne jest skłonić do upamiętania.
— Każdego tylko nie jego... On... nie, nigdy a nigdy...
— Boję się aby pani nie żałowała tego surowego sądu.
— Czy więc hrabia de Rhodé złożony jest ciężką chorobą, czy inne jakie przytrafiło mu się nieszczęście?.. — zapytała żywo Paulina.
— Nie ma go już na świecie.
Niewidoma zerwała się na równe nogi.
— Nie żyje!.. — zawołała, — nie żyje!..
— Tak.
— Więc to list, który pan otrzymałeś przyniósł panu tę nowinę?.
— Tak jest, — odpowiedział notaryusz pan David.
— I z tego listu dowiedział się pan o jego upamiętaniu!.. Więc naprawdę żałował niegodziwości, jakiej się dopuścił, gdy mi porwał córeczkę moję lat temu szesnaście!.. Nie obchodziła go nic rozpacz moja, nie wzruszały go wcale prośby moje... wydarł mi bez litości kochaną dziecinę moję, której po dziś dzień opłakuję!..
— Chodzi tu istotnie o dziecię.
— I, — przerwała niecierpliwie panna de Rhodé, widocznie coraz bardziej rozgorączkowana, — uznał istotnie zbrodnię swoję?.. I... wskazał istotnie ślad, po którym mogłabym odszukać córkę moję?.. O! mów pan, szanowny panie... mów co prędzej... mów zaklinam cię na imię Boże!.. Od lat szesnastu straciłam wszelką a wszelką nadzieję... A pan rzucasz mi w duszę jakieś słowa ułudne.. Juliusz de Rhodé umarł, a umierając opamiętał się i chce naprawić ciężką krzywdę, jaką mi wyrządził... Powiedz mi pan czy to prawda?.. Powtórz mi co powiedziałeś, bo nie wiem, czym dobrze słyszała... Powiedz mi pan, czy to możliwe... czy ja nie umrę nie przytuliwszy do serca biednej mojej dzieciny...
— Uspokój się pani, błagam cię o to... — rzekł pan David i dał znak zarządzającemu kancelaryą, aby dopomógł niewidomej i doprowadził ją de fotelu, obok biurka notaryusza. — Miałem zamiar odczytać pani pismo, jakie otrzymałem od kolegi mego z Algieru i... pani rozumie przecie...
— O! czytaj pan... czytaj... ja pragnę gorąco wiedzieć...
Panna de Rhodé siadła w fotelu.
Joubert, człowieczek o fizyognomii ptasiej, intrygowany coraz silniej, wsłuchiwał się z najgłębszą uwagą we wszystkie szczegóły sceny, jaką opowiadamy.
Pan David zaczął głosem dobitnym czytać co następuje:
„Kochany kolego, udaję się do ciebie z prośbą, abyś raczył bez najmniejszej straty czasu postarać się o adres panny Izabelli, Pauliny de Rhodé, która przemieszkiwała poprzednio w Paryżu przy ul. Varrene nr. 16, i abyś zechciał zawezwać ją o natychmiastowe zgłoszenie się do kancelaryi twojej, gdzie racz jej odczytać załączający się przy niniejszym odpis testamentu wuja jej, pana hrabiego Juljusza de Rhodé, zmarłego w Algierze w d. 8 grudnia r. z.
„Potrzeba się jest dowiedzieć czy panna de Rhodé ma obecnie przy sobie młodę dziewczę, o której wspomina testament, a wrazie gdy tak nie jest, zakomunikować jej określone w nocie dołączonej do testamentu, sposoby odnalezienia córki. Potrzeba następnie abyś raczył ustanowić radę familijną tej nieletniej, aby rada wybrała opiekuna i aby tenże nadesłał mi jak najprędzej pełnomocnictwo do dopilnowania praw pupilki, mianowicie do sporządzenia inwentarza pozostałości po zmarłym, w terminie, jaki prawo na to oznacza.
„Majątek jest bardzo znaczny. Dosięgnie on prawdopodobnie a może i przewyższy nawet sumę dwa miliony pięćset tysięcy franków.“
Joubert, zwiesiwszy głowę i przymknąwszy powieki, przysłuchiwał się wszystkiemu z nabożeństwem, ale gdy posłyszał cyfrę dwa miliony pięćset tysięcy franków, nie był wstanie opanować wzruszenia,
Panna de Rhodé trzęsła się cała.
Notaryusz David przemówił znów:
— Teraz przystąpię do zapoznania pani z treścią testamentu.
I zaczął czytać:
„Ja niżej podpisany, Juliusz Aleksander hrabia de Rhodé, zamieszkały w Algierze przy ulicy Kasbuk nr. 7, zdrów na umyśle lubo słaby ciałem, przeznaczam i zapisuję siostrzenicy mojej Izabelli Paulinie de Rhodé, dożywotnie użytkowanie ze wszystkich dóbr, ruchomości i nieruchomości, jakie w dniu zgonu mego pozostaną po mnie.
„Właścicielką tego wszystkiego ustanawiam wnuczkę moję cioteczną, urodzoną w dniu 20 września 1868 roku i zapisaną do listy stanu cywilnego okręgu siódmego, jako Joanna Marya de Rhodé, córka Izabelli Pauliny hrabianki de Rhodé i ojca niewiadomego.“
W chwili gdy notaryusz przeczytał wyrazy ostatnie, drżenie, jakie wstrząsało ciałem niewidomej, zmieniło się w gwałtowny atak nerwowy.
— Zimnej krwi, szanowna pani — odezwał się pan David. — Proszę panią o uspokojenie się. Lubo wzruszenie pani jest całkiem naturalne i zupełnie usprawiedliwione, staraj się je pani pokonać.
— Zrobię to... łaskawy panie... — wyszeptała biedna kobieta, prostując się jak mogła najlepiej. — Otóż już mi zupełnie dobrze.. Racz pan czytać dalej..
Notaryusz zaczął:
— „Przez czas dożywocia, Paulina de Rhodé, wypłacać będzie córce swojej Joannie-Maryi, tytułem renty, po dwanaście tysięcy franków rocznie.
„W razie gdyby Joanna-Marya zmarła pierw niż jej matka, własność wszystkich moich majątków ruchomych i nieruchomych. przejdzie na miasto Algier, pod warunkiem, że zarząd tegoż zbuduje i uorganizuje dom przytułku dla dzieci moralnie zaniedbanych.
„Kończę, błagając Boga, aby wielkim nieprawościom moim, przebaczyć raczył, aby zmiłował się nad grzeszną duszą moją, ze względu na mój żal szczery i głęboki.
„Pisałem w Algierze dnia 3 listopada 1883 r. „Juljusz Aleksander hrabia de Rhodé.”
— Widzi pani zatem — odezwał się notaryusz po skończeniu czytania — że miałem powód zapewniać panią przed chwilą, o zupełnem przeobrażeniu się moralnem kuzyna pani...
— Co mi tam z tak późnego przeobrażenia? — zawołała niewidoma. — Ta skrucha, w którą wcale nie wierzę, to obłuda i podłość wywołane obawą śmierci i nic więcej. Co mi z niej przyjdzie... czy powróci mi ona moję córkę?.. Nędznik, który zadał mi cios taki straszny lat temu szesnaście, nędznik, który wydarł mi dziecinę, w której złożyłam wszystkie nadzieje moje, wszystkie pragnienia i marzenia moje, który urągał łzom moim i pozostał obojętnym wobec męczarni moich, czyż jest w stanie zwrócić mi moję córkę?.. Czy istnieje ona jeszcze na świecie, a jeżeli tak, czy ją odnaleźć potrafię?..
— Da Bóg, że się jej nic złego nie stało — wyrzekł pan David — i że przy pomocy wskazówek podanych w nocie dołączonej do testamentu, zdoła ją pani odszukać.
— O! czytaj pan te wskazówki!... czytaj co prędzej...
— W tej chwili...
Notaryusz wziął papier z biurka i zaczął głośno:
— „Z powodów które powinny zostać nieznane, dziecię Izabeli Pauliny de Rhodé zostało przezemnie porwane w kilka dni po urodzeniu i umieszczone u człowieka, do którego miałem zaufanie. Człowiek ten nazwiskiem René Joachim Estival zamieszkiwał w Paryżu przy ulicy św. Pawła, Nr. 27.
— René Joachim Estival! — krzyknęła niewidoma. Czyż autor testamentu, z powodu którego wezwaną zostałam do pańskiego biura, nie tak samo się nazywał?...
— Tak, pani, i o nim właśnie mowa. Ale pozwól mi pani dokończyć, wszystko to zaraz nam się wyjaśni...
I notaryusz zaczął znowu czytać:
„Wręczyłem panu Estival jednocześnie fundusz więcej niż wystarczający na wychowanie dziewczynki i na takie jej wykształcenie, aby pracą własną zarabiać mogła z czasem na swoje utrzymanie.
„Dziś, gdy poprzednie zarządzenia moje stają się zbytecznemi, Izabella Paulina de Rhodé powinna pismo niniejsze przedstawić panu Joachimowi Estival i zażądać objaśnienia, gdzie się córka jej obraca jeżeli znajduje się przy życiu. Jeżeli umarła, powinien udowodnić to odpowiednią urzędową kopią aktu zejścia.
— Boże wielki!.. Boże wielki!.. wołała szlochając ociemniała. Wszystko się przeciw mnie sprzysięga... Człowiek który mógł mnie objaśnić, Joachim Estival umarł!.. Nie dowiem się nic...
— Wierz mi pani, że nie śmiałbym robić jej nadziei niemożliwych do ziszczenia — przerwał notaryusz pan David. W tej chwili poznajomię panią z tym paragrafem testamentu Joachima Estivala, który pani dotyczy. O zapisie jaki dla pani uczynił, powiadomię panią w obecności jego legataryusza głównego, który jest tu obecnym.
Placyd Joubert, którego twarz ptasia pozostała nieprzeniknioną, skłonił się z uszanowaniem.
— Nie wstrzymuj mnie szanowny panie!... zawołała panna Rhodé, wyciągając błagalnie ręce do notaryusza; Obudź w biednem sercu mojem nadzieję, przywróć mi pragnienie życia!...
— Oto, paragraf który pani dotyczy:
— Po szóste: Pannie Izabelli Paulinie de Rhodé, mieszkającej albo poprzednio zamieszkałej w Paryżu, przy ulicy Varenne Nr. 16, przeznaczam mały medalion srebrny, trójkątny, potrójnie przedziurawiony, z wizerunkiem po jednej stronie Matki Bozkiej, a po drugiej z napisem Ave Maria. Medalion ten znajduje się pod kloszem zegara, w małem pudełeczku tekturowem.
„Jakkolwiek zapis ten może się z pozoru wydawać śmiesznym, będzie on dla panny de Rhodé wielce przyjemnym i bardzo cennym, gdy się dowie, że medal zawieszony był na szyi dziewczątka, które jej porwano w dniu dziesiątym października 1868 roku, dzieciątka jakie w zastosowaniu się do wydanych mi instrukcyj, powierzyłem na wychowanie pani Prosperze Richaud, żonie mechanika, zamieszkałej przy ulicy. Roquette nr. 154.
„Suma trzydzieści tysięcy franków złożona jednocześnie u pana Henriot, notaryusza, bulwar Beaumarchais, Nr, 7, przeznaczoną została na rzecz dzieciny w ten sposób, iż małżonkowie Richaud, upoważnieni zostali do podnoszenia co kwartał przypadających od niej procentów, na koszta utrzymania i wychowania dziewczątka.
„W dniu w którym Joanna Marya dojdzie do pełnoletności, otrzyma połowę z owych trzydziestu tysięcy, czyli piętnaście tysięcy franków, druga zaś połowa przejdzie na własność małżonków Richaud.
„Legataryusz mój główny, znajdzie w papierach moich dowód notaryalny potwierdzający prawdę słów moich — a dowód ten, przekona jednocześnie pannę Paulinę de Rhodé, że śmierć dopiero uwolniła mnie od przysięgi, mocą której zobowiązałem się nie objaśniać bezwzględnie nikogo o miejscu pobytu Joanny Maryi.


VI.

— Widzi pani zatem — odezwał się notaryusz, składając na biurku testament Joachima Estivala — że wskazówki są bardzo dokładne.
Jestem najmocniej przekonany. iż po tym śladzie potrafi pani odnaleźć swoję córkę, jestem przytem przekonany, iż pan Placyd Jourbert zechce potwierdzić, jako przypuszczenia moje nie są bynajmniej płonnemi.
Joubert zaatakowany tak niespodziewanie przez pana David, podniósł głowę.
Twarz jego tak nic nie zdradzała, jakby w maskę przybraną była.
— Tak... tak — zawołała panna de Rhodé, zwracając się ku jegomości o fizognomii ptasiej; pan jesteś głównym legataryuszem pana Estivala, pan mi zatem możesz dopomódz. Bodaj, że odnalazłeś pan już w papierach nieboszczyka ów wypis notaryalny o jakim mowa w testamencie; a może pan zająłeś się już moją córką?... Może widziałeś się pan już z małżonkami Richaud... Jeżeli tak... to prowadź mnie pan do mego dziecka!.. Domyślasz się pan zapewne jakbym ją uścisnąć pragnęła...
Powoli i chłodno, głosem znamionującym najzupełniejszą obojętność, pan Joubert odpowiedział.
— W istocie łaskawa pani, znalazłem w papierach po moim najdroższym i nigdy nieodżałowanym przyjacielu Joachimie Estivalu akt, o którym jest wzmianka w testamencie i zgłaszałem się do notaryusza pana Henriot, aby go powiadomić, że zostałem egzekutorem testamentu jego zmarłego klienta... Pan Henriot w odpowiedzi na to oświadczył mi rzecz szczególną...
— Co takiego?.. zapytała niewidoma trwożliwie.
— To, że małżonkowie Richaud od r. 1871 nie podnoszą wcale procentów od kapitału złożonego u pana Henriot?
— Dla czegóż to?... wyjąknęła panna Rhodé zestrachana.
— I mąż i żona gdzieś od owego czasu zniknęli,.
— Czy nie wiadomo co się z nimi stało?... dopytywała niewidoma z sercem boleśnie ściśniętem. Czy pan szanowny nie badał tego?.. czy się nic o tem nie poinformował?...
— Udałem się pod Nr. 154 na ulicę Roquette proszę pani...
— No więc zapewne osiągnąłeś pan jakieś objaśnienia?...
— Objaśnienia dosyć smutne... Przypuszczają — bo zastrzegam, że to wszystko przypuszczenia tylko, że oboje małżonkowie.. i mąż i żona... zostali zabici podczas komuny...
— Ale córka moja... Ale Joanna Marya? — zawołała Paulina de Rhodé z przestrachem łatwym do zrozumienia.
— Dziecko zaginęło tak samo jak ci którzy się niem opiekowali... Od mieszkańców dzielnicy, żadnego pod tym względem nie można się domacać śladu...
Ociemniała pobladła śmiertelnie.
— Zatem — wypowiedziała głosem drżącym i załamując ręce — po szesnastu latach cierpień, mąk i tortur, zjawia się promyk nadziei wśród ciemności grobowych, przez które jestem pochłoniętą za życia; zdaje mi się żem już, już na tropie do odnalezienia córki i wszystko przepada w jednej chwili... Ułudny to więc był pobłysk nadziei!... Dziecko moje umarło bezwątpienia, zginęło razem z tymi, którym zostało powierzone, a jeżeli żyje nawet, ślad jego został dla mnie zatracony... O! widocznie jestem przeklęta...
— Uspokój się pani... — przemówił uprzejmie notaryusz David.
— Czy pan zatem przypuszczasz, że mogę się jeszcze spodziewać?...
— Dla czegóżby nie?... Pan Joubert nie miał ani czasu ani środków na przedsiębranie i zarządzanie poszukiwań odpowiednich... Któż może wiedzieć, czy poszukiwania gorliwie i rozumnie poprowadzone nie wydadzą skutków szczęśliwych?...
— W samej rzeczy — wtrącił Joubert — ja musiałem się ograniczyć na zapytaniach kilku czy kilkunastu osób, ale w głąb rzeczy nie wnikałem...
— Dałby Bóg aby tak było... — szepnęła ociemniała a potem zaraz dodała: jest jednakże pewna okoliczność całkiem dla mnie nie zrozumiała...
— Jaka?... — podchwycili jednocześnie i notaryusz David i człowieczek o fizyognomii ptasiej.
— Jakim sposobem stać się mogło, że nieboszczyk pan Estival nie wiedział nic o zaginięciu małżonków Richaud i dziecka, które im powierzył?...
— Nie wiem i nie pojmuję tego wcale, proszę pani — odpowiedział legataryusz główny. — Być może, że nie zajmował się wcale owem dzieckiem od chwili gdy je oddał w inne ręce.
— Co sądzić teraz i co robić?... powtarzała nieszczęśliwa matka, załamując ręce rozpaczliwie.
— Poszukiwać gorliwie córki, doradził notaryusz.
— Poszukiwać!.. Ależ ślad zagubiony... a ja w dodatku jestem bezsilną... bo jestem niewidomą. Czy mam możność poszukiwania?... czy mogę pędzić z ulicy na ulicę, chodzić od drzwi do drzwi, wypytywać ludzi, którzyby kalectwu memu urągali... Gdyby dziecko moje obok mnie przechodziło, zkądże dowiedziałabym się, że to ono?... Jeżeli nie istnieje żaden znak po którym poznać bym mogła Joannę, nie zobaczą jej z pewnością!. O! tak jest... Bóg mnie opuścił!... Widocznie jestem przeklętą!..
Zawsze obojętny, zawsze lodowaty Joubert zawołał:
— Nie masz pani tytułu oddawania się takiej rozpaczy. Czego pani sama zrobić nie jesteś w stanie, to inni w zastępstwie zrobić przecie mogą...
— Inni — powtórzyła niewidoma; — któż naprzykład?...
— No, choćby ja pierwszy...
— Pan, szanowny panie?...
— Tak jest, ja Placyd Joubert, spadkobierca główny i egzekutor testamentu pana Estivala. Ta już pozycya moja, zobowiązuje mnie do wniknięcia w położenie pani — a ja jestem człowiekiem obowiązku!.. Uczynię wszystko, wierz mi pani, aby jej dopomódz do odzyskania szczęścia, którego byłaś pozbawioną tak długo. Nie myślę przytem, przed odnalezieniem śladu Joanny-Maryi, żywej czy umarłej, korzystać z pieniędzy złożonych w depozyt notaryuszowi Panu Henriot... Czy chcesz pani zatem zaufać mi zupełnie, bezwzględnie, bez żadnych zastrzeżeń, bez żadnych ograniczeń. Czy chcesz upoważnić mnie do poszukiwań, które może powrócą ci córkę?...
— Może pani śmiało przyjąć usługi pana Jouberta, odezwał się notaryusz pan David. Trudno dziś o ludzi szlachetnego serca, o ludzi którzy potrafią odczuć pani nieszczęście i zechcą się poświęcić dla niej.
— Przystaję... przystaję... mój zacny panie... zawołała żywo Paulina de Rhodé! Jestem głęboko wzruszona łaskawością pańską i oddaję ci się z zaufaniem bezgranicznem.
— Dodam — odezwał się notaryusz, że poszukiwania powinny być prowadzone nadzwyczaj energicznie. Potrzeba aby były ukończone przed upływem terminu oznaczonego do sporządzenia inwentarza pozostałości po zmarłym panu de Rhodé i do opłacenia należności przypadających skarbowi z tytułu przelewu praw dziedziczenia.
— A jaki to termin, szanowny panie? — zapytała niewidoma.
— Sześć miesięcy od dnia zgonu testatora. Potrzeba, aby przed tym czasem, udowodniła pani prawa swoje do spadku, aby rada familijna została uorganizowaną, i aby pani jako opiekunka główna, lub też opiekun przydany, oświadczyli przyjęcie spadku.
— A w razie przeciwnym?..
— Prawa spadkowe przejdą na miasto Alger...
— A czy, szanowny panie, pieniądze skarbowi należne, nie mogłyby być zaczerpnięte z kapitałów do spadku należących?...
— Nie, bo w testamencie nie powiedziano wcale, iż sukcesorka może z nich użytkować...
— Ile wyniesie suma przypadająca fiskusowi?...
Notaryusz chwycił za pióro, zaczął obliczać na kawałku papieru i po chwili odpowiedział:
— Spadek został oznaczony na dwa miliony pięćset tysięcy franków, zatem opłata odeń wyniesie dwieście dwadzieścia pięć tysięcy franków około...
Niewidoma załamała ręce.
— Dwieście dwadzieścia pięć tysięcy franków... zawołała z widocznem osłupieniem. Ależ ja nie mam żadnego majątku łaskawy panie!... Szesnaście lat z górą żyję skromnie z renty dożywotniej, wynoszącej dwa tysiące franków wszystkiego... Toż to nędza prawie!... Nie, ja nie zdołam zapłacić za moję córkę tej należności skarbowi.
— To będzie bardzo nie dobrze, bo prawo jest nieugięte i miasto Alger skorzysta z niemożności pani...
Człowieczek o fizyognomii ptasiej zażądał głosu.
— Nie trzeba — rzekł — tak się ciągle zagalopowywać w rozpaczy. Pomówimy o tem wszystkiem z panią, jeżeli pani pozwoli przedstawić mi się jutro w jej mieszkaniu...
— Będę prawdziwie szczęśliwą, gdy mnie pan odwiedzić raczysz...
— Jak zawsze ulica Varenne Nr. 16?...
— Nie... mieszkam obecnie pod Nr. 129, przy ulicy świętego Honorego.
Joubert zapisał sobie adres w notatniku.
— Ja — odezwał się pan David — mam jeszcze do doręczenia pani: medalion od pana Estivala i notę należącą do testamentu hrabiego Juliusza de Rhodé... Oto — jedno i drugie...
— Czy może pani podpisać mi pokwitowanie?...
— Mogę... racz pan tylko podać mi pióro i umieścić rękę w miejscu gdzie mam położyć podpis.
Notaryusz zrobił o co prosiła niewidoma i podpisała się bardzo nawet czytelnie.
Cała czynność została ukończona.
Pan David przeprowadził pannę de Rhodé do kancelaryi, gdzie na nią oczekiwała służąca.
Teresa ujęła ją pod rękę a Joubert żegnając się powtórzył:
— Jutro zatem w południe, będę miał zaszczyt przedstawić się pani.


∗             ∗

Opuściliśmy Klarę Gervais w chwili gdy wziąwszy blaszankę w rękę, udała się za zakupem prowizyi.
Gdy przechodziła obok odźwiernej, ta odezwała się do niej w te słowa:
— Poczekaj no chwileczkę, moja kochana Klaruniu, bo ci zapomniałam czegoś powiedzieć?...
— Czego takiego?... — zapytała młoda dziewczyna.
— Znasz wszak dobrze — zaczęła odźwierna — tego młodego człowieka, nie zbyt ładnego ale dobrego, tego ot wygalantowanego złotego młodzieńca, który wystaje codzień przed bramą, aby cię tylko zobaczyć, gdy wychodzisz do magazynu lub powracasz od zajęcia?...
— Tak... tak... znam go... — odpowiedziała pospiesznie Klara; — już nieraz ani nie sto razy zapowiadałam mu, aby mnie nie śmiał zaczepiać na ulicy... Więc?...
— Więc!.. moja panienko, od czasu gdyś się udała do szpitala, nie minął ani jeden dzień, żeby tu nie był i żeby nie dopytywał się o ciebie... Zadawał mi zawsze pytania tysiączne i chciał się koniecznie dowiedzieć gdzie się znajdujesz...
— Spodziewam się, żeś mu pani nic nie powiedziała.
— Ani jednego słowa!.. A toż on by był z pewnością poleciał dowiadywać się do szpitala... a to by bardzo było nieładnie!.. Podejrzewano by zaraz rozmaite takie rzeczy, o których nawet ci się nie śniło...


VII.

— Bardzo szlachetnie pani postąpiła i dziękuję jej za to z całego serca, — zawołała Klara. — Nie mam nic droższego na świecie nad dobre imię moję, nad opinię uczciwej dziewczyny... Przynajmniej to zachować też pragnę w całości...
— I masz najzupełniejszą słuszność moję dziecię... potwierdziła odżwierna. Franciszka Gervais, twoja matka przybrana, wychowała cię w poczciwych zasadach i gdyby dobra, zacna kobieta żyła jeszcze, cieszyła by się była niezmiernie, słysząc, że mówisz podobnie. Ale, przy okazyi, powiedz-że mi, czy jeżeli zgłosi się ten gagatek, ten modny paniczyk, nie trzeba go przepędzić z pod bramy?..
— Powiedzcie mu grzecznie, ale stanowczo, aby się mną nie zajmował. To mu się na nic zgoła nie przyda... Powiedzcie mu, że go proszę, aby czatować na mnie zaniechał, bo traci czas niepotrzebnie, bo mnie na pewno nie zjedna, a owszem obraża mnie swojem natręctwem.
— Bądź spokojną moje dziecię; powiem mu to wszystko z najsłodszą, na jaką potrafię się zdobyć, miną. A czy też wiesz, jak się nazywa ten pauper?..
— Nie wiem i wcale wiedzieć nie pragnę... Gdy się dopytywał gdzie się obracam, co mu pani powiedziałaś?..
— Że przebywasz na wsi u krewnych...
— Może się już nie pokaże zatem?...
— E, gdzietam, zjawi się lada dzień potępieniec; ponieważ jednak wiem, że cię to męczy i żenuje, znajdę sposób na pozbycie go się skuteczny...
— Byle niezbyt energiczny tylko...
— Najsłodziej się z nim rozprawię, powiadam ci moje dziecko, najsłodziej!...
Klara poszła, — kupiła co jej było potrzeba — powróciła — spożyła skromne śniadanie, a potem włożyła najlepszą swoję suknię i udała się do magazynierki, u której pracowała przed zasłabnięciem.
Biedne dziecko nie miało szczęścia.
Podczas dwu miesięcznej nieobecności, miejsce jej zostało zajęte — a że roboty zamiast zwiększyć, zmniejszyły się raczej, wyszła z obietnicą jedynie, że jeżeli trafi się możność, to będzie miała ofiarowaną sobie robotę.
— Co ja teraz pocznę ze sobą — zapytywała się Klara odchodząc ze spuszczoną smutnie głową, z oczami łez pełnemi.
Nie upadła jednakże na duchu, bo przecie żyć potrzebowała. Zabrała się i kołatała odedrzwi do drzwi licznych pracowni, które znała, lub w których była znaną.
Wszędzie otrzymała jednę i tę samę odpowiedź:
— Znajdujemy się w chwili ciężkiego przesilenia i nie możemy zwiększać personelu i tak już za dużego..
Nareszcie w jednym wypadku otrzymała odpowiedź mniej nieprzychylną.
Magazyn, do którego zgłosiło się młode dziewczę, trudnił się wyrobem kapeluszy żałobnych na eksportacye i przesilenia handlowego wcale się nie potrzebował obawiać — że jednak odstępował towar po cenach tanich, musiał go produkować również bardzo tanio.
Lubo sierota nasza była pracownicą nadzwyczaj zręczną i wprawną, mogła zarobić najwyżej jakie trzydzieści sous dziennie.
Kwota to strasznie mizerna, ale da przynajmniej możność nabycia chleba powszedniego i uchroni od śmierci głodowej.
Wahać się nie można było.
Klara przystała na warunki, otrzymała pakiecik z materyałami do roboty i znużona fizycznie, z sercem ściśniętem, z chwiejącemi się pod nią nogami, udała się do swego mieszkanka.
Była piąta godzina z południa.
Noc zapadła i zimno stawało się dotkliwsze.
W chwili gdy wychodziła z magazynu, pomieszczonego przy ulicy Angoulème, w którym znalazła robotę, wysoki młody mężczyzna, lat około dwudziestu, mizerny, bardzo blady i mocno widocznie wycieńczony, zatrzymał się przed domem Nr. 27 przy ulicy świętego Pawła.
Ten wysoki chłopak miał włosy rudawe, nos haczykowaty, oczy szare, jakby żółtawe, powieki nabrzmiałe i zaczerwienione, piersi wązkie, nogi cienkie i jakby lekko ku sobie wygięte.
Wąsy bez koloru i sterczące jak prawdziwe wąsy kota, źle okrywały usta zaopatrzone w zęby ogromne i nieregularne
W monoklu założonym na prawe oko, człowiek ów, którego podobiznę skreśliliśmy nie dość jeszcze dokładnie, miał pozór zachwyconego swoją osobą i pogardzającego wszystkiem co nie było nim samym. Pozór miał eleganta nie mającego najmniejszego gustu, trzewiki spiczaste, spodnie bardzo wązkie i bardzo krótkie; palto bardzo obcisłe, kamizelkę bardzo wygorsowaną, krawat bardzo jaskrawy, kapelusz bardzo wysoki.
W lewym ręku ubranym w rękawiczkę czerwoną, trzymał trzcinę bardzo grubą, zaopatrzoną w wielką gałkę złotą.
Pokasływał bezustannie, a kasze] miał dźwięczący.
Wszedłszy w bramę domu opatrzonego Nr. 27, otwartą i słabo oświetloną płomieniem gazowym, umieszczonym obok izby odźwiernego, młody człowiek zbliżył się do drzwi tej izby i zlekka zastukał.
— Proszę|... — odezwała się odźwierna, która poznawszy przybyłego, powitała go zapytaniem: — Jakto?.. więc to pan znowu jesteś?...
— Ja, we własnej mojej osobie kochana pani... ja... zawsze i ciągle... Czy to się niepodoba pani?...
— Ależ byłeś pan przecie wczoraj...
— I wiedziałem, że będę dzisiaj... To panią najlepiej przekona, jaki mam ważny interes do panny Gervais i jak mi wiele zależy na dowiedzeniu się, kiedy powróci..
— I... ron, ron, ron i ron, ron, ron... mon petit patapon... — zawołała śmiejąc się odźwierna; a potem dodała zaraz tonem wielce familiarnym nie pozbawionym pewnej dobroduszności: — Przyszedł czas, młody człowieku, abyśmy pogadali troszkę ze sobą, tak sobie we cztery oczy!... Już prawie od dwóch miesięcy, przyłazisz tu bezustannie i męczysz mnie, jakby tu powiedzieć, niby swoję chustkę od nosa. Znosiłam wszystko cierpliwie, odpowiadałam na zapytania i wcale nie badałam, co to za jakiś ważny taki interes możesz mieć do mojej lokatorki!... Ale od dziś dnia, basta. Powiadam ci krótko: „nie dla psa kiełbasa,” no i koniec i nie powiem więcej ani słowa...
— Nawet tego, czy panna Klara, nie powróciła jeszcze ze wsi?...
— Ani tego... nawet właśnie, szczególnie tego!.. A. może ty sobie, mój gagatku, wyobrażasz przypadkiem, że ja jestem taka głupia i nie pojmuję twoich zamiarów?.. Daj pokój, chłopaczku, daj pokój!... W moim wieku zna się wszystko i rozumie się wszystko... czuje się jak trawa rośnie... Panna Klara jest ładna dziewczynka i to cię tak kole w oczy...
Dowiedziałeś się pan, że jest sama jedna na świecie, że jest ubogą sierotą, a że masz sam zapewne portmonetkę nieźle wypakowaną, więc też powiedziałeś sobie: „To dziecko ma lat szesnaście lub siedmnaście najwyżej... Nie może się znać jeszcze na życiu i musi być bardzo naiwne... Będzie ono najzupełniej zadowolone, gdy poczuje kilka złotych monet w kieszonce i dostanie umeblowanie mahoniowe... Ja jej to ofiaruję i złapię sobie panieneczkę ładniuchną za tanie pieniądze!... Tak sobie pomyślałeś mój panie i dalejże zastępować drogę dziewczynie. No gadajże... prawda, czy nieprawda?...
Młody człowiek, słuchał przemówienia odźwiernej, uśmiechając się szyderczo i pokasłując.
— No dobrze... przypuśćmy, że miałem takie zamiary?... — zawołał.
— Jakto, więc się przyznajesz?...
— Dla czegóżby nie?...
— Więc chciałeś uwieść moję lokatorkę?...
— Chciałem ją uczynić szczęśliwą...
— A następnie ją porzucić! Oho! znamy my się dobrze na tem i nic też z tego nie będzie mój panie!... — Zaproponuj pan ten świetny los komu ci się żywnie podoba, pierwszej lepszej, którą spotkasz na ulicy, ale nie nam!... My jesteśmy za uczciwe i takich propozycyj nie przyjmiemy!...
— Gdyby panna Klara nie była uczciwą, z pewnością bym się nią nie zajmował?..,
— Co?... Więc panu by się chciało uwodzić tylko różyczki?... Patrzcie go, co za śliczna lala... Wynoś się pan pókiś cały, radzę ci to po dobroci!... — Nie dla nas podobni konkurenci, nam potrzeba takiego, coby seryo myślał o małżeństwie... Zapisz pan to sobie w mózgownicy i pozostaw nas w spokoju!...
— Ale ja kocham pannę Klarę nad życie i przysięgam na to... wykrzyknął młodzieniaszek gotowy na wszelkie pozorne ustępstwa, byleby dopiąć swego celu...
— A jej co z takiej miłości?... Nam potrzeba pana mera i księdza proboszcza... jednego w komży, drugiego w szarfie...
— Jestem tak szalenie zakochany droga pani, że gdyby koniecznie było tego potrzeba... gotów bym się i ożenić...
Odźwierna spojrzała w oczy swojemu interlokutorowi.
— Czy to mi pan na seryo prawisz? spytała.
— Najzupełniej na seryo! i mogę powtarzam — przysiądz najchętniej na to!... Szaleję za panną Gervais, tracę dla niej głowę i pani musisz mi dopomódz, abym ja mógł przekonać o mojej miłości!
— Dla jej dobra?
— Rozumie się...
— Oj! gdybym mogła w to uwierzyć!...
— Możesz pani i powinnaś... Bo posłuchaj mnie tylko dobra pani i zrozumiej, że szczęście Klary, jest w twoim ręku... Jestem bogatym, a mam ojca daleko bogatszego odemnie... Mogę więc fortunę, bardzo wielką fortunę złożyć u stóp panny Klary, która nie ma nic a nic, nie ma jak to powiadają rzodkiewki w majątku i igłą zarabia na życie...
— Ale ażebym tak postąpił, muszę być przecie pewnym, że jestem wzajemnie kochanym... nie prawdaż?... W zamian za los tak świetny a niespodziewany, mam chyba prawo — żądać miłości... Otóż Klara nie kocha mnie jeszcze... Wątpi o mnie... Podejrzywa moje zamiary...
— No, co do tego — przerwała stróżka — to nie ma się czemu dziwić!... Ma racyę, że podejrzewa... Postaw się pan w jej położeniu...
— Dla tego też, kochana pani, do ciebie się udaję, dla tego też ciebie proszę, abyś ją z błędu wyprowadziła, skoro zwłaszcza, wiesz czego się trzymać...
Interesujesz się pani panną Klarą, co dowodzi wielkiej szlachetności twojej... Od pani zależy zapewnić szczęście temu kochanemu dziecku... Pani winna będzie kiedyś wdzięczność, jeżeli zechcesz pośredniczyć pomiędzy nam... A i ja wierzaj pani, potrafię ocenić przysługę jaką nam wyświadczysz... — Na początek proszę przyjąć skromny zadatek przyszłej mojej wdzięczności...
Mówiąc to młodzieniec, wyjął z kieszeni bilet stu frankowy i położył go przed stróżką, olśnioną to prawdziwie książęcą hojnością.
— Sto franków! — dla mnie... szepnęła!...
— Skromniutkie wynagrodzenie!... przegrywka.. mały strumyczek wody przed otworzeniem upustów wspaniałomyślności... Nie ma dość hojnej zapłaty, za czyn tak piękny jaki pani możesz spełnić, zapewniając przyszłość pannie Gervais...
— Kochana mała — szeptała stróżka, żeby ją też los taki spotkał.
— Jej los to ja!... Nie obawiaj się pani!... nie ukrywaj nic!... powiedz czy Klara ciągle jeszcze bawi na wsi?...


VIII.

Odźwierna zawahała się na chwilę.
— Cóż ja tu ryzykuje? — pomyśliła potem sobie... Ma minę uczciwego chłopca ten kawaler i zdaje się, że mówi prawdę... Nie plecie żadnych facecyj, ale mówi wprost o małżeństwie...
— Dla czegobym w interesie nawet Klary, nie miała zrobić tego o co mnie prosi...
— Czekam na odpowiedź, odezwał się nieznajomy!...
— A no moja odpowiedź jest taka. Ponieważ kochasz pan na prawdę moję pieszczoszkę, więc się żeń jak najprędzej... Wielki czas... Nędza i praca mogą ją zabić bardzo łatwo i bardzo prędko!... Tak... tak... przy jej osłabieniu nie długo na to potrzeba czekać...
— Czyż słaba? — wykrzyknął młodzieniec.
— O! kochany panie, a toż biedne dziecko dopiero co wyszło ze szpitala!
— Ze szpitala!
— W którym przez dwa miesiące walczyła pomiędzy życiem a śmiercią.
— Czyż może być?
— Ależ tak jest, wyszła ztamtąd dopiero dzisiaj rano... Szkoda, że jeszcze trochę nie została, bo zaledwie trzyma się na nogach...
— Mówiłaś pani, że była na wsi u krewnej...
— Mówiłam to, co mi kazano powiedzieć panu... ale to była bajka...
— I Klara jest jeszcze cierpiącą?
— Ma się rozumieć, że jest cierpiącą!... A wiesz pan co jej może siły poprawić?... — Kotleciki, befsztyk, wino Burgundzkie!... — To bardzo łatwo, nieprawda? prowadzić taką kuracyę, jak się zarabia zaledwie trzy franki dziennie!...
— Kochana pani — przerwał żywo i ze szczerem jak się zdawało współczuciem, młody człowiek, — ja muszę się widzieć z panną Klarą!... ja muszę się z nią widzieć!... ja muszę jej sam powiedzieć jakie są moje zamiary...
— O! co to, to na nie!... przerwała stróżka.
— Dla czego?
— Najprzód dla tego, że Klary nie ma w domu... Poszła szukać roboty... A powtóre, żeby się nie zgodziła za nic w świecie na przyjęcie pana u siebie!..,
— Ponieważ upoważniłeś mnie pan do działania, to pozwól mi pan poprowadzić tę rzecz rozumnie... Powiem Klarze to, co będzie jej potrzeba powiedzieć, a gdy interes pański wprowadzę na dobrą drogę, powiadomię cię o tem...
— Więc pani mi stanowczo przyrzekasz swoję pomoc?...
— O tem nie ma już co gadać. Skoro przyjęłam sto franków, to muszę na nie zapracować...
— Liczę na panią i proszę zaraz o niektóre objaśnienia...
— Jakie?
— Czy Klara ma jaką rodzinę?
— Żadnej a żadnej, ani z bliższych, ani z dalszych, od roku gdy umarła dzielna kobieta, której była córką przybraną...
— Przybraną córką? powtórzył młodzieniec. — Więc ona się nie nazywa Klara Gervais?
— Dano jej to nazwisko i nie wiem czy ma jeszcze jakie inne... To cała po prostu historya mój panie... historya, którą poczciwa matka Gervais opowiadała mi nie raz jeden...
„Było to w 1871 roku... po wojnie... podczas ostatnich dni komuny, wtedy, kiedy Wersalczycy weszli do Paryża, ażeby się rozprawić z komunistami... a matka Gervais, mieszkała wówczas przy ulicy Lappe, na której pełno domów stało w płomieniach.
„Zmuszona ogniem do ucieczki, nie zdołała nic uratować z rzeczy, zdążyła jednak zabrać oszczędności, które dochodziły jednak do dwóch, czy trzech tyś., (trzeba wiedzieć że pracowała w wyższym świecie i dobrze zarabiała). — Chciała się przedostać na koniec ulicy de la Roquette, gdzie miała przyjaciół i gdzie mogła znaleźć schronienie.
„Walczono na wszystkich punktach na przedmieściu św. Antoniego, na bulwarach Richard Lenoir, na placu Bastylii i na bulwarze Beaumarchais. Rozmaitemi zaułkami dostała się nareszcie na ulicę Montreuil i przybyła na ulicę Roquette, zawaloną barykadami zdobytemi już przez wojsko — i tysiącami poległych mężczyzn, kobiet i dzieci na kamieniach krwią zalanych.
„Na raz znalazła się przed stosem trupów w pośród których maleństwo jakieś z krzykiem i płaczem rozdzierającym duszę ciągnęło za spódnicę jakąś kobietę, zapewne matkę, której granat pękający zmiażdżył doszczętnie piersi.
„Maleństwo, mające może dwa, może trzy latka, nie rozumiało naturalnie tego co się działo dokoła i wrzeszczało tylko:
— Mamo, mamo, chodźmy ztąd, do domu chodźmy, bo ja się bardzo boję...
„Kule od czasu do czasu świszczały jeszcze, obijając się o stosy kamieni lub o mury domów...
„Pani Gervais skoczyła ku małej, nie zważając, że może być zabitą, chwyciła ją na ręce i uniosła...
— No, no! — wykrzyknął młodzieniec, to naprawdę interesująca historya!... Słuchając pani, zdaje mi się, że słucham prologu z jakiegoś melodramatu w Ambigu, z panią Laurent w roli mamy Gervais... Ale nie przerywam kochanej pani i słucham z nabożeństwem dalej...
Odźwierna zaczęła znowu:
— Pan Bóg czuwa nad uczciwemi... Matka Gervais dostała się bez żadnego szwanku z maleństwem do domu swoich znajomych... Czując się bezpieczną, zaczęła rozpytywać dziecko, gdzie mieszka i kto jej rodzice.
„Mała nic nie wiedziała. Powtarzała tylko, że tatuś zabrał fuzyę i wyszedł na ulicę, że upadł razem z mamą, która biegła za nim, chcąc go zapewne zawrócić do domu...
„Nazajutrz wersalczycy opanowali cały Paryż... Nie walczono już na ulicach. Matka Gervais postanowiła skorzystać z tego i pójść na zwiady w stronę barykady, przy której znalazła małą... Nie potrafiła się dowiedzieć niczego, nie zdobyła najmniejszej wskazówki.
„„Wtedy przyszła poczciwej kobiecinie myśl zatrzymania dziecka i udała się z prośbą o pozwolenie na to, do komisarza policyi. Naturalnie nic przeciwko temu nie miano.
„W owym czasie — a jest temu lat czternaście! — wynajęła była mieszkanie w naszym domu, i tu wyrastała Klarunia, kochająca przybraną matkę tak, że i własnej goręcejby nie kochała... Jej śmierć stała się dla dziewczątka stratą niepowetowaną, tembardziej, że dwuletnia prawie choroba przedtem pani Gervais, pochłonęła wszystkie jej oszczędności. Podwójna sierotka, znalazła się sama otóż na świecie, bez żadnych środków utrzymania... Jeżeli nie weszła na złą drogę, znajdując się w podobnych warunkach i pomimo wyjątkowej swojej piękności, to widocznie przyniosła ze sobą na świat spory zapas uczciwości. Wierzaj mi pan, że zamach na nią, byłby wyjątkowem łajdactwem!
— Nie obawiaj się oto wcale, droga pani — odrzekł młody człowiek. — To com usłyszał, utwierdza mnie jeszcze bardziej w mojem postanowieniu. Teraz zależy tylko od Klary Gervais, czy chce zostać moją żoną...
— Jeżeli tak to dobrze, to dopomogę panu chętnie i z całego serca...
— Ale musisz mi pan zostawić czas do działania — a teraz na początek... bądź pan łaskaw wynieść się co duchu. Klary tylko co patrzeć — a nie chcę, ażeby zastała pana tutaj... Mam pewien projekt... Jak tylko znajdę sprzyjającą chwilę na spotkanie się wasze, zaraz pana o tem powiadomię... Powiedz mi pan tylko swoje nazwisko i mieszkanie... Zapiszę to sobie do książki.
Mówiąc to, odźwierna roztworzyła księgę regestrową i umaczała pióro.
— Nazywam się Leopold Joubert... mieszkam: ulica Saint-Georges Nr. 7.
— No, a teraz — zmykaj pan, gdzie pieprz rośnie!..
— Umykam!..
I Leopold Joubert wyszedł ze stancyi i z domu.
Nazwisko jego nasi czytelnicy znają dokładnie.
Objaśniamy więc tylko, że oryginalny, o rudych włosach kawaler, zakochany w Klarze Gervais, był rodzonym synem Sosthéna Placyda Jouberta, głównego spadkobiercy nieboszczyka René Joachima Estivala.
Z synem spotkamy się niezadługo, a teraz zajmiemy się jego ojcem.
Ten ostatni wyszedł z kancelaryi pana Davida zaraz za panną de Rhodé, wsiadł na najbliższej stacyi do fiakra i kazał się zawieźć na ulicę Geofroy-Marie Nr. 1.
Przybywszy w pół godziny pod adres wskazany, wszedł do domu, następnie na schody pierwszego piętra, a wyjąwszy klucz z kieszeni, otworzył nim jedne z drzwi, mieszczących się po prawej i lewej stronie sieni.
Na najwidoczniejszem miejscu tych drzwi, widniała tabliczka mosiężna z napisem: „Cabinet d’affaires.”
Placyd Jeubert wszedł do małego pokoiku, zastawionego masą pudeł, pół tuzinem krzeseł i dużem biurkiem do pisania.
Jakiś człowieczyna wątły, nieokreślonego wieku, siedział przy tem biurku i adresował koperty.
Powstał on z automatyczną sztywnością i skłonił się wchodzącemu.
— Czy nie ma nic nowego? — zapytał Joubert.
— Nic zgoła, panie pryncypale.
Spadkobierca Joachima Estivala, przeszedł do następnego pokoju, którego opisywać nie będziemy, bo nie różnił się w nieczem od pierwszego...
Mężczyzna pięćdziesięcioletni, mocno czerwony, łysy, starannie bardzo ubrany, siedział tutaj przy biurku, nad jakiemiś rachunkami i tak samo jak pisarz w poprzednim pokoju, powstał i skłonił się panu Joubert, który go również zapytał:
— Nic nowego Marqnay?
— Nic szanowny panie...
Wyjąwszy inny klucz z kieszeni, naczelnik domu otworzył teraz drzwi trzecie, prowadzące do jego własnego gabinetu, do którego nikt nie wchodził w czasie jego nieobecności i którego umeblowanie było i skromne i bogate jednocześnie.
Tu Placyd Joubert postawił kapelusz na krzesełku, zdjął palto i usiadł, albo raczej rzucił się w ogromny fotel, wybity czerwonym safianem, a ustawiony przed prawdziwie ministeryalnem biurkiem, zarzuconem przeróżnemi papierami.


IX.

Placyd Joubert, podparł na ręku swoję straszliwie niezgrabną głowę i mocno się zadumał.
— Dwa miliony pięć kroć sto tysięcy franków!... to potężna co się zowie suma... — mruknął do siebie. — Dziwne zdarzenie!... — Testament Joachima Estivala, zapoznał mnie z panną de Rhodé, odziedziczającą taki majątek, jeżeli nie bezpośrednio, to przynajmniej przez swoję córkę... — Otóż a jej córka została porwaną i zginęła bez śladu. Spadek w takim razie przechodzi na miasto Alger!... To być nie może i nie będzie!... — Te dwa miliony pięć kroć sto tysięcy franków muszą przejść na mojego syna i przejdą!.. — Możemy je zdobyć bardzo prostym sposobem... Potrzeba tylko, aby Leopold zaślubił córkę panny da Rhodé.. Nie jest on wprawdzie ładnym chłopcem, ale ma sprytu bardzo dużo i elegancyę... Jest już przecie bogatym, skoro ja mam pieniądze... Mała powinna być szczęśliwą, że dostanie takiego męża!... — Będzie to wprawdzie trochę trudne, ale nie jest niepodobne! Nic nie ma niepodobnego na świecie!... Przy zręczności i śmiałości, a ja posiadam jedno i drugie, wszystkiego można dokazać. — Choćby cały świat poruszyć to poruszę, a muszę dojść do celu... Dzięki temu, dziecko moje, jedyna istota którą kocham, stanie się królikiem finansowym Paryża!... — To będzie moja zemsta! — Pogardzanym, uważanym za wyzyskiwacza, za lichwiarza, za nocnego puszczyka, przez tych, których zła gwiazda zmusiła udawać się do mnie... ale co mnie to obchodzi?... — Leopolda będą otaczać szacunkiem; ci co mną pogardzają, jego milionom kłaniać się będą uniżenie.
Rozgorączkowany Placyd Joubert uspokoił się zaraz, i ożywiona na chwilę twarz jego, przybrała wyraz obojętny.
Wstał z fotelu, otworzył żelazną skrzynię sekretną, umieszczoną w jednym z rogów gabinetu, wyjął zeń książkę i zaczął takowę przeglądać.
U dołu jednej stronnicy, znajdował się szereg cyfr, wyobrażający sumę majątku, jaki posiadał istotnie.
— Dwa miliony, pięć kroć, sześćdziesiąt pięć tysięcy, czterysta sześćdziesiąt siedm franków! — przeczytał głosem drżącym z radości i dumy. — Jeżeli doda się do tego dwa miliony pięćkroć sto tysięcy franków Joanny-Maryi córki panny Rhodé, to się przejdzie pięć milionów!.. — Ale ja nie poprzestanę i na tem!... — Wielka operacya na loteryach, powinna mi dać rezultaty ogromne... Oj, pan Leopold, będzie potężnie bogaty!... będzie prawdziwie bogaty!...
W tej chwili dzwonek elektryczny rozległ się w gabinecie.
Placyd Joubert złożył księgę do kufra, zamknął go dobrze i dopiero wtedy otworzył drzwi do pokoju swojego głównego pracownika.
— Marquay, — rzekł, — ja idę teraz na śniadanie... a następnie wyjdę na miasto... Jeżeliby zapytywał kto o mnie, powiedz, że można mnie zastać tylko o czwartej...
— Dobrze, szanowny panie!.
Potem zasunął drzwi na zasuwę i po przez tajne za obiciem przejście, udał się do swojego apartamentu.
W ładnie urządzonej sali jadalnej nakrycie już było gotowe, a stara służąca, dobrze jeszcze wyglądająca, czekała na rozkazy.
— Pan Leopold był tutaj dzisiaj rano... — rzekła, stawiając pasztet z wątróbek przed panem.
— Ah! — odrzekł Joubert z radością, w oczach, — jakże się ma kochane dziecko.
— Trochę mizerny... jak zwykle...
— Przytem kaszle jakoś...
— Tak... tak... wiem, ale nie obawiam się tego wcale... rośnie i dla tego kaszle...
— Dla czego nie zaczekał na mnie ze śniadaniem?..
— Powiedział, że mu pilno i że przyjdzie dziś wieczorem.
— Przyjdzie dziś wieczorem, a to bravo! — wykrzyknął rozpromieniony ojciec — W razie postaraj się o porządne menu... Wiesz, że Leopold jest smakoszem...
— Może pan być zupełnie spokojny... Zaraz się sama wszystkiem zajmę...
Służąca wyszła do kuchni po potrawkę z kaczek, a Joubert, pozostawszy sam, mówił do siebie:
— Dzisiaj zaraz muszę grunt zbadać... — muszę przygotować kochane dziecko do małżeństwa, jakie mam na myśli...
Ponieważ krótka biografia — Sosthenesa-Placyda Joubert — wydaje nam się konieczną, więc ją w tem miejscu podamy.
Człowieczek o fizyonomii drapieżnego ptaka, którego przedstawiliśmy już czytelnikom naszym, był synem właściciela niedużej winnicy w okolicy Amboise.
W chwili przyjścia na świat, przeraził swoją brzydotą i matkę i ojca. Była to brzydota małpy, brzydota nie ta, co wzbudza litość, ale ta, co do śmiechu pomimowoli podnieca.
Wyrastając, nie wypiękniał wcale, a ułomności jego moralne, nie ustępowały w niczem fizycznym. — Zarodki przerozmaitych występków, kiełkowały w tem dziecku, gotowe się zawsze rozwinąć, po nad wszystkiemi zaś górowała chciwość i łupieztwo.
Jakby na poparcie tych złych instynktów, natura obdarzyła Placyda nadzwyczajnemi zdolnościami, dzięki którym Placyd miał sobie utorować drogę w życiu.
Dziecko było chciwe wiedzy.
Oddano go da szkoły, którą, szturchany, popychany i wyśmiewany przez kolegów, skończył jednak mimo szyderstwa i świetnie i prędko.
W ósmym roku pisał już doskonale a rachował bez zarzutu.
Malec zrozumiał też niebawem, że ta jego wyższość moralna, powinna mu zapłacić za brzydoto fizyczną. — Dzieckiem jeszcze prawie, ukradł ojcu dwieście franków i uciekł do Paryża. Tu szukał sobie jakiego zajęcia, ale nie mógł nic znaleźć od razu i doszedł do takiej nędzy, iż musiał rękę wyciągać po kawałek chleba. — Jego brzydota, przydała mu się w tym razie, jałmużnę sypano mu obficie. — Prowadzić dalej to rzemiosło, byłoby bardzo łatwo, ale karyera żebracza nie podobała się Placydowi wcale. — Jego duma wyżej sięgała, pragnął być czemś na świecie, to też odkładał sporą liczbę miedziaków i srebrnych pieniędzy jakie dostawał, i czekał okazyi. Przypadek posłużył mu szczęśliwie.
W owym czasie gdy żył z dobroczynności publicznej, istniało już przy ulicy Geoffry-Marie na pierwszem piętrze biuro interesów, połączone z kantorem stręczeń. Utrzymywał je człowiek pewien dziwnie zręczny i obrotny w swoim zawodzie.
Młody tureńczyk zrealizowawszy oszczędności, szukał zajęcia, ażeby w niem zdolności swoje zużytkować. Przeczytawszy w pewnym dzienniku, że biuro przy ulicy Greoffry-Merie poszukuje ekspedytora z płacą dwustu franków miesięcznie, udał się tam w tej chwili.
Dyrektor agencyi Paweł Dubois, nie mógł pokonać odrazy pewnego nawet przestrachu na widok przybyłego, powstrzymał się jednak i odpowiedział na zapytanie Placyda.
— Miejsce, o którem ogłaszaliśmy, zostało zajęte dziś rano, ale wkrótce będę miał inne. Złóż pan na koszta poszukiwań, a zobowiązuję się dać ci w krótkim czasie coś stosownego.
Placyd zapłacił żądaną sumę.
— Proszę jutro... — odezwał się pan Dubois.
Nazajutrz dyrektor biura nie miał jeszcze posady dla Placyda, ale rozmawiał z nim bardzo długo i spostrzegł niezmierne w nim zdolności — a że opatrzył się już z jego brzydotą, zaproponował mu zatrudnienie w agencyi, z pensyą stu franków miesięcznie, oprócz mieszkania i życia.
Było to uposażenie skromne, jednakże Joubert przyjął je bez namysłu i odrazu się zainstalował.
We dwa tygodnie, dzięki czynnej pomocy, liczba interesów powiększyła się znacznie, Placyd polubił nowe swoje zajęcie, a sprytem i obrotnością przeszedł samego nawet pryncypała. Dnie mu schodziły na załatwianiu interesów, wieczory spędzał na studyowaniu kwestyj prawnych, szczególniej zaś na wynajdywaniu sposobów obchodzenia artykułów kodeksu, bez narażenia się policyi, lub dostania na ławę oskarżonych.
Po roku on już właściwie kierował agencyą. Paweł Dubois uważał go za drugiego siebie i z chęcią odstąpiłby mu swój interes za dobrą zapłatę, ale na nieszczęście, młody człowiek gotówki nie posiadał wcale.
Pewnego dnia, w jednym z pism, pomieszczono taką wiadomość.
Pan Perron, notaryusz w Amboise, prosi Sosthena Placyda Jouberta, urodzonego w owem mieście, o przybycie do jego kancelaryi w interesie spadkowym.
Placyd przeczytawszy te kilka wierszy, udał się zaraz do Amboise.
Ojciec i matka poumierali, zostawiwszy winnicę i sumkę dosyć okrągłą.
Sukcesor podniósł pieniądze, sprzedał winnicę i powrócił do Paryża, gdzie zaczął teraz traktować ze swoim pryncypałem.
Zostawszy właścicielem biura, zniósł oddział stręczeń, istniejący przy agencyi i rzucił się w grube interesa, obracał kapitałami publicznemi, spekulował na ziemi, a wszystko z ciągłym powodzeniem. Ożenił się i miał z tego małżeństwa syna, którego przyjście na świat matka życiem przypłaciła.
Placyd Joubert, który nigdy nie kochał nic oprócz pieniędzy, poczuł teraz, że jakaś struna, istnienia której ani się nie domyślał nawet, poruszyła się w jego oschłem sercu. Była to miłość rodzicielska.
Kochał, a właściwie uwielbiał swojego syna, dla niego żył tylko, dla niego zbierał majątek, dla niego marzył o milionach, dla niego gotów był nie cofnąć się przed niczem, nawet przed oszustwem i podstępem, dla niego gotów był kraść, ażeby mu tylko dostarczyć pożądanych milionów.
I rzeczywiście, nie cofał się przed niczem na co wkrótce będziemy mieli nowy dowód.
Słowa wypowiedziane przez Jouberta w chwili, gdy przeglądał osobiste swoje rachunki, musiały uderzyć czytelnika.
— Wielka moja operacya na loteryach musi mi dać rezultaty ogromne!..
Cóż to znaczyło?
Cóż to za wielka operacya, na którą tak bardzo liczył?..
Musimy to wytłómaczyć, bo operacya ta bardzo ściśle z opowiadaniem naszem związana.


X.

Ażeby czytelnicy nasi jasno całą rzecz zrozumieli, poprosimy ich ze sobą do pałacu Przemysłu, na kilka godzin przed stawieniem się sukcesorów Joachima Estivala w gabinecie pana Davida, notaryusza z ulicy Kondeusza.
Wchodzimy do biura urzędu loteryi sztuki przemysłowej, dozwolonej decyzyą ministra skarbu z dnia 31-go maja 1882 r.
Po przez otwartą bramę pałacu, od strony pól Elizejskich, wchodziło się do tego biura i do gabinetu dyrektora.
Wybiła ósma godzina rano.
Wszystkiego dwu ludzi zajmowało się zamiataniem i porządkowaniem lokalu.
Kancelista, chłopak młody około lat trzydziestu, znajdował się sam jeden w gabinecie dyrektora.
Miał on polecenie otwierać co rano listy i rozdzielać je na trzy serye: listy z Paryża należały do seryi pierwszej, z departamentów do drugiej, z zagranicy do trzeciej.
Listy te kancelista obowiązanym był układać na biurku dyrektora, który po przyjściu przeglądał je i odsyłał nadeszłe przekazy do kasy. Kasa przygotowywała wykaz sum, przypadających do odebrania z poczty i przedstawiała takowy dyrektorowi do sprawdzenia i podpisania; rozsyłał także codziennie przez woźnego zażądane i opłacone bilety. Koperty z owemi biletami opatrzone były w stemple administracyi i rekomendowane.
Powiedziawszy to, powróćmy do młodego kancelisty, któregośmy widzieli już w gabinecie dyrektora.
Siedział on przy małym stoliczku, odpieczętowywał i klasyfikował listy.
Był to mężczyzna średniego wzrostu, silnie zbudowany.
Twarz miał wygoloną i inteligentną, ale czoło nizkie, policzki wystające, oczki szare, nadzwyczaj ruchliwe, a usta tak wązkie, że wyglądały niby szrama nożem przecięta. Cały wygląd tego jegomości, dla uważnego spostrzegacza nie był obiecującym bynajmniej.
Pochylony nad korespondencyą jegomość, o jakim mowa, rzucał od czasu do czasu niepewne i szybkie spojrzenia ku drzwiom gabinetu.
Zamiast trzech seryj listów, leżało ich przed nim cztery.
Czwarta była najmniejszą co do ilości, ale najważniejszą co do jakości, czyli, że przekazy w niej zawarte, wcale bagatelnemi nie były.
Niektóre z nich dochodziły, a nawet przechodziły sumę pięciuset franków.
Niektóre zawierały także bilety bankowe.
Kancelista otworzył kopertę ostatnią i wyjął z niej przekaz na sto dwadzieścia franków, za który wysłać miano sto piędziesiąt biletów.
Na kopercie był stempel z Bordeaux.
Kancelista włożył w nią przekaz z powrotem i... wsunął list do bardzo dużej koperty, którą następnie po starannem zaklejeniu gumą, wsunął do własnej kieszeni po za podszewkę kamizelki.
Wszystko to robił nie spuszczają oczu ze drzwi wchodowych.
Pewny, że go nikt nie widział, wziął rozklasyfikowane trzy paczki listów, i położył na biurku dyrektora, wyszedł z gabinetu, zamknął drzwi na klucz i odniósł takowy do pokoju, w którym siedzieli zwykle woźni biurowi.
— Co to?... skończyłeś już klasyfikacyę Baudoin? zapytał go jeden z kolegów, znajdujący się w tej chwili w biurze.
— Skończyłem i potrzebuję tylko otrzymać wykaz, ażeby pójść po pieniądze... że jednak nie dostanę go na pewno przed jedenastą, pójdę zjeść tymczasem śniadanie...
— Życzę ci dobrego apetytu.
Urzędnik nazwiskiem Baudoin, wziął czapkę, wyszedł z pałacu Przemysłowego, minął pola Elizejskie, ulice Marigny, przedmieście Saint-Honoré, i na ulicy des Saussaces wszedł do domu oznaczonego Nr. 7. Dostawszy się na schody drugiego piętra, zastukał dwa razy do drzwi, które otworzyły się zaraz i zaraz się następnie za nim zamknęły.
Baudoin odpiął surdut, wydostał z tajemniczej kieszeni kamizelki kopertę ze skradzionemi listami i podał takowe mężczyźnie co mu drzwi przed chwilą otworzył.
— Wykaz niech będzie gotów za godzinę, rzekł i wyszedł zaraz, nie powiedziawszy ani słowa więcej.
Tajemnicza osobistość, otrzymawszy listy weszła do pokoju mającego pozór szczególny.
Było w nim pełno pras różnych, pełno kamieni litograficznych, pełno płyt miedzianych, stalowych narzędzi grawerskich, pełno tektury, rozmaite regestra, a na sznurku przeciągniętym po przez pokój, suszyły się duże jakieś arkusze papieru, na których odbita była bardzo dokładnie pewna liczba biletów loteryi Sztuki Przemysłowej, przed ich ostęplowaniem i zaopatrzeniem w numery.
Pokój ten był po prostu pracownią fałszerza, należącego do stowarzyszenia i puszczającego w obieg wielką liczbę biletów loteryi przemysłowej i tunetańskiej.
Fałszerz ów zasiadł przed małym biureczkiem, rozpieczętował kopertę, wyjął przekazy, rozklasyfikował je, poczem wziął blankiet z nagłówkiem „Loterya Sztuki Przemysłowej — Administracya“, i zaczął pracować nad wykazami sum do odebrania z poczty.
Po nad sumą siedm tysięcy pięciuset franków, fałszerz ów nadzwyczaj wprawną ręką napisał charakterem zupełnie odmiennym od tego, jaki był na wykazach, wyrazy następujące:
„Rachunek zgodny. — Dobry do podniesienia pieniędzy z poczty za okazaniem przekazów.”
Na dole położył najdokładniejszy podpis dyrektora z mistrzowskim strychem.
Pozostawało mu tylko wycisnąć stemple administracyi, co też uskutecznił za pomocą pieczątki mosiężnej; zwilgoconej tuszem niebieskim.
Zrobiwszy to, uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Piękna, choć trudna robota! — mruknął — no ale praca zostanie godnie wynagrodzoną. Przy ciągnieniu loteryi, bez narażania się na wielkie ryzyka, wygramy sumy ogromne. Nie oddałbym mojej części za milion! Kochany mój przyjaciel Placyd Joubert, może sobie przyznać, iż miał myśl genialną.
Schowawszy do szuflady wykazy i przekazy, fałszerz rzekł.
— Teraz przygotujmy ekspedycyę biletów... i otworzył ogromną księgę regestrową, zawierającą fałszywe bilety loteryjne, wykonane tak świetnie, iż nie podobna ich było odróżnić od prawdziwych, poczem wyjął liczbę losów żądanych, pokładł je w koperty najzupełniej podobne do kopert administracyi i na każdej przyłożył pieczątkę tuszową niebieską.
Wszystko było dobrze przewidziane i doskonale skombinowane... — Nie rachowano nic na przypadek. To też tajemnicza pracownia czynną już było od roku blizko i puściła więcej już niż dwa miliony biletów fałszywych na Paryż, prowincję i zagranicę.
Stowarzyszenie składało się z trzech członków: Placyda Joubert, Marchala (tak się nazywał lokator z domu Nr. 7 przy ulicy des Saussaies) i z Baudoina, urzędnika z pałacu przemysłu.
Joubert był wynalazcą, Marchal wykonawcą, Baudoin niezbędnym wspólnikiem i należał do równego działu.
Prawie od dwóch godzin Marchal zajęty był pracą, gdy ktoś zadzwonił do przedpokoju.
— Zapewne to Baudoin po wykaz — pomyślał, wychodząc otworzyć.
Ale zanim to uczynił, przyłożył oko do szpary we drzwiach prawie niewidzialnej, przez którą można było jednak zobaczyć, kto przybywa i uniknąć tym sposobem wszelkiej niepożądanej niespodzianki.
Gdyby był nie poznał gościa, byłby go z pewnością nie wpuścił. Każdy obcy, budził naturalne podejrzenie.
W domu, w którym mieszkał, uchodził za myśliciela, za wynalazcę pracującego zapamiętale i nie lubiącego, aby mu przeszkadzano.
Odźwierny, względem którego był zawsze bardzo wspaniałomyślnym, uważał go za maniaka, za człowieka niespełna zmysłów, ale robił wszystko, co mu tylko polecił.
Zresztą Marchal, mający inne mieszkanie w kwartale Montmartre, nie przyjmował nikogo przy ulicy des Saussaies. Nawet ci co go najlepiej znali, nie wiedzieli o tem jego drugiem pomieszczeniu, bardzo wygodnem, bo mającem dwa wejścia, a jedno prowadzące na podwórze sąsiedniego domu, należącego do tego samego właściciela.
Gdyby kto w imieniu prawa zastukał do jednych drzwi, on, mógł wymknąć się drugą stroną.
Dodajmy, że fałszerz w domu przy ulicy des Saussaies, nazywał się Marchal — przy ulicy zaś Cadet, znanym był i meldowanym, jako Franciszek Garnier.
Sprawdziwszy kto idzie, Marchal otworzył Baudoinowi, przybywającemu po wykaz. Miał on powrócić o czwartej z pieniędzmi i zająć się zapakowaniem i zabraniem biletów fałszywych, dla oddania ich za rekomendacyą na pocztę.
Placyd Joubert, w którym dwaj ci wspólnicy mieli najzupełniejsze zaufanie, zabierał dochody i obracał niemi, do czasu, dopóki nie nadejdzie chwila podziału.
O czwartej, tak jak powiedział swojemu głównemu pracownikowi, Joubert powrócił, zasiadł w swoim gabinecie i przyjmował klijentów. Potem sprawdzał rachunki i porządkował papiery, a o pół do siódmej, jak zwykle, po pozamykaniu podwójnych okiennic, po zasuwaniu drzwi, pozakładaniu łańcuchów bezpieczeństwa, udał się do swojego apartamentu.
— Tutaj nie jestem już aferzystą — rzekł sam do siebie — przekroczywszy ten próg, jestem już tylko ojcem... — Jutro zajmę się panną de Rhodé. — Jeżeli zmuszony będę przedsięwziąć jakie środki, mogę w zupełności liczyć na Marchala i Baudoina — Trzymam ich w garści zupełnie... — Nie mogą mi nic odmówić.. — Ale dziś ferye... dziś cały się oddam mojemu synowi!...


XI.

Joubart zmienił ubranie, przywdział wygodny szeroki szlafrok, który pokrywał trochę niezgrabność jego osoby i przeszedł do małego eleganckiego saloniku, gdzie na kominku palił się wesoły ogień.
Zasiadł tu w wygodnym fotelu i czekał.
Oczekiwanie nie długo trwało.
Zaledwie upłynęło pięć minut, posłyszał dzwonek i Leopold uśmiechnięty, z miną zadowoloną z samego siebie, jak to było jego zwyczajem, wszedł do salonu i poskoczył uścisnąć ojca za rękę. Ojciec wstał na przyjęcie syna, a jego ptasia twarz promieniała radością.
— Dzień dobry ojcze... — odezwał się młodzieniec. — Zdrów jesteś?...
— Dziękuję ci kochane dziecko...
odpowiedział Placyd pieszczotliwie, wpatrując się w syna z troskliwością — zdrów jestem... a ty?
— On! ja, wiesz ojcze, trzymam się zawsze jak lew, jestem w kwiecie wieku... — Mam dobre nogi, dobre oczy, dobry żołądek... muskuły z żelaza i nerwy kauczukowe, czyli, że nic mi nie brakuje...
— Jednakże, zawsze pokasłujesz trochę...
— Nie ma o czem mówić... rosnę...
— Obawiam się, abyś nie nadużywał przyjemności...
— Ja niczego nie nadużywam!... Nie robię nic nadzwyczajnego, żyję jak wszyscy moi towarzysze, lubo oni daleko są słabszej kompleksyi odemnie...
— Że często przepędzasz noce w klubie...
Wetuję to, wysypiając się we dnie...
— To niezdrowo... — Sen we dnie, to wcale nie to, co w nocy...
— Basta!.. Daj ojciec pokój temu wszystkiemu, to głupstwo... do życia potrzebny ruch... czynność... fantazya...
— Obawiam się właśnie, ażeby nie zanadto było w tobie fantazyi... Chciałbym cię widzieć poważniejszym... — To przyjdzie z czasem mój ojcze... to przyjdzie prędzej bodaj niż myślisz, a miłość będzie temu przyczyną...
Placyd Joubert zadrżał.
— Miłość!... — powtórzył — czyż byś zechciał się ożenić?...
— Eh! ojczulku nie powiadam jeszcze nic...
Głęboka zmarszczka zarysowała się ma czele ojca, co oznaczało żywe zainteresowanie.
— Siadaj no tutaj — i porozmawiajmy, zanim podadzą obiad...
Leopold rzucił się na fotel, a ojciec zaczął:.
— Czy ty seryo mówiłeś do mnie przed chwilą?... — Czy naprawdę myślisz się żenić?
— Na prawdę... słowo honoru! — Przychodzi mi wielka ochota mieć swój własny dom, własną żonę i własne dzieciaki, dawać obiady, wieczory, baliki.. wyjeżdżać z rodziną na wieś, do kąpieli morskich... na zimę powracać do Paryża do własnego pałacu z szykiem urządzonego... być nakoniec panem siebie...
— Panem siebie!... A czyż nim nie jesteś obecnie?..
— Wcale nie! ponieważ ty ojcze trzymasz mnie krótko!... Czyż młody człowiek jest panem siebie, z mizerną pensyjką tysiąca pięciuset franków miesięcznie... — Ośmnaście tysięcy franków rocznie — toż to nędza kochany ojcze! okropna nędza po prostu! — Co to znaczy jakieś marne ośmnaście tysięcy franków! Ja mam taki apetyt, żebym jak nic przejadł sto tysięcy!...
— No, to — odrzekł Placyd Joubert — ożeń się z kobietą, która ci zapewni ze sto tysięcy liwrów renty.
— Gdzie znaleźć posag podobny ojczulku kochany? — zapytał Leopold z uśmiechem.
— Obowiązuję ci się go wyszukać i jestem pewnym, że mi się to uda w przeciągu sześciu miesięcy...
— Czyż to być może?...
— Mówię na seryo...
— No, to chyba panna będzie garbata, ślepa albo kulawa.
— Nie przypuszczam...
— Więc to tylko przypuszczenie?.. Więc to nic pewnego jeszcze?.. No to daj pokój poszukiwaniom. Jesteś ojciec dosyć bogatym i możesz mnie sam wyposażyć. Zresztą, gdybyś nawet znalazł milionerkę musiałbym jej odmówić...
— Odmówiłbyś? — wykrzyknął Placyd, — a to dla czego?
— Bom za silnie został ugodzony postrzałem kupidyna... Jestem szalenie poprostu zakochany... oh! zakochany na zabój!..
Żartujesz chyba!.. ty zakochany?.. tak, abyś myślał o małżeństwie?
— Tak ojcze... daję ci słowo na to!.. Może to głupstwo, nie przeczę, ale cóż kiedy tak jest, jak mówię...
— Kto jest kobieta, którą kochasz?..
Leopold przyłożył trzy palce do ust, jakby przesyłał całusa i odpowiedział:
— Ładna, jak wiosna... e... daleko ładniejsza od wiosny...
— Bogata?
— Ale gdzie tam... bodaj, że rzodkiewki w majątku nie posiada...
Placyd patrzał na syna ze zdumieniem pełnem obawy.
Widocznie nie był pewnym, czy syn nie zwaryował czasami.
— Co znowu... co znowu? żartujesz chyba... mruczał, aby się uspokoić. Jesteś jakiś bardzo wesoły dzisiaj...
— Mówmy mało ale mówmy dobrze... mój ojcze... odpowiedział synek... Zakochałem się szalenie w młodej osóbce prześlicznej i cnotliwej!.. Nic a nic mnie to nie obchodzi, że nie posiada pełnego worka, bo jeżeli ja go będę miał pełny, to najzupełniej wystarczy.
Ty tatuńciu dasz pieniędzy, my się pobierzemy i będziemy szczęśliwi... będziemy mieli sporo dzieci, co cię uczyni: dziadkiem... No... cóż?... Czy to nie będzie prawdziwie pięknie?... Zostaniesz papo dziadkiem... daje ci słowo na to...
Placyd zaczął się przechadzać po pokoju z widocznem wzburzeniem.
Potem stanął przed Leopoldem.
— Więc ty przypuszczasz, że ja bym przyłożył rękę do takiego małżeństwa śmiesznego, głupiego, niedorzecznego?... zapytał cały drżący.
— Naturalnie, że przypuszczam kochany ojcze.
— No to się grubo mylisz!... ja się nie zgodzę na to nigdy... nigdy
— Koszałki... opałki... tateczku!... za nadto kochasz Leopoldka, ażebyś chciał jego nieszczęścia, a jeżeli się nie ożenię z moją ubóstwianą... będę bardzo, ale to bardzo nieszczęśliwym...
— Właśnie dla tego, że cię kocham, nie mogę ci pozwolić na spłatanie głupstwa, któregobyś żałował całe życie!... Jakto! trzydzieści lat na to tylko żeby ci przygotować jaknajświetniejszą przyszłość, zbieram grosz do grosza, talar do talara, złoto do złota, jedynie po to, żeby cię widzieć kiedyś bilionerem, a ty dla zadowolenia głupiej swojej fantazyi albo niedorzecznego kaprysu, miałbyś — zniszczyć moje nadzieje, zniweczyć marzenia moje! Ty.. zaślubiłbyś golca bez grosza przy duszy, kiedy ja obowiązuję się, dać ci w przeciągu sześciu miesięcy, kobietę z posagiem dwóch przeszło milionów?... Cóż znowu! cóż znowu! cóż znowu!
— Ja bym wcale nie kochał mój ojcze, tej twojej milionerki.
— Dla czego?.. Cóżby ci to szkodziło?... W życiu serce nie znaczy nic, pieniądz wszystko.
— Traktujesz rzeczy zanadto po kupiecku tatuńku!...
— Ma się rozumieć, że po kupiecku i mam zupełną racyę!... Na życie trzeba się zapatrywać rozumnie, syntementa torby sieczki nie warte!...
— I ja tak dawniej myślałem!... ale teraz, od czasu jak jestem zakochany...
— No, ale nareszcie... któż jest ta kobieta, co ci tak w głowie przewróciła, co ci raczej wypędziła z mózgownicy tę odrobinę sensu, jakąś tam posiadał?...
— To sierota... istota biedna, wątła i słaba, której przywrócę zdrowie, dając majątek i szczęście... Zdaje mi się, że będzie to dobry uczynek, nieprawda ojcze
— Jak się nazywa ta sierota?
— Klara Gervais...
Joubert aż podskoczył.
— Klara Gervais!... powtórzył ze źle poskromioną złością... Ta dziewczyna z przedmieścia... ta nieszczęśliwa szwaczka, co wyszedłszy ze szpitala, nie ma ani sukienki, ani chustki, którąby mogła zarzucić na siebie! Miałem cię zawsze za głupca, ale teraz widzę, żeś waryat najzupełniejszy...
— To ojciec znasz Klarę? — — wyszeptał zdziwiony Leopold.
— Zmam! znam! i dla tego właśnie, że ją znam, nie mogę pojąć twojej słabości do tej dziewczyny, nie ładnej, wynędzniałej, bez dystynkcyi i dyszącej zaledwie... Ależ! doprawdy chyba że ślepy jesteś?...
— Różne są gusta na świecie, co się niepodoba ojcu, może się podobać synowi — ośmielił się przemówić Leopold.
— Niech tak będzie... nie sprzeczajmy się o gusta... ty nie masz gustu, ale to twoja rzecz!... Ponieważ jednak jesteś zakochany w tem brzydactwie, albo raczej, ponieważ zdaje ci się żeś jest zakochany, weźże sobie Klarę Gervais na kochankę.. w jej położeniu niepodobna, aby się na to nie zgodziła... Na sześć miesięcy będziesz miał zupełnie dosyć tej sroczki, a potem zaślubisz dziedziczkę, którą ci przeznaczam — dziedziczkę dwóch i pół milionów... W razie przeciwnym, odbiorę pensyę jaką daję na utrzymanie... i urządzaj się jak ci się żywnie podoba... Pracowałem ja i ty pracuj! — Oto moje ostatnie słowo!
Placyd mówił głosem porywczym, irytował się coraz bardziej.
Leopold pobladł.
Znał przywiązanie ojca, ale wiedział, że wymaga posłuszeństwa, wiedział, że jak co postanowi, to święcie dotrzyma.
Rozprawy nie doprowadziłyby do pożądanych wyników, owszem, pogorszyłyby na pewno położenie.
— No, dobrze... dobrze... — pośpieszył z odpowiedzią Leopold. — Niepotrzebnie się ojciec tak gniewa. Irytacya napędza krew do głowy... To się może źle kiedy skończyć... Czy doda mi ojciec 6 tysięcy franków na rok?... W takim razie postaram się zapomnieć o małej, a po sześciu miesiącach pogadamy...
Placyd Joubert odetchnął swobodniej.
Leopold się rozmyśli. Czy Klara Gervais zgodzi się być jego kochanką, czy nie, ale się przynajmniej z nią nie ożeni... A za sześć miesięcy... sam będzie pragnął poślubić nieznaną sobie jeszcze spadkobierczynię dwóch i pół milionów, po hrabim Rhodé pozostałych.
Rozmowa zresztą przerwaną została wejściem służącej do salonu. Otworzyła ona drzwi na rozcież i wygłosiła uroczyście:
— Obiad!...
— Chodźmy do obiadu — odezwał się Leopold. — Głodny jestem jak wilk!...
Ojciec i syn przeszli do sali jadalnej i zasiedli przy stole, ale podczas całego objadu, Placyd był milczący, zachmurzony, pomimo usiłowań Leopolda ażeby go rozruszać.
Obiecywał sobie, że za sześć miesięcy wszystko się ułoży, że syn jego zapomni o chwilowym kaprysie, ale pomimo to, nie mógł się powstrzymać od pewnego niepokoju.
Zasępiona twarz rodzica nieprzyjemne robiła wrażenie, więc też Leopold śpieszył się z jedzeniem, i zaraz po kawie powstał od stołu,
— Odchodzisz? — zapytał Placyd.
— Uciekam na gwałt, bo widzę, że ojciec dzisiaj nie w dobrem usposobieniu wcale.
— Namyśl się nad tem co ci powiedziałem.
— To rzecz już ułożona. — Jedno tylko jeszcze słowo... Podwyższa mi ojciec pensyę o sześć tysięcy franków?... Jeżeli tak, to proszę o tysiąc dukatów zaliczki...


XII.

Przemysłowiec wyjął pugilares, wydobył zeń trzy bilety po tysiąc franków i wręczył synowi, który uścisnął go za rękę i wyszedł.
Leopold idąc mruczał sobie.
— Żeby mi obciął pensyę, to więcej niż pewno!... Uparty jak muł! Znam ja go dobrze... Niech go dyabli porwą razem z jego bogatem małżeństwem! — Muszę powrócić do moich pierwotnych zamiarów... Klara Gervais musi zostać moją kochanką, nie żoną. A zastanowiwszy się dobrze, kto wie czy to nie będzie nawet lepiej.
Gdy się syn oddalił, Placyd zamknięty w swoim gabinecie rozmyślał:
— Mazgaj!!... Nie był bym nigdy przypuszczał, żeby teraźniejsza młodzież mogła być tak głupia!...
Zakochany!.. ładna historya!... Dla takiej marnej sroczki, gotów się wyrzec półtrzecia miliona franków, o które mam zamiar wystarać się dla niego!... Ale to być nie może!... i nie będzie!... Źle to bardzo dla tej Klary Gervais, że wlazła w drogę moim zamiarom. Wszelkiemi sposobami postaram się ją usunąć!... Przeszkody jeżeli są, to się je złamie!... Ja je złamię!...
I twarz Placyda Joubert, ta twarz o okrągłych oczach, podobna do drapieżnego ptaka, przybrała wyraz złowrogo groźny.
Biedna Klara Gervais, pomimowolna i bezwiedna przyczyna burzy, jaka wrzała pod czaszką przemysłowego człowieka, ani się domyślała wracając osłabiona i znużona do swego biednego mieszkania, że nietylko spokój jej został zakłócony, ale i życie może zagrożone.
Kiedy wchodziła do domu, czatująca na nią odźwierna, zaczepiła ją w tej chwili.
— Niech no panienka wejdzie — ogrzać się trochę u mnie... Tak zimno na dworze, że rynsztoki pozamarzały... panienka lekko ubrana i musiała zziębnąć bardzo...
— Oh prawda, że zimno — odrzekła Klara wchodząc do stancyi i siadając przed piecem, ale tyle się nachodziłam, że go nie czułam wcale.
— Jadła też panienka obiad przynajmniej?
— Jeszcze nie... Może mi pani pożyczy filiżanki, to nie będę potrzebować wchodzić na piąte piętro... pójdę ztąd po buljon i zupę sobie sporządzę...
— I to wszystko?
— Naturalnie, że wszystko... pani wie że jestem bardzo biedną, a dwa miesiące choroby, nie zbogaciły mnie przecie!... Trzeba się oszczędzać dobra pani...
— Kosztem zdrowia?... oszczędzać na życiu!
— Oóż robić.
— Co robić? co robić!... A! ja wiem co robić i co pannie by było potrzeba... Ale to nie o tem chciałam teraz mówić... ja teraz będę jeść obiad?... a ja sobie niczego nie żałuję!... U mnie zdrowie przedewszystkiem!... Mam zupę z kapustą i potrawkę z baraniny z kotlecikami... To zdrowe na żołądek... Zjesz panna zemną i napijesz się szklankę wina... To pannę wzmocni...
— Jesteś pani zanadto dobrą, szeptała Klara, i nie wiem czy powinnam...
— Powinnaś... powinnaś moja panno... przerwała odźwierna... Kładę oto dwa nakrycia i nawet czysty obrus dla większego honoru...
Sierota była bardzo głodna.
Nie dała się długo prosić. — Kiedy rozgrzewała zmarznięte nogi, porwał ją kaszel suchy.
— Stróżka stawiając talerze spoglądała z pod oka na Klarę i myślała sobie:
— Jeżeli jej się zaraz nie polepszy, to za jakie trzy miesiące, pochowają z pewnością biedne dziecko...
A potem napełniwszy talerz po brzegi rzekła:
— No koteczko, chodź, siadaj i zajadaj...
Klara siadła zawstydzona.
— Czy znalazłaś robotę u swej dawnej pryncypałki? zapytała, ażeby podtrzymać rozmowę.
— Niestety! nie... Wzięła już inną na moje miejsce... Znalazłam zajęcie na wysyłkę... z płacą taką małą, że prawie się zabijając zdołam zaledwie trzydzieści sous na dzień zarobić...
Ah! miłosierdzie Bozkie!.. Czyż te możebne?...
— Tak jest moja pani!...
— Jakże zapłacić z tego mieszkanie, światło i opał i jak się wyżywić za te trzydzieści sous dziennie?
— Musi mi to jednak wystarczyć...
— To rozpacz! Zamordujesz się przy tej robocie i za jakie dwa tygodnie, będziesz musiała powrócić do szpitala!
— Bardzo się tego obawiam!.. Ale jaki sposób uniknięcia złego?...
Pytanie to ułatwiało stróżce rozpoczęcie pożądanej rozmowy, nie omieszkała też z niego skorzystać.
— Sposób... sposób! powtórzyła. — O, ja mam na to sposób.
Sierota podniosła na mówiącą swoje duże zdziwione oczy i z melancholicznym uśmiechem powiedziała:
— Jeżeli pani wiesz jaki sposób — to powiedz mi go co prędzej.
— Widzisz, moja koteczko, nie trzeba nigdy sądzić z pozorów. Myśmy bardzo źle sądziły o pewnym człowieku młodym...
— O! pani! — przerwała Klara, której blada twarzyczka zaczerwieniła się mocno, — pani, mam nadzieję, że niezechcesz mi mówić o nim?...
— Dla czegoby nie moja droga?...
— Bo ja nie chcę nic o nim słyszeć... Pani znasz moje postanowienie.
— Ba! postanowienia się zmieniają i twoje właśnie się zmienią...
— Nigdy a nigdy!...
— No, no! niechno ci najpierw opowiem to co chcę powiedzieć... W każdym razie wysłuchanie mnie, nie zobowiązuje cię do niczego, ale muszę powiedzieć ci...
Klara zwiesiła główkę z rezygnacyą osoby, która musi się poddać losowi.
Stróżka zaczęła:
— Był u mnie ten biedny młodzieniec podczas gdy chodziłaś za robotą... przed chwilą dopiero odszedł... Oczy miał pełne łez mówiąc o tem jak cię kocha, jak ubóstwia...
— I zapewne prosił panią abyś mi to powtórzyła...
— Tak, a ja się zgodziłam zobaczywszy jak on cierpi, gdy mu powiedziałam co znosisz na świecie...
— Nie miałaś prawa moja matko zdradzać przed obcym moich dolegliwości.
— Zawsze ma takie prawo ten, kogo któś inny bardzo obchodzi. Nie mogę pozwolić na to abyś się na śmierć zamartwiła.
— Gotowam umrzeć ze zgryzoty, ale się nie spodlę!... Przestań pani zatem wstawiać się za swoim protegowanym... bo cię uprzedzam, że się to na nic nie przyda... Prosiłam panią, abyś mu dała odprawę, abyś mu powiedziała, iż nie może się niczego spodziewać odemnie... Pani mi to przyrzekłaś... I jakże dotrzymałaś obietnicy?...
— Dotrzymałam słowa, ale zmieniłam zdanie, jak ty go zmienisz zapewne...
— Nie rozumiem.
— Cóż byś odpowiedziała oto, gdybyś dowiedziała się iż ten młody człowiek jest bardzo szlachetnym mężczyzną — i że zamiary ma jaknajbardziej uczciwe?
Klara uśmiechnęła się niedowierzająco.
— Jeżeli byś się dowiedziała, że on chce się ożenić z tobą? — ciągnęła dalej odźwierna.
— Nie uwierzyłabym — odpowiedziała sierota, wzruszając ramionami.
— To byś bardzo źle zrobiła, bo to jest najświętsza prawda. A młodzieniec jest i bogaty...
— To tembaraziej, nie może myśleć o ożenieniu się zemną... Czyż młodzieńcy bogaci zaślubiają kiedy dziewczęta tak jak ja ubogie?...
— Dla czegóżby nie... jeżeli się zakochają! Nie raz tak było i będzie jeszcze nieraz... A on na zabój rozkochany w tobie...
— Kaprys to chwilowy a nie miłość. Zresztą ja go nie kocham wcale...
Jeżeli miałabym wyjść za mąż, to tylko za takiego, któregobym szczerze pokochała.
— Wszystko to, moja mała, piękne słówka, ale nie prowadzące do niczego. Najprzód trzeba myśleć, żeby było z czego żyć...
— Żyć? — powtórzyła sierota z goryczą. — Co mnie życie obchodzi?... Co za urok ma dla mnie życie?... Pani wiesz co ja wycierpię... Śmierć byłaby prawdziwem dla mnie zbawieniem...
I biedne dziecko rozpłakało się głośno.
— No, no... kochana córeczko — zawołała pieszczotliwie stróżka — płakać wcale nie potrzeba. Cóż ci z tego przyjdzie, że będziesz miała zaczerwienione oczki!... Potrzeba być rozsądną... Zobaczysz się z tym młodym człowiekiem?
— Nigdy w życiu! Ja nie chcę tego.
— Powie ci, że cię kocha... oznajmi ci o swoich zamiarach...
— Ja go wcale nie chcę słyszeć...
— Jednakże...
— Błagam panią — przerwała Klara, błagam panią, nie wspominaj mi już o nim...
Stróżka zrozumiała, że w obec tej stałości byłoby zbytecznie i niezręcznie nastawać dłużej na teraz, ale pomyślała sobie:
— Kiedy jej zbraknie nawet suchego kawałka chleba, to się musi zdecydować i posłuchać dobrej rady... na to nie trzeba będzie czekać zbyt długo... Wtedy się do niej wezmę...
Klara jeść przestała.
Podniosła się.
— Jużeś nie głodna pieszczotko? — zapytała stróżka.
— Dziękuję... mam już dosyć...
— Jeszcze może troszeczkę tej potrawki baraniej?...
— Dziękuję bardzo... już bym nie potrafiła... Pojdę przygotuję lampkę i położę się spać, bo o piątej muszę już być na nogach.. Obiecałam odnieść robotę jutro wieczorem o dziewiątej... Do widzenia kochana pani... jestem ci nieskończenie wdzięczną, za doskonały obiadek...
— Na twojem usługi dzieweczko. Życzę ci dobrej nocy, ale zanim zaśniesz, pomyśl no o tem com ci mówiła... Wierzaj mi, że to dla twego dobra... Można ominąć szczęście, i po niewczasie żałować tego bardzo... Rozmyśl sobie dobrze koteczko wszystko...
Klarze ciągle na płacz się zbierało...
Nie odpowiedziała ani słowa, wzięła pakiecik z robotą i wolno, z ciężkością weszła na schody piątego piętra.


XIII.

Wyszedłszy z biura pana Davida, notaryusza z ulicy Kondeusza, panna de Rhodé, pod wrażeniem tego co ją spotkało, nie była w stanie zebrać i uporządkować swoich myśli.
Teresa, wierna służąca, spostrzegła to pamięszanie, skoro wsiadły do dorożki co miała je zawieźć na ulicę Saint Honoré Nr. 129 i zaraz się zaczęła wypytywać.
Teresa od wielu już lat otaczała swoję panię staranną troskliwością, niewidoma nie miała też żadnego przed nią sekretu.
Na zapytanie służącej, odpowiedziała najpierw głośnem łkaniem — a potem dopiero drżącym odezwała się głosem:
— Moja córka... moja córka...
— Ma panienka jakie wiadomości o swojem dziecku? — wykrzyknęła poczciwa sługa.
— Żyje i mogę ją odzyskać... Mogę mieć nadzieję uściskania jej jeszcze kiedyś...
— Więc u notaryusza dowiedziała się pani o tem?
— Tak... u niego. — Nędznik co wydarł mi ten mój skarb jedyny, już nie żyje. Jego śmierć pozwala mi mieć nadzieję, iż dziecko będzie mi zwróconem.
I panna de Rhodé opowiedziała Teresie co zaszło u pana Davida.
Po wysłuchaniu wszystkiego z uwagą, Teresa ośmieliła się na te słowa:
— Gdzież szukać tego dziecka, jeżeli osoba której było powierzone, zniknęła?...
— Nie wiem jeszcze... Ale ja ją odnajdę... Serce moje mi to powiada... moje przeczucia mnie upewniają... Przyjdzie tu jutro pewien człowiek... główny spadkobierca Joachima Estivala... On obiecał mi zająć się wyszukaniem, bom ja niedołężną... dotrzyma mi słowa... pewną jestem, że mu się powiedzie...
— Ah! moja biedna... kochani pani! Cóż to będzie za łaska Boża, jeżeli pani doczeka tej pociechy po tylu ciężkich zmartwieniach... Mogłaby pani żyć szczęśliwie i spokojnie... Słusznie się to pani należy.
— Mam wielką nadzieję w Bogu!.. Ciężko mnie doświadczył, ale ulituje się nademną.
Fiakr się zatrzymał nareszcie. Przybyły na miejsce. Dzielna służąca zapłaciła dorożkarza, wysadziła panią i pomogła jej wejść na trzecie piętro do mieszkanka, składającego się z trzech pokoików i kuchenki, w głębi dziedzińca.
Panna de Rhodé, biedna teraz, zmuszona żyć ze skromnej renty dwóch tysięcy franków, była kiedyś posiadaczką znacznego majątku.
Musimy opowiedzieć w krótkości naszym czytelnikom, jakim sposobem straciła całe mienie.
Paulina-Izabella de Rhodé pochodziła z dobrej, bardzo starożytnej rodziny z Poitou, z której ostatni potomek z linii męzkiej, hrabia Juliusz de Rhodé, umarł właśnie w Algierze. Juliusz de Rhodé miał brata młodszego od siebie o trzy lata.
Brat ten był ojcem Pauliny.
Chociaż bogaci obadwa, nie chcieli żyć bezczynnie.
Skończywszy wzorowo szkołę politechniczną, Juliusz de Rhodé zasłynął wkrótce jako zdolny inżynier.
Paweł de Rhodé, ojciec Pauliny, poszedł na drogę prawną i zajmował w Paryżu stanowisko prezesa trybunału cywilnego.
Juliusz charakteru zmiennego, egoista i zazdrosny, nie pojmował przyjemności życia rodzinnego i nie miał się zamiaru żenić, przeciwnie Paweł, wzdychał do spokojnego szczęścia przy domowem ognisku.
Ożenił się młodo z panną Gabryelą de Ronceray.
Pomimo sprzecznych charakterów i odmiennych zapatrywań na życie, dwaj bracia żyli w przyjaźni.
Po roku małżeństwa, pani Gabryela de Rhodé, wydała na świat córkę, co uczyniło jej małżonka najszczęśliwszym w świecie. Ale szczęście to, niestety, nie miało trwać długo.
W kilka miesięcy po urodzinach dziecka, któremu na chrzcie dano imiona Pauliny, Izabelli, młoda matka nagle zachorowała i umarła, a zrozpaczony Paweł poprzysiągł sobie, że się nie ożeni powtórnie.
Dziecko-dziewczynka wyrastała bez opieki matczynej.
Skończyła lat piętnaście, gdy i ojciec poszedł za jedyną kobietą, którą kochał na świecie.
Zwołana rada familijna, wybrała Juliusza de Rhodé na opiekuna sieroty i zarządcę jej majątku, wynoszącego około pięciu kroć stu tysięcy franków.
Bezżenny egoista, utrzymujący nie wielki lubo bardzo elegancki apartament, pan de Rhodé, aby w niczem nie zmienić swych nawyknień i zwyczajów, postanowił umieścić bratankę na pensyi, i pozostawić ją na niej aż do jej pełnoletności.
Paulina powiadomiona o tem, rozpaczała, że sześć lat jak wieki długich, zmuszoną będzie przepędzić niby więzień w klasztorze, i błagała wuja aby ją wziął do siebie po skończonej żałobie.
Juliusz de Rhodé odmówił.
Paulina musiała pozostać w klasztorze, ale nie mogła się do niego przyzwyczaić.
Pomimo młodocianego swego wieku, gwałtownie pożądała wolności, wzdychała za nią i za zabawami, których nie znała, ale o których rozpowiadały jej koleżanki, śniła o świecie tylko.
Kiedy nadchodziły wakacye, wuj zawoził ją do swych przyjaciół, do starego zamku w Paitou, rzuconego w pośród lasów. Przepędzała tam dwa miesiące, w towarzystwie sześćdziesięcio pięcio letniego dziedzica i nie o wiele młodszej dziedziczki.
Gdyby nie dalekie spacery po okolicy, odbywane w towarzystwie umyślnie przyjętej guwernantki, przełożyłaby z pewnością ciężkie nudy klasztorne, nad cięższe jeszcze tutejsze.
Jakkolwiek wolno czas przechodził jednakże. Upłynęło lat pięć.
Paulina zaczęła rok dwudziesty...
— Za dwanaście miesięcy zdam rachunki i wydam ją za mąż — mówił sobie wuj, zacierając ręce — i... żegnaj opieko!
Na nieszczęście dla sieroty, nie miało się to ziścić.
Dziedzice zamku u których przepędzała wakacye, przyjmowali bardzo mało gości, i to przeważnie ludzi starych.
Nie tak atoli było w roku ostatnim, a to z powodu siostrzeńca, którego uważali za swojego spadkobiercę.
Siostrzeniec ów zjechał na dwa lub trzy miesiące do zamku na polowanie i przywiózł ze sobą kilku przyjaciół i znajomych, a pomiędzy nimi młodego ładnego i wielce sympatycznego dwudziesto pięcio letniego Paryżanina, który śmiałością i pewnością siebie, umiał pokryć braki rozumu.
Ubogi, gracz namiętny, używał życia ile sił starczyło. Psuty przez kobiety, wszędzie był dobrze widziany, lubo nie wiele ceniony. Jako bardzo elegancki i nadzwyczaj szykowny, podobał się niezmiernie pannie Rhodé.
Od pierwszego dnia, od pierwszego spojrzenia, Paulina czuła się zwyciężoną. — Trzeba dodać w tem miejscu, że nie umiała ona wogóle oprzeć się żadnemu uczuciu.
Gaston Dutil — tak się nazywał młodzieniec. — słyszał wiele o pannie de Rhodé.
Wiedział, że posiada co najmniej z pięćkroć sto tysięcy franków posagu i że za rok, w dzień swojej pełnoletności, stanie się wyłączną panią swego. majątku i ręki.
Ładna i bogata! — Ponętna to gratka dla próżniaka, zawdzięczającego dotąd istnienie jedynie kobietom i kartom.
Gratki takiej nie wypadało porzucać! — Gaston Dutil, zabrał się zręcznie do rzeczy, i osiągnął cel zamierzony. Paulina powróciła do klasztoru, zakochana szalenie, a pan Gaston znalazł sposobność podsycania namiętności, za pośrednictwem nauczyciela muzyki, który się zobowiązał doręczać listy młodej dziewczynie.
Paulina odpowiadała na nie najregularniej.
Gorąca korespondencya trwała przez rok cały.
Następnych wakacyj, młodzi spotkali się znowu w zamku.
Gaston Dutil bynajmniej nie rozkochany, rachował zupełnie na zimno, Chodziła mu wyłącznie o zdobycie posagu. Ale komedyę odgrywał po mistrzowsku...
Paulina przeciwnie, zakochała się, jak wspominaliśmy, prawie do szaleństwa.
Juliusz de Rhodé przyjechał również, aby z jakie trzy dni przepędzić ze swoją bratanką, następnego już tygodnia dochodzącą do pełnoletności.
Potrzebując wyjechać do Algieru, gdzie jakieś ważne powierzone mu przez rząd roboty, miały go zatrzymać przez parę miesięcy, pan de Rhodé postanowił zdać bezzwłocznie pupilce rachunki z opieki, i wydać ją za mąż za syna swojego przyjaciela.
Zaraz jej to po przybyciu oznajmił.
— Więc myślisz mnie wydać za mąż mój wuju! — wykrzyknęła młoda dziewczyna z przerażeniem.
— A naturalnie?
— Nie zapytawszy się mnie o to nawet?
— A to po co?...
Jako twój opiekun i wuj, muszę sam myśleć za nas dwoje... Znalazłem dla ciebie doskonałą partyę... chłopak dobrze urodzony, dobrze wychowany, przystojny, posiadający po matce trzy kroć sto tysięcy kapitału i drugie tyle mający dostać od ojca...
Ty mu wniesiesz pięć kroć sto tysięcy, powiększone składanemi za lat sześć procentami.
Będziesz bogatą... Za kilka dni przedstawię ci przyszłego narzeczonego, — który podróżuje w tej chwili — a w wigilię podpisania kontraktu ślubnego, wręczę ci rachunki i kapitały.
— Proszę wuja o rachunki — odrzekła stanowczo Paulina, ale proszę również o niezajmowanie się moim kontraktem ślubnym... Nie potrzebuje mi wuj przedstawiać młodego człowieka, o którym wuj myślisz... Nie znam go, ale stanowczo mu odmawiam...


XIV.

Juliusz de Rhodé nie odznaczał się cierpliwością.
— Co to znaczy wykrzyknął-marszcząc brwi gwałtownie.
— To znaczy, że serce moje do mnie należy — odpowiedziała Paulina, nie spuściwszy oczu przed rozgniewanem spojrzeniem wuja, to znaczy, że ja życzę sobie rozporządzać nim dowolnie, nie pytając nikogo o radę...
I ażeby raz koniec położyć wszelkim w tej mierze gawędkom... oświadczam, że oddałam już swoję rękę... Kocham już...
Pan de Rhodé uszom własnym nie wierzył.
— Ty już kochasz! — powtórzył. — Ty pozwalasz sobie kogoś kochać!...
— Tak mój wuju!
— Bez mojego zezwolenia?...
— Nie przyszło mi to nawet na myśl.
Przyzwyczaiłam się żyć z daleka od ciebie, nie żądałeś nigdy mojego zaufania, nie zbliżałeś do siebie, odpychałeś raczej... Zkądże zatem miałam ci się zwierzać z moich uczuć?...
Za to teraz dowiedziałeś się wszystkiego...
— Jeszcze nie, ponieważ nie wiem nazwiska ukochanego przez ciebie!
— Człowiek, którego pokochałam, nazywa się Gaston Dutil...
— Gaston Dutil! powtórzył pan de Rhodé, wzruszając ramionami i parskając śmiechem.
Chłopak bez imienia, bez majątku, bez stanowiska!... Bezwstydny awanturnik, żyjący z kobiet i kart...
— To potwarz kochany wuju! — przerwała oburzona Paulina.
— Potwarz i nic więcej?... Doprawdy żeś zwaryowała... Ale na szczęście, że ja tu jestem... Nie wyjdziesz wcale za Gastona Dutil..
— Któż mi zabroni?
— Ja.
— Jakiem prawem?
— Prawem jakie mi nadaje mój wiek, pokrewieństwo i nazwisko jakie noszę!
Nie pozwolę ci splamić nazwiska, nie pozwolę ci złączyć go z nazwiskiem rycerza przemysłu, węszącego za posagami! — Tak jest u wszystkich dyabłów, nie pozwolę i kwita...
— Nie obawiam się tego mój wuju! — Ulegałam dotąd żelaznej twojej woli, która mnie przygniatała, ale dzisiaj jestem pełnoletnią i nie potrzebuję tego... Chcę być i będę wolną w rozporządzaniu moją osobą i przyszłością, od ciebie żądam dwóch tylko rzeczy, rachunków z opieki i majątku...
Pan de Rhodé czerwony był dotąd od złości, usłyszawszy ostatnie słowa, zbladł śmiertelnie, ale wielkim wysiłkiem woli zapanował nad sobą.
— Dobrze... rzekł z pewnym spokojem, lubo, ze drżeniem w głosie.
Zdam ci rachunki i wejdziesz w posiadanie swoich własności, ale pamiętaj, że nie jestem już twoim krewnym... jestem twoim wrogiem.. dowiodę ci tego...
I pan de Rhodé opuścił pokój.
W godzinę wyjechał z zamku.
Naturalnie Gaston Dutil, zapytał Paulinę o powód tak nagłego wyjazdu.
Młoda dziewczyna opowiedziała szczerze o całej gwałtownej scenie.
Opowiadanie to przeraził Gastona:
Obawiał się powrotu wuja, i umyślił postawić Paulinę w położeniu, nie pozwalającem się cofnąć.
Dla dopięcia zamiarów, potrzeba było uczynić z narzeczonej, kochankę...
Ufna i rozkochana, Paulina uległa. — Uważała już Gastona za męża, ponieważ za parę, kilka tygodni, a zresztą za kilka dni zostanie panią Dutil.
Będąc panem położenia, Gaston mógł oczekiwać spokojnie.
Nie czekał długo.
We dwa dni po wyjeździe pana de Rhodé, Paulina otrzymała od notaryusza, list wzywający ją na dzień następny do odebrania rachunków z opieki i pokwitowania.
Gaston tego samego wieczora udał się do Paryża, i oczekiwał na stacyi na pannę de Rhodé, a następnie odwiózł ją do domu, w którym wynajął apartament.
Nazajutrz o godzinie naznaczonej, Paulina udała się do notaryusza.
Zastała tam już Juliusza de Rhodé.
Był spokojny, zimny i milczący. Sprawdzono rachunki, obliczono kapitały. trzymane w depozycie u notaryusza i okazało się, że majątek sieroty doszedł do sześciuset dwudziestu pięciu tysięcy franków.
Skoro tylko czynność ukończona, pan Juliusz de Rhodé skłonił się notaryuszowi i wyszedł z kancejaryi, nie przemówiwszy ani słowa do swej bratanki.
Paulina powróciła do mieszkania, z czekiem na sześćset dwadzieścia pięć tysięcy franków, na bank francuzki.
Narzeczony czekał tu na nią.
— Jestem zatem panią swojej woli — powiedziała — bierzmy ślub co najprędzej.
Gaston odpowiedział, że to jedyne i najgorętsze jego pragnienie, że mu tak samo pilno, dodał tylko, że jako urodzony w Belgii z rodziców francuzów, potrzebuje ściągnąć ztamtąd niezbędne papiery i ażeby tego nie opóźniać, sam po nie pojedzie.
I rzeczywiście pojechał, ale nie z próżnemi rękoma. Zabrał oprócz jakichś trzydziestu tysięcy franków w gotowiźnie, wszystkie kapitały Pauliny, jakie powierzyła mu do podniesienia z banku i korzystnego poumieszczania.
Nie potrzebujemy dodawać, że nie pokazał się więcej.
Szuler ten i łowca posagowy, rozmyślił się naturalnie, że żona to ciężar zupełnie niepotrzebny, że Paulina napewno chciałaby kontrolować. dochody, że nareszcie, jak się ożeni, liczni jego wierzyciele nie dadzą mu spokojności i życie stanie mu się nieznośnem.
Przeciwnie, gdy się sam znajdzie posiadaczem takiej wcale pięknej sumy, będzie się dowolnie urządzał za granicą, będzie zaglądał do Baden i do Homburga, będzie mógł walczyć wielkiemi kapitałami i wkrótce zostanie milionerem.
Powiedzmy od razu, ażebyśmy niepotrzebowali zajmować się dłużej tym nędznikiem, że w kilka tygodni stracił wszystko do ostatniego grosza z tego co ukradł i że następnie w skutek kłótni, z godnym siebie kamratem, pojedynkował się na pistolety, dostał kulą w łeb i skończył na miejscu.
Powróćmy do Pauliny i wyobraźmy sobie jej rozpacz, gdy się zobaczyła opuszczoną, ograbioną z całego mienia i — gdy wiedziała, że niezadługo zostanie matką dziecka nędznika, którego już nigdy nie zobaczy. Jeżeli nie rzuciła się do Sekwany, to dla tego jedynie, że ją myśl o dziecku powstrzymywała. Nie miała prawa pozbawiać życia biedactwa... Zebrawszy całą energię, panna de Rhodé najęła przy ulicy de Varenne małe, stosowne do swoich obecnie bardzo skromnych funduszów mieszkanko — i przyjęła do usług Teresę, jeszcze młodą bardzo, która już jej odtąd nie opuściła. Nadeszła chwila i Paulina wydała na świat córeczkę. Cała miłość macierzyńska, obudziła się naraz w jej sercu, które niezdolne już było do żadnego zgoła uczucia.
Nad kolebką małej istotki, zapomniała o swojem opuszczeniu i hańbie, przestała rozpaczać; poczuła nowe więzy łączące ją z życiem.
W miesiąc po powiciu dzieciny, młoda matka, została sama z córeczką w mieszkaniu.
Teresa wyszła za sprawunkami i miała dłużej zabawić po za domem.
Otworzyły się drzwi od mieszkania i wszedł jakiś mężczyzna.
Panna de Rhodé krzyknęła przerażona, bo poznała wuja i domyśliła się, że córce jej grozi niebezpieczeństwie. Stanęła też pomiędzy hrabią de Rhodé a kolebką.
Hrabia zbliżył się do niej.
— Wiem wszystko co się stało — przemówił ponuro. — Przewidziałem to wszystko... — rzuciłaś w kałużę nazwisko, które ja także noszę... Jesteś nędzną, shańbioną istotą! — Nie mogłem ci przeszkodzić, ale niepozwolę twemu przynajmniej dzieciakowi, aby z kolei kalał nazwisko, jakie mu zapewne pozostawisz. — Dosyć tych brudów, w naszej rodzinie. — Zabieram dziewczynkę i oświadczam, że nie zobaczysz jej już nigdy.
Paulina zadrżała do szpiku kości.
Padła na kolana i błagała:
— Miej litość nademną i przebacz!... Pozostaw mi moję córkę! Jeżeli mi ją zabierzesz, umrę z rozpaczy...
Juliusz de Rhodé, nic nie odpowiedział, tylko podszedł do kolebki, chwycił dziecko na ręce i... skierował się ku drzwiom.
Paulina powstała i skoczyła za nim. Ze łkaniem przerywanem prośbami i przekleństwami, chwytała wuja za ramiona, aby go powstrzymać.
Co mogła atoli słaba kobieta, wobec silnego mężczyzny?...
Niewzruszony w swej nienawiści, Juliusz de Rhodé odepchnął ją z taką siłą, że potoczyła się i padła z głuchym jękiem na drugim końcu pokoju. Upadając, uderzyła się głową o jakiś sprzęt i silnie zraniła. Utraciła w skutek tego przytomność, a wuj tymczasem, nie troszcząc się wcale, czy ją pozostawia martwą czy żywą, odszedł, unosząc dziecko.
Gdy w pół godziny potem Teresa powróciła do domu, zastała kołyskę próżną, a panią omdlałą...
Długo panna de Rhodé walczyła pomiędzy życiem a śmiercią.
Młodość zwyciężyła w strasznej walce z czyhającą, na nią śmiercią, ale w skutek skomplikowanej choroby, Paulina ociemniała, bez żadnej nadziei odzyskania wzroku.
Jak tu radzić sobie?...
Te trzydzieści tysięcy franków, jakie Gaston Dutil raczył pozostawić, umieściła na swoje imię i żyła z procentu, wystarczającego na skromne potrzeby i utrzymanie służącej albo raczej towarzyszki.
Czytelnicy nasi wiedzą, jak po szesnastu latach nadziei odnalezienia córki — nadziei bardzo słabej i niepewnej — teraz tę nadzieję rozbudzono w niej na nowo.


XV.

Placyd Joubert pożądając dla swojego syna dwóch i pół milionów, pozostawionych przez hrabiego Juliusza Rhodé, kuzynie swojej Joannie-Maryi, nie zapomniał o wizycie, jaką nazajutrz zapowiedział u niewidomej.
Punkt o dwunastej, stawił się podedrzwiami mieszkania, jakie na trzeciem piętrze przy ulicy Saint-Honoré, zajmowała matka zaginionego dziecięcia.
Panna de Rhodé i uprzedzona przez nią Teresa, czekały.
Poczciwa służąca, posłyszawszy dzwonek, pobiegła w tej chwili otworzyć i nie potrafiła powstrzymać, ździwienia a bodaj przerażenia, gdy zobaczyła na progu dziwnie odrażającą istotę,
Pan Joubert, przyzwyczajony do podobnych powitań, wszędzie gdzie się tylko po raz pierwszy pokazał, nie zwrócił na to żadnej uwagi i odezwał się z uśmiechem, podobnym raczej do grymasu:
— Panna Rhodé musiała zapewne uprzedzić, że oczekuje na kogoś... To na mnie właśnie.
— Proszę... — odpowiedziała Teresa. I poprowadziła do „panienki“ jegomości o fizyognomii ptasiej.
— Jestem punktualnym i stawiam się na wezwanie, — rzekł nowoprzybyły, kłaniając się niewidomej.
— Dziękuję panu bardzo za tę punktualność. Proszę, siadaj pani przebacz, że nie mogę go przyjąć lepiej w tem skromnem mieszkanku mojem.
— Rzeczywiście, że skromne... — pomyślał Joubert, rzuciwszy do okoła badawcze spojrzenie.
— Nędza w oczy bijąca.. Nie podobna było lepiej trafić... pomyślał sobie.
Wziął krzesło i usiadła niewidoma zmierzając wprost do celu, zaczęła w ten sposób rozmowę:
— Wczoraj przyrzekłeś mi pan zająć się poszukiwaniem mojej córki...
— Ofiarowałem się z tem pani i to dla dwóch przyczyn: — najprzód, że głęboko współczuję boleści pani, a powtóre, że sama pani żadną miarą zająć się tem nie może.
— Zdaje mi się, że pan wspominał, iż już poczynił pewne kroki w tej mierze.
— Tak, ale to jeszcze niczego nie dowodzi. Skoro tylko zgodzimy się z panią co do niektórych szczegółów, na seryo zabiorę się do roboty.
— Oh! zabierz się dobry panie, jak tylko można najprędzej, błagam cię o to... — wykrzyknęła panna de Rhodé, składając ręce. — Pomyśl pan tylko, że od lat szesnastu rozłączonam z moją dzieciną.
— Nie stracę ani chwili na próżno, przyrzekam to pani uroczyście... Czy może mi pani udzielić jakie wskazówki?..
— Żadnych a żadnych, niestety!.. Moja córka została mi porwaną gdy miała zaledwie miesiąc życia, wczoraj dopiero, przy znanej panu sposobności, posłyszałam wygłoszone jej imię i wczoraj dopiero powzięłam nadzieję, że może żyje jeszcze to biedactwo...
— Będę więc zmuszony dla odnalezienia jakiego śladu, cofnąć się aż do chwili wyjazdu wzmiankowanego w testamencie, zmarłego mojego przyjaciela Joachima Estival... To jedyna droga, jakiej chwycić się muszę...
— O! żeby tylko doprowadziła do celu...
— Niech się pani o to nie obawia... Mam węch prawdziwie charci.. Gdy raz na trop natrafię, nic już mnie z niego nie zbije.
— Oby panu Bóg dopomógł!.. Pomówmy też teraz o sukcesyi... hrabia zapisał cały majątek mojej córce, a mnie użytkowanie z niego...
— Po co się mamy zajmować tem w tej chwili?.. — przerwał Joubert. — Bez dziedziczki działać nie możemy... Myślmy najprzód o jej odnalezieniu.
— Zapewne, ale ja mam jakieś nieomylne przeczucie, że moja córka żyje, i że zostanie mi oddaną... Muszę więc myśleć o przyszłości, jak gdyby moje najgorętsze marzenia już się spełniły... Jak się dziewczątko moje odnajdzie, trzeba będzie uiścić z góry potężną sumę, ażeby ją w posiadanie spadku wprowadzić.
— Suma to rzeczywiście dosyć znaczna, jak nas objaśnił pan David...
— Ja nie będę jej w możności zapłacić...
— Słyszałem już o tem i oświadczyłem, że i co do tego porozmawiamy z sobą.
— Właśnie pragnęłabym wiedzieć co pan zamyślasz?...
— Zajmuję się interesami i posiadam klijentelę bardzo rozległą. Mam stosunki z bankierami, których kapitały umieszczam. Na każde moje żądanie, skoro tylko wynajdziemy sukcesorkę, jeden z tych panów założy potrzebną sumę za umówionym procentem.
Będziemy płacić takowy do chwili, gdy córka pani obejmie w posiadanie spadek, którego dożywotne używanie należy do pani...
— W takim tedy razie — nie ma żadnej przeszkody...
— Podejmuję się usunąć wszystkie jakieby się znalazły, muszę tylko przestrzedz panią, że moi kapitaliści są ludźmi ciągnącymi ze swoich pieniędzy jak największe możliwie korzyści. Procent będzie dość wygórowany... bardzo może nawet wygórowany...
— Co nas to może obchodzić, gdy idzie o uratowanie olbrzymiego majątku? — żadna ofiara nie będzie dla mnie za kosztowną...
— Bardzo rozsądnie pani mówi...
— Mojem zdaniem, pan masz także tytuł do znacznego honoraryum...
— Później pomówimy o tem...
— Wolałabym, żebyśmy się zaraz ułożyli... Podejmujesz się pan mozolnego poszukiwania, które ci z pewnością dużo czasu zabierze... będziesz musiał zapewne wydawać na to pieniądze...
— To bardzo prawdopodobne, a nawet zupełnie pewne...
— Dożywocie na majątku mojej córki, jakie mi przeznaczono, stanowi sumę znaczną. Mogę panu przeznaczyć jakąś część z takowej, na pokrycie koniecznych wydatków i honoraryum.
— Niepodobna proszę pani...
— Nie podobna?... a dla czego?
— Najprzód z powodu warunków testamentu hrabiego de Rhodé. Funduszów dożywotnich ani ustępować ani przekazywać nie można...
— Więc jakże zrobić?
— Sposobów na usunięcie trudności nie brakuje. Mogłaby pani wystawić rewers na sumę, jaką pani w swojej duszy, w swem sumieniu, za właściwą uważa, albo napisać poprostu zobowiązanie, że mi pani wypłaci taką a taką sumę, w przeciągu lat trzech, w terminach oznaczonych...
— Najchętniej, gotową jestem podpisać podobne zobowiązanie...
— Trzeba będzie nadto zastrzedz, że zobowiązanie to uznanem zostanie przez radę familijną, jaką wybierzemy, skoro się dziecko odnajdzie...
— Dla czegóż to? — zapytała ze zdziwieniem panna de Rhodé,
— Bo w razie śmierci pani, stracił bym prawo do odebrana należności, gdyby rada familijna nie uznała tego długu, za obowiązujący sukcesorkę główną.
— Słusznie. A więc napisz pan zobowiązanie a ja je podpiszę...
— Nie ma nic tak bardzo pilnego...
— Przeciwnie, to rzecz bardzo pilna, bo ja chcę pana zobowiązać aktem koniecznie... Zdaje mi się, że to będzie pierwszy krok do urzeczywistnienia moich nadziei...
— Jeżeli tak pani bardzo na tem zależy, będę posłusznym. — Nasza umowa zresztą będzie ważna, dopiero wtedy, gdy zabiegi nasze uwieńczy skutek pomyślny. Bądź pani łaskawa powiedzieć, jaką sumę pani przeznacza za szczęśliwy obrót sprawy...
— Dwa miliony i pół spadku, dadzą mi około stu tysięcy renty... wszak prawda?... spytała niewidoma.
— Tak około tego...
Czy więc sto tysięcy franków płatne w przeciągu trzech lat, będą wynagrodzeniem dostatecznem?
— Ah! proszę pani! to bardzo wspaniałomyślna nagroda.
— Proszę zatem akt przygotować...
— Tutaj zaraz? — wykrzyknął Joubert udając zdziwienie.
— Dla czegożby nie? — powtarzam panu, że mi bardzo pilno.
— Niech będzie jak pani każe... Mam zawsze papier stemplowy przy sobie, nie mam tylko kałamarza i pióra!...
— Wszystko pan znajdzie na tym biurku na lewo. — Jeżeli czego brak, to zaraz zadzwonię.
— Nie ma potrzeby... znalazłem co potrzeba...
Joubert usiadł przy stoliku wskazanym przez Paulinę, wyciągnął z kieszeni pugilares, wyjął zeń arkusz papieru stemplowanego, rozłożył przed sobą, i skreślił kilka wierszy obmyślanych naprzód.
Kiedy skończył, podniósł się i powiedział:
— Oto jest... akcik... Służąca pani może go przeczytać... pani zresztą może być pewną... Zatrzymał się.
Że mnie pan nie oszukał?... dokończyła biedna matka... Nie obawiam się o to. Mam w panu zupełne zaufanie... Cóż za człowiek byłby z pana, gdybyś nadużył wiary biednej niewidomej?...
— Osądziła mnie pani zupełnie dobrze, odparł Joubert głosem bardzo wzruszonym. — Masz pani najzupełniejsze prawo liczyć na mnie bezwzględnie... Z całem poświęceniem oddaję się na rozkazy pani...
— Nie wątpiłam o tem ani na chwilę... Bądź pan łaskaw przeczytać...
I jegomość z miną drapieżnego ptaka zaczął czytać wolno a dobitnie, co następuje:
— Winną jestem panu Sosthénesowi-Placydowi Joubert, prawnikowi zamieszkałemu w Paryżu przy ulicy Geoffroy-Marie, sumę sto tysięcy franków; za koszta i różne wydatki, bądź już poczynione, bądź w przyszłości poczynić się mające, na poszukiwania córki mojej Joanny de Rhodé. Sumę powyższą zobowiązuję się wypłacić w przeciągu lat trzech, w równych częściach, kwartalnych poczynając od dnia, w którym ja i moja córka wejdziemy w posiadanie spadku, pozostałego po nieboszczyku wuju moim hrabi Juliuszu de Rhodé, zmarłym w Algierze dnia 8 grudnia 1883 r. — Obowiązuję się nadto, jako naturalna opiekunka córki mojej, wyjednać uznanie tego dokumentu przez radę familijną, aby dług obowiązywał córkę moję, w razie gdybym ja przed zapłaceniem takowego umarła.
Dan w Paryżu 17 stycznia 1884.


XVI.

— Czy dobrze?... zapytał Joubert...
— Dobrze... odpowiedziała Paulina de Rhodé. — Zgadzam się w zupełności na to, co pan napisałeś... Proszę mi podać pióro, i umieścić rękę na papierze, w ten sposób, abym mogła położyć podpis w miejscu właściwem.
Prawnik spiesznie wykonał co mu kazano i dodał:
— Przed podpisaniem imienia i nazwiska trzeba będzie zamieścić te słowa. „Dobrowolne zobowiązanie powyższe w zupełności potwierdzam i przyjmuję.“
Czy pani będzie mogła to uczynić?...
— Jak najlepiej... potrzeba tylko przyłożyć pióro w miejscu, w którem mam zacząć...
— Proszę pani...
Panna Paulina de Rhodé wolniutko, ale bardzo wyraźnie, napisała wyrazy żądane i następnie się podpisała.
— To wszystko... — powiedział Joubert, odebrał pióro od niewidomej, a akt schował pośpiesznie do pugilaresu.
— Teraz nie pozostaje mi nic więcej, jak zapewnić panią, że zabieram się do roboty z całą energią i pożegnać...
— Odnaleź mi pan córkę... — zawołała Paulina. — Przewróć cały Paryż do góry nogami, szukaj wszędzie, a jeżeli suma, jaką przeznaczyłam okaże się za małą, jestem zawsze gotową dać nowe zobowiązanie... Ale na Boga... rób pan co tylko można i... oddaj mi moje dziecko!
Okaże się z pewnością godnym zaufania... Rozpoczynam od dziś poszukiwanie.
— I będziesz mnie pan powiadamiał o rezultatach, nieprawdaż?...
— Będzie to najpierwszym i najmilszym... Skoro tylko natrafię na ślad, zaraz dam znać szanownej pani.
— Idź pan zatem i niech Bóg błogosławi, niech kieruje twoimi krokami!...
Placyd Joubert opuścił niewidomą, odprowadzony przez Teresę, która, zamknąwszy za nim drzwi, powróciła do swojej panienki.
— Ach! droga kochana pani, — odezwała się z miną wystraszoną, — cóż to za monstrum z tego człowieka. Już sam wzrok jego budzi odrazę. I to tej obrzydłej twarzy powierza pani swoje interesa?...
— Nie trzeba nigdy sądzić z pozoru moje dziecko — odpowiedziała niewidoma.
— Gdyby był tylko brzydki, to nic, ale on ma okrutnie niedobrą minę... Oczy zezowate, spojrzenie fałszywe...
— To wszystko niczego nie dowodzi... Pan Joubert został mi poleconym przez pana Davida, u którego byłyśmy wczoraj, i pomimo jego brzydoty, o jakiej mi mówisz, ufam mu najzupełniej. Pod najbrzydszą powierzchownością może się ukrywać piękna i szlachetna dusza... On pierwszy ulitował się nad mojem położeniem, on pierwszy ofiarował swoje usługi, biednej ociemniałej, nie znającej nikogo i nie potrafiącej sobie radzić!... Wierzaj mi, Tereso, moje zaufanie nie dozna z pewnością zawodu... To człowiek czynny, inteligentny, człowiek z poświęceniem... Odnajdzie on moje dziecko... odda mi moję córkę...
Wierna służąca nie odpowiedziała nic, ale z niedowierzaniem potrząsła głową.
Nie mogła się przekonać.
Placyd Joubert opuściwszy Paulinę de Rhodé, wsiadł do czekającego nań powozu, i kazał się zawieźć pod N. 154 na ulicę la Roquette.
Jadąc zacierał ręce.
— Niech mnie dyabli porwą, mówił do siebie, jeżeli ja nie wyszukam tej dziedziczki dwóch i pół milionów! — jeżeli w razie potrzeby nie podstawię jakiej innej!... Nie tak przecie trudno w Paryżu o dziewczynkę, nie znającą swojego pochodzenia!... Największy sęk z tym medalionem... Ale moja ślepa posiada egzemplarz, który jej doręczył adwokat... Wyciągnę go od niej pod jakimkolwiek pozorem, a pierwszy lepszy grawer zrobi mi najdokładniejszą kopię... Dalekoby lepiej jednak było odnaleźć prawdziwą Joannę-Maryę... To by mi wszystko ułatwiło znacznie...
Pod N. 154 przy ulicy de la Roquette, mieszkał kiedyś mechanik Prosper Richaud, którego żonie, Joachim Estival powierzył córeczkę panny Pauliny Rhodé.
Placydowi Joubert, chodziło o dokładniejsze wskazówki, co się stało z dzieckiem, wypytywał więc sąsiadów o Prospera Richaud, i doszedł do przekonania, iż mechanik, jego żona i mała dziewczynka, jaką wychowywali, znikli gdzieś bez wieści od czasu komuny.
Jegomość o fizyognomi drapieżnego ptaka, nie mógł poprzestać na tem, trzeba mu było dotrzeć do gruntu. Dużo ludzi zaginionych, zostaje jednak przy życiu.
Jeżeli szczęśliwym trafem, żyje przynajmniej jedno z małżonków, to dojdę na pewno co się stało z córką niewidomej!
Joubert wszedł do domu przy ulicy de la Roquette; przeprowadził tam formalne śledztwo, a następnie udał się do kancelaryi stanu cywilnego jedenastego okręgu.
Tu przekonał się na pewno, iż oboje małżonkowie Richaud nie żyli.
Po uśmierzeniu krwawej a ohydnej walki, którą pewna garść nędzników, radaby wskrzesić i teraz, starano się pospisywać akta zejścia jak tylko można najdokładniejsze, tych wszystkich co zginęli na barykadach, albo schwytani z bronią w ręku zostali rozstrzelani.
Znalazły się więc dokumenty co do mechanika i jego żony, ale co do Joanny-Maryi, żadnego śladu — żadnej wskazówki — nic a nic.
Placyd nie dał za wygranę jednakże. Dowiedział się w kancelaryi, że po haniebnej wojnie domowej, wielka liczba dzieci, błąkających się po ulicach, lub znalezionych w mieszkaniach opustoszałych, zostały zabrane przez Towarzystwo dobroczynności publicznej.
Może Joanna-Marya znalazła się w tej liczbie?
— Trzeba mi tam skierować poszukiwania — mówił sobie Joubert. — Będzie to zadanie dosyć trudne, ale mniejsza oto, byleby dojść do rezultatów pomyślnych.
Nazajutrz zaraz zażądał posłuchania u prezesa dobroczynności publicznej.


∗             ∗

Chwiejny umysł Leopolda Jouberta, poruszał się za lada powiewem wiatru.
Projekty w jego głowie snuły się jeden po drugim, ale bez żadnego ładu i składu.
Widzieliśmy go jak przybył na ulicę Saint Paula, najzupełniej zdecydowany uczynić z Klary Gervais swoję kochankę i jak wyszedł z mocnem postanowieniem zawarcia z nią związków małżeńskich, widzieliśmy nadto jak po wyjściu znowu od ojca, po owej burzliwej rozmowie, jakiej byliśmy świadkami, chorągiewka znów się odwróciła. Leopold nie myślał już narażać się na utratę pensyi przez Klarę, ale nie myślał jej porzucić, i więcej niż kiedykolwiek, pragnął ją mieć znowu za swoję kochankę.
— Odźwierna utrzymuje, że mała nie da się namówić, ale to blaga! Po prostu blaga i nic więcej — mówił do siebie, zakręcając swoje rudawo-blond wąsiki — nie ma kobiety, któraby się na to nie zgodziła... trzeba tylko umieć się brać do rzeczy! — Jaskółki same lecą do olśniewającego je lustra... Ja olśnię Klarę... Ja ją oczaruję, nie obietnicami, które nie wiele znaczą i do niczego nie zobowiązują, i których rzadko kto dotrzymuje, ale ofiarą realną, jak się to mówi w języku prawniczym, którym mój papa włada doskonale... Co ja bym mógł ofiarować jej takiego?... Pomyślmy no nad tem trochę... Coby takiego?.. Leopold zastanowił się dłuższą chwilę, ale nie mógł nic wymyśleć.
— A gdybym kupił jej ładny jaki domek wiejski, odpowiednio umeblowany... zdaje mi się, że to byłoby wcale ponętne... I ja bym się przeprowadził do tego ślicznego domku i z pensyi jaką mi mój papko wypłaca, żylibyśmy sobie i wygodnie i szczęśliwie... Tylko, że — dodał skrobiąc się w ucho — dla kupienia podobnego domku potrzeba będzie pieniędzy... Trzebaby także oporządzić trochę Klarę, trzebaby ją ubrać z szykiem, bo biedactwo nie ma co włożyć na siebie. — Wszystko to dyabelnie kosztuje... Gdybym zażądał pieniędzy od ojca, nie da na pewno! Za mądra to ryba!... Co zrobić!?...
— E! obejdę się bez ojca... Najprzód wyszukam coś ładnego, a potem udam się do mojego przyjaciela, pana Jacquier... zawziętego przeciwnika mego starego... Domku, o jakim myślę, nie będzie trudno znaleźć w okolicach Paryża.
Zaraz nazajutrz Leopold wybrał się na poszukiwania i w Fontenay-sous-Bois, znalazł pałacyk umeblowany, prawdziwe pieścidełko, prawdziwe cacuszko, ukryte w cieniu drzew, z ogrodem trzysta metrów obwodu. Zażądano za to dwadzieścia pięć tysięcy franków — o kupno potrzeba się było udać do adwokata, którego mu wskazano.
Młody człowiek zażądał czterdziestu ośmiu godzin do namysłu, powrócił do Paryża i udał się pod Nr. 7, na ulicę Bleue. Wszedł na schody antresoli i zastukał do drzwi, na których przybita była tabliczka z napisem: „Biuro pośrednictwa.” Otworzono mu i znalazł się w przedpokoju agenta.
— Czy zastałem pana Jacqnier?... zapytał siedzącego przy biurku urzędnika.
— O! panie Joubert, dla pana jest on zawsze i zawsze gotów służyć panu — rzekł urzędnik, skłoniwszy się uprzejmie, poczem wprowadził młodego człowieka do gabinetu, bardzo podobnego do gabinetu pana Placyda przy ulicy Geoffroy-Marie.
Jacqnier — skryty wróg Jouberta ojca — był człowiekiem trzydziesto letnim, o bardzo ruchliwej fizyognomii,
Podniósł się, uśmiechnął i podał rękę Leopoldowi z okrzykiem:
— Kochany przyjacielu! nie widziałem cię ze trzy tygodnie przynajmniej!... — Jakże się miewasz! — Siadaj-no proszę i powiedz co cię sprowadza...
— Możesz się pan łatwo chyba domyśleć, kochany panie Jacquier — odrzekł Leopold z uśmiechem także.
— Potrzebuję pana..
— T-a-a-a-k?... to widzę ojciec pański, mój znakomity kolega, zaciska coraz bardziej woreczek?...
— Coraz bardziej... ale to z pragnienia, aby zebrać dla mnie jak najwięcej... Zostawi mi ładny majątek...
— Z kilka milionów... wiem o tem dObrze... i gdyby nie to, lubo jesteś młodzieńcem niezmiernie miłym, nie otworzył bym, jak to czynię, kasy mojej przed tobą... — O! tak, ojczulek jest bogaty, jest obrzydliwie bogaty... ale co to za osobistość nietowarzyska, co za niedobry kolega!.. Ile razy ubiegamy się wspólnie, o jaką dobrą sprawę, On mi zawsze nogę podstawi... — Nie tak dawno wydarł mi znowu proces graniczny, na którym mogłem zarobić z jakie dwadzieścia pięć tysięcy franków... — O! bardzo jest złośliwy twój ojciec!... bardzo złośliwy! Zdolny — oddaję mu tę sprawiedliwość, ale nie lubię go wcale...
— No, on także pana nie znosi!... Czy mieliście kiedy jakie grubsze zajście ze sobą?
— Nigdy nic osobistego... — Walka to poprostu zawodowa... — Płatał mi i płata różne figle, może i na mnie przyjdzie kolej.. — Ale odchodzimy od celu twojej wizyty... — Wieleż ci potrzeba?...


XVII.

Leopold obliczył się dokładnie.
— Dwadzieścia pięć tysięcy franków, na kupno pałacyku, piętnaście tysięcy na wyekwipowanie Klary i kupienie biżuteryj. dziesięć tysięcy na wydatki nieprzewidziane i żeby mieć trochę zapasu.
Więc też na zapytanie Jacquiera: „Wiele ci potrzeba?” — odpowiedział bez wahania:
— Pięćdziesiąt tysięcy franków, panie Jaequier kochany.
Agent skrzywił się szkaradnie i powtórzył:
— Pięćdziesiąt tysięcy franków!.. No, no, to wcale nieźle idzie!..
— To bagatela...
— Dla mojego kolegi milionera z ulicy Geoffroy-Marie, zapewne, ale dla mnie to nie!.. Rachunek twój już i tak bardzo znaczny... w tej chwili winieneś mi sto dwadzieścia tysięcy franków...
— Winienem i przyznaję, ale że mi potrącałeś z góry procenta, wcale nie małe, zmniejszyło to ogromnie zaliczki...
— Czy sądzisz, że twój ojciec pożycza bez procentów? — zapytał oschle Jacquier — A kiedyż ja odbiorę te sto dwadzieścia tysięcy franków, jeżeli zapytać wolno?..
— Jak dojdę do pełnoletności... wyszeptał Leopold, straciwszy pomimo woli zwykłą pewność siebie.
— Bajka, prześwietny sądzie!.. Wtedy będziesz miał jedynie prawo do szczupłej sumki stu dwudziesty tysięcy franków, zapisanej przy ślubnym kontrakcie przez pana Placyda Joubert matce twojej. A ty winieneś tymczasem już ze dwa razy tyle, bo przecie nie tylko u mnie pożyczasz... Nie masz potrzeby się zapierać, mam w ręku dowody na potwierdzenie tego co mówię, ponieważ skupiłem wszystkie twoje weksle od Ricoux, razem z jego biurem, które połączyłem ze swojem...
Leopold pobladł śmiertelnie.
— Kupiłeś wszystkie wierzytelności od Ricoux?.. — zapytał głosem drżącym...
— Wszystkie bez wyjątku...
Jacquier położył nacisk na tych ostatnich słowach i mówił dalej:
— Wchodzi w to i ów weksel na dziesięć tysięcy franków... Nie nalegam o niego, ale wiesz co chcę powiedzieć... Ten weksel mógł — i teraz jeszcze może narobić ci niemało kłopotu. Ale młody jesteś, a ja uważam tę... lekkomyślność za grzech młodości... Potrzeba być pobłażliwym w życiu...
Leopold zaczerwienił się cały.
— Oddaj mi pan ten przeklęty weksel, — wyszeptał — a ja dam wzamian przekaz na piętnaście tysięcy franków...
— Żartujesz, czy co?.. Tego wekslu za niC nie oddam wcześniej, jak dopiero przy likwidacyi naszego rachunku. Do tej pory nie obawiaj się niczego... Pewnym on jest w mojej kasie... Mówimy więc o tem, że ci potrzeba pięćdziesięciu tysięcy franków!..
Usłyszawszy, że Jacquier sam powraca do przedmiotu który go tak bardzo interesował, Leopold zapomniał o niebezpiecznym wekslu i odpowiedział:
— Tak jest, pięćdziesięciu tysięcy franków...
— Otóż mój młody przyjacielu, po namyśle przychodzę do przekonania, że ci ich dać nie podobna...
— Niepodobna!.. — wykrzyknął Leopold, — dla czego?.. Ależ dla czego?..
— Dla tego, że termin zwrotu jest bardzo niepewnym... Nie można na nie liczyć... Będziesz miał majątek, dopiero po śmierci ojca, a mój szanowny kolega jest bardzo silny, chociaż ułomny... Ba! gdyby to była mowa o twojem blizkiem małżeństwie z ładnym posagiem, niezależnym od tego, co od papy przypadnie, to wtedy można by było ryzykować... będąc zwłaszcza tak dobrze zabezpieczonym, jak ja...
— A właśnie, że i małżeństwo jest w projekcie... — zawołał żywo Leopold, usiłując chwycić się tej deski zbawienia.
— Na seryo?
— Słowo honoru!
— Powiedz że mi to dokładnie.
— Tymczasem mogę to tylko powiedzieć, ale to będzie bodaj najważniejsze... że moja przyszła ma dwa i pół miliona franków posagu czystego... Zlikwidowanego...
— Piękny posag!.. Jeżeli przy tem nie jest ani garbatą, ani kulawą, to ci bardzo winszuję! Znasz ją?...
— Nie znam, bo to jeszcze tajemnica... Papa jest zawsze tajemniczy bardzo!.. ale to fakt, że ma pod ręką dziewczynę i posag, albo je będzie miał, bo mnie za sześć miesięcy obiecuje ożenić...
— Więc przypuszczasz, że to jakaś tajemnica? — zapytał zadumany Jacquier.
— Widocznie... że stary coś ukrywa przedemną... Musiał gdzieś wykręcić jakąś młodą osóbkę, posiadającą jakąś małą plamkę, jak to się mówi w ogłoszeniach kantoru małżeństw...
— I jesteś gotów mimo to się ożenić?..
— A... ma się rozumieć! — odpowiedział Leopold z wybuchem cynicznego śmiechu. — Wielki posag maże małe plamki...
— Masz rację młody człowieku, to też gdybym był pewnym, że ten związek przyjdzie do skutku za sześć miesięcy...
— Bądź pan przekonanym, że tak będzie — przerwał młodzieniec. Gdy mój papa raz coś postanowi, to z pewnością dokona... Nie ma sposobu na niego!... Odebrałby mi pensyę, jaką mi wypłaca, a to byłoby wcale nie wesołe!... Ożenię się z dwoma i pół milionami, chociażby właścicielka ich była nawet garbatą... Widzisz pan zatem, że nie ma się czego obawiać... Bądź łaskaw dać mi te pięćdziesiąt tysięcy franków, których potrzebuję bardzo.
Jacquier dał się naturalnie przekonać.
Wziął arkusz papieru stemplowego, skreślił kilka wierszy i położył przed Leopoldem.
— Zaakceptuj, podpisz i... bierz pieniądze..
— Dzielny z pana chłopak, prawdziwie! — wykrzyknął Joubert syn i położył czemprędzej podpis, nie patrząc nawet na sumę wpisaną.
— Żem dzielny chłopiec, to prawda, ale nie trzeba mnie nadużywać — odpowiedział Jecquier, rzucając na Leopolda spojrzenie zimne, groźne, którego ten nie spostrzegł jednakże. — Jeżeli mnie okłamałeś — ciągnął dalej agent, jeżeliś sobie ze mnie zażartował... jeżeli ta świetna partya była zmyśleniem... pożałujesz tego straszliwie... Bo ja posłużę się zaraz tem co trzymam w ręku... Oto twoje pięćdziesiąt tysięcy franków...
I Jacquier podał Leopoldowi pięć paczek biletów bankowych, po dziesięć tysięcy każda, wydobyte ze skrzyni stojącej przy biurku.
Młody człowiek schował je coprędzej do kieszeni, uścisnął rękę swojemu niebezpiecznemu wierzycielowi i opuścił antresolę przy ulicy Bleue.
Jacquier pozostawszy sam, uśmiechnął się, ale ten uśmiech nie wróżył nie dobrego.
— Myślę, że ten idyota naprowadził mnie na ślad bogatej sprawy — szepnął do siebie i że wkrótce będę się mógł pomścić za wszystkie figle płatane mi przez, Jouberta!... Sprzątnąć mu z przed nosa dziedziczkę dwóch i pół miliona, to by było wyśmienite.. Ha! zobaczymy... Jacquier poruszył sprężynę elektrycznego dzwonka... Drzwi gabinetu się otworzyły i mężczyzna lat około trzydziestu pięciu, wysoki, chudy, o spojrzeniu szybkiem, bojaźliwem, ukazał się na progu. Połatane ale czyste jego ubranie, zdradzało niedostatek. Za uchem miał zatknięte pióro, palce pomalowane atramentem...
— Pan mnie potrzebuje?... zapytał.
— Bonichon — odezwał się Jacquier — podwyższam ci pensyę o pięćdziesiąt franków miesięcznie.
Wyraz tak komicznego zdziwienia ukazał się na długiej twarzy pisarza, że przełożony jego nie mógł powstrzymać uśmiechu.
— Dziwi cię to? zapytał...
— Trochę! przyznaję...
— Bardzo dobrze!... Podoba mi się ta skromność!...
— Wspaniałomyślność moja zdziwiła cię tem bardziej, żeś jest przekonanym, iż na nią nie zasłużyłeś... Dam ci sposób okazania się jej godnym... sposób dowiedzenia mi gorliwości i zdolności twoich.
— Zrobię wszystko jak tylko będę mógł najlepiej. — O co idzie?
— O dowiedzenie się, jaką sprawą zajmuje się obecnie kolega mój Placyd Joubert.
— Ten krzywy z ulicy Geoffroy-Marie?...
— Ten właśnie.
— Proszę mnie objaśnić, o jakiego rodzaju sprawie mowa.
Jacquier wzruszył ramionami.
— Gdybym się domyślał, nie potrzebował bym ciebie... — Sprawa ta, ma mu przynieść pieniędzy dużo, bardzo dużo... — Więcej nic nie wiem... do ciebie należy dowiedzieć się reszty...
Bonichn, podrapał się za ucho.
— Czy to ci się niemożebnem wydaje? — spytał Jacquier.
— Nie zdaje mi się to tak bardzo łatwem... — Nie dajesz mi pan żadnej wskazówki — a Placyd Joubert to ptaszek, co się nikomu, nawet swoim urzędnikom nie zwierza... — Na niC by się nie zdało, zasięgać od tych ostatnich jakiej wiadomości... — Bo on sam pracuje...
— Tem większą będziesz miał zasługę, jeżeli się dowiesz...
— Ale jak?...
— Czyż ja cię mam tego uczyć, czy nie wiesz, że czepiwszy się kroków jakiego człowieka, śledząc go jak cień, uważając na najmniejsze poruszenia, bardzo łatwo dojść, co go zajmuje?.. Jeżeli ci się uda, nie minie cię nagroda, bo w zamian za pożądaną wiadomość, jaką mi przyniesiesz, dam ci gratyfikacyi pięćset franków...
Zgłodniały urzędniczyna, aż podskoczył. Nie wierzył własnym uszom, że tyle pieniędzy miało spaść na niego.
— Panie, ja się dowiem!... ja muszę się dowiedzieć! — wrzasnął na całe gardło. Placyd Joubert jest przebiegły, a ja będę jeszcze przebieglejszy od niego.
— No idź i działaj! — a pamiętaj, że to bardzo pilne... Będziesz zapewne narażony na pewne małe wydatki, więc masz na nie sto franków...
Bonichon wziął pieniądze, skłonił się do samej ziemi i wyszedł z gabinetu, zataczając się jak pijany.
Niespodziana sytuacya i złoty horyzont jaki się przed nim ukazywał wprawiały go w odurzenie.
Nie tracąc chwili czasu, zabrał się do dzieła.


XVIII.

Wyszedłszy od Jocquiera, Leopold Joubert kazał się zawieźć na ulicę Saint-Paul.
Paczki biletów tysiąc frankowych, jakie czuł w kieszeni, nadawały mu nadzwyczajną pewność siebie, to też z miną zwycięzcy przestąpił próg domu Nr. 27.
— Ah! to pan, — zawołała odźwierna, kręcąc głową nie obiecująco. Przyrzekłam panu napisać, w razie jeżeli będę miała jaką dobrą dla pana nowinę...
— No i cóż kochana pani?..
— Skoro nie pisałam do pana, to znaczy, że nie miałam żadnej dobrej nowiny...
— Nie miałaś pani okazyi pomówienia z Klarą? — zapytał młodzieniec żałośnie.
— Mówiłam jej... mówiłam wszystko, co można było powiedzieć — odrzekła odźwierna.
— I nie zrobiło to żadnego na niej wrażenia?
— Przeciwnie, zrobiło, ale bardzo złe... Oziębiło to nawet moje z nią stosunki.
— Nie zrozumiała, że się chcę z nię ożenić?
— Nie wierzyła ani słowa...
— A to jednakże szczera prawda... Ja się z nią ożenię... daję na to najuroczystsze słowo.
— Kiedy?
— Skoro tylko dojdę do pełnoletności i będę się mógł obejść bez zezwolenia ojca...
— Tra la... la la... piękna lala... tymczasem radbyś bałamucić małą... Znamy my się dobrze na tem... Za parę tygodni, albo za miesiąc w trąbę ją puścisz!... Wszyscyście licha warci, wszyscyście hurtem łajdaki! Doskonale mała robi, że ani nie chce o panu słuchać. Ja na jej miejscu to samo bym zrobiła.
— Chyba żebyś jej dał dowód swoich dobrych chęci...
— Ale ja ją chcę właśnie dokładnie przekonać! — wykrzyknął Leopold. — Dam jej domek wiejski umeblowany... dam jej go zaraz na własność!... Zdaje mi się, że to będzie dostatecznym dowodem!... Jutro może akt podpisać, jeżeli będzie chciała...
Odźwierna patrzyła na swojego interlokutora z miną zupełnie ogłupiałą.
— Dom wiejski umeblowany! — powtarzała. — Pan naprawdę dałbyś dom Klarze Gervais?...
— Ależ tak!.. zapłacony gotówką... a oprócz domu, dam jej fundusz na zagospodarowanie się na sprawienie garderoby, na urządzenie zupełne. Oto jakie mam zamiary!... Tak postępować może ten tylko, co się chce żenić na prawdę!...
— Tak... tak!.. To wspaniale... tO prześlicznie!... Niepodobna, ażeby Klara odmówiła przyszłemu swojemu mężowi!.. Musiałaby chyba być waryatką!.. Przyjdź pan z aktem kupna, z biletami bankowemi w kieszeni... Zaprowadzę pana zaraz do małej, przemówię do niej i myślę, że da się przekonać. Jeżeli nie, jeżeli się uprze, to będzie tylko dowodem, że ma stałe postanowienie, ażeby umrzeć z głodu...
— Lecę wyznaczyć termin gospodarzowi i zamówić rejenta!...
I Leopold wybiegł z mieszkania, pozostawiając stróżkę, olśnioną wielkością swojego zadania, oburzoną w najwyższym stopniu na tę, jak mówiła, małą indyczkę Klarę, która nie będzie może śmiała skorzystać z okazyi, jaką jej zsyła Opatrzność.
Dzisiaj zapóźno już było iść do adwokata, upoważnionego do sprzedaży domu w Fontenay-sous-Bois, ale zaraz nazajutrz rano, Leopold, wybrał się do pana Lamarche na ulice Bacy.
Opowiedział za czem przyszedł.
— Zwiedził już pan tę posiadłość? — zapytał adwokat.
— Zwiedziłem.
— Daje pan żądaną cenę?
— Dwadzieścia pięć tysięcy franków...
— Zapłata ma być uskutecznioną od razu...
— Mam pieniądze przygotowane.
— Racz pan zatem złożyć mi do depozytu pięć tysięcy franków, które wręczę rejentowi upoważnionemu do napisania aktu, i podaj mi pan nazwisko swoje, miejsce zamieszkania i zajęcie.
— Ja jestem pośrednikiem tylko... odrzekł Leopold, zarumieniwszy się trochę...
— Wskaż pan zatem nazwisko kupującego?
— Klara Gervais.
— Wolna czy działająca wspólnie z mężem.
— Wolna
— Zamieszkała?
— Ulica Saint Paul Nr. 27. Pragnął bym aby akt podpisanym był w mieszkaniu parny Gervais... Czy to może być zrobionem?...
— Dla czegożby nie — poprosimy notaryusza, aby się udał na ulicę Saint-Paul, albo aby wydelegował tam, którego z dependentów.
— Kiedy podpisanie będzie mogło nastąpić?
— Zaraz jutro, o jedenastej przed południem jeżeli pan sobie życzy.
— Bardzo dobrze... O w pół do jedenastej udam się do kancelaryi rejenta... Racz mi pan wskazać jego adres...
— Pan Thierry ulica Dauphine Numer 26.
Leopold zanotował sobie w książeczce.
— Teraz zatem nie pozostaje mi niC, jak wręczyć panu pięć tysięcy franków kaucji...
— Na które wydam panu pokwitowanie... Tylko na jakie nazwisko jeżeli łaska?...
— Na moje... Leopold Joubert!
Adwokat spojrzał żywo na młodego człowieka.
— Leopold Joubert... powtórzył. — Czy pan nie jest przypadkiem krewnym pana Placyda Jouberta z ulicy Geoffroy-Marie?...
— Jestem jego rodzonym synem... Czy pan zna mego ojca?...
— Ktoby nie znał tego zręcznego i jak powiadają najbogatszego prawnika w Paryżu... Jego biuro, warte więcej jak pięć kancelaryj notaryalnych, pod względem pieniężnym ma się rozumieć!... Oto jest pańskie pokwitowanie panie Joubert... postaram się, aby rejent był do dyspozycyi pańskiej jutro rano...
Leopold odszedł uszczęśliwiony.


∗             ∗

Mała zapewne liczba czytelników naszych, ma pojęcie o tem, co to jest pracownia malarza dekoratora teatralnego.
Pracownia podobna nie przypomina w niczem pracowni artysty-malarza i chociażby najskromniejsza, nie może zajmować mniej niż trzysta metrów przestrzeni.
Nie na stalugach bynajmniej rozpina swoje płótna dekorator, rozkłada on je na podłodze i maluje przy świetle, rzucanem z góry z oszklonego sufitu.
Ogromna taka sala, wsparta na filarach, przypomina hallę handlowę.
Na ścianach zwyczajnie malowanych, nie spostrzeżesz ani kosztownych makat, ani zbroi starożytnych, ale parę po prostu grubo nakreślonych szkiców, tytuły sztuk z datami i afisze teatralne.
Zamiast lekkich pendzelków, szczotki na długich kijach.
Zamiast palet tace, a na nich garnki z farbami.
W tych to garnkach dekorator macza szczotki i nakłada farby na płótno. Jaskrawe i krzyczące przy świetle dziennem, stają się one łagodnemi i harmonijnemi przy oświetleniu wieczornem.
Prosimy czytelników, ażeby raczyli udać się z nami na ulicę Montparnasse — do jednego ze sławniejszych dekoratorów paryzkich.
W pracowni jego, podobnej we wszystkiem do obszernej halli, spotkamy się ze czterema młodymi ludźmi — z którymi widzieliśmy się już raz na trotoarze ulicy Sekwany.
Wzięli oni wówczas bilet na loteryę tunetańską i minęli się z Klarą Gervais, podążającą z trzymanym w ręku biletem na loteryę sztuki przemysłowej, jaki się jej dostał w spadku.
Owi czterej młodzieńcy, jak już wspominaliśmy o tem, byli to: Adryan Couvreur, Jakób Levand, Karol Vivier i Klaudyusz Fremy.
Malarz kierujący pracownią, przygotowywał wzory w gabinecie oszklonym.
Dwa ogromne płótna, leżały rozciągnięte i przybite do podłogi.
Adryan Couvreur, zajmował się specyalnie pejzażami i w tej chwili przy pomocy Levanda i Fremy’ego, pracował przy pierwszem płótnie. Ci dwaj ostatni pośpiewywali sobie przy robocie — Adryan zaś milczał głęboko.
Poruszając prawie machinalnie szczotkę, nakładał tony blado-niebieskie na blado-różowe, pod skały pokryte śniegiem i zamykające horyzont płótna.
Miał minę zadumaną, a przyczyna tej zadumy, nie musiała być wesołą.
Klaudyusz Fremy, zajęty u dołu płótna cieniowaniem wielkiego pnia dębowego, którego liście służyły za odpoczynek dla dalekich podróżnych, rzucał od czasu do czasu ukradkowe spojrzenia na swojego przyjaciela.
— Co jemu jest u dyabła? — pomrukiwał. — Od czasu, jak nabyliśmy bilet na loteryę, ma jakąś minę pogrzebową. A taki był zawsze wesoły... najweselszy był z nas czterech... Słowo daję, że mnie to zaczyna niepokoić!...
W chwili, kiedy Fremy robił sobie te uwagi, czysty donośny głos Jakóba Levand, dał się słyszeć z drugiego końca pracowni.
— Wiesz ty Fremy — wołał — że za trzy dni przypada ciągnienie i że my napewno los wielki wygramy!... — Bo po cóż byśmy brali byli bilet w innym razie?...
— I co będziemy robić z pieniędzmi?..
— Mam dla nich pomieszczenie gotowe, mój chłopcze, — odpowiedział Klaudyusz. — Kupimy teatr Ambigu od Rocharda, zamówimy dramat u Busnach i będziemy u siebie samych dekoratorami. He?.. Czy to nie będzie szyk prawdziwy?..
— Gdy zaś okaże się nam potrzebną dekoracya cmentarza, każemy ją zrobić Couvreurowi, który nakłada tak piękne kolory niebieskie i różowe, a sam jak żałobnik jaki wygląda.
Levand i Vivier porzucili robotę i zbliżyli się do Fremeya.
— To prawda, — odezwał się Vivier, że ten chłopak ma minę rzetelnego grabarza... nie słyszy on nawet, co w tej chwili mówimy... Od tygodnia już tak wygląda i zaczyna mnie na seryo niepokoić...
— Hej!.. Couvreur! — zawołał Levand, przykładając do ust obie ręce.
Adrian drgnął, jak człowiek nagle ze snu przebudzony, podniósł głową, spojrzał pa kolegę i zapytał:
— Co takiego?
— O czem ty tak myślisz u licha?..
— Ja?.. o niczem... widzisz przecie... że pracuję...
— Prawda, że pracujesz, ale myśli twoje są gdzieś daleko od płótna... Ponuryś jak noc, a smutniejszy niż szlafmyca.. Doprawdy, tobie coś jest mój chłopcze...
— Ależ nic zgoła...
— Ależ nie udawaj!.. Robisz nam wielką przykrość braciszku, bo od pewnego czasu zaniedbujesz nas zupełnie!..
— Zawsze żyliśmy razem... Teraz kiedy my idziemy w jednę, ty uciekasz w drugą stronę...
— Przy śniadaniu nie powiesz nigdy nic wesołego... a tu... machasz szczotką z zaciśniętemi jak niedźwiedź zębami, kiedy dawniej ożywiałeś zawsze pracownię, zapełniałeś ją śmiechem swoim i twojemi dowcipami. No, gadaj no, co tobie?..
— Nic mi nie jest...
— Możeś słaby?
— Boże uchowaj!..
— No więc cóż ci się zrobiło?.. Możeśmy ci jaką przykrość wyrządzili?.. gadaj zaraz... cóż to nie uważasz nas za przyjaciół?..
— Nie mam wam niC do wyrzucenia, wiecie dobrze, żem zawsze szczerym waszym przyjacielem...
— Ale masz jednak jakieś widocznie zmartwienie...
Adrianowi sprawiały boleść te pytania, z serca widocznie pochodzące.
— Zapewniam was stanowczo, że mi dobrze, że mi nic a nic nie jest...
— Wolne żarty braciszku...
— Ukrywasz coś przed nami, a to bardzo nieładnie!..
— Że ciebie kochamy, to chyba nie wątpisz o tem, nie możesz też mieć nam za złe, iż to, co ciebie boli i nas dotyka również. Rozsznuruj-że nareszcie buzię i powiedz co to takiego?.. I zachowanie twoje się zmieniło i twarz przybrała inny wyraz... Zmizerniałeś... policzki ci zapadły, oczy się podkrążyły... Wszystko to nie naturalne...
— Musi tu rolę grać miłość... — zaopiniował Vivier.
Adrian drgnął pomimowoli, tak samo jak wtedy, kiedy go wyrwali z zadumy.
— Założę się, że zgadłem.. — ciągnął Vivier, który dostrzegł owo drżenie.
— A no więc tak! — odezwał się Adrian, jak gdyby nagle powziął postanowienie. — Zgadłeś... dotknąłeś bolesnej rany...
— Więc to miłość istotnie uczyniła cię takim, chłopaczku?..
— Tak... miłość, mój drogi... opanowała mnie tak silnie, iż czyni mnie prawie waryatem...
— Żartujesz, czy mówisz prawdę?..
— Mówię najzupełniejszą prawdę...
— Zakochałeś się zatem nieodpowiednio... Może w mężatce... i mąż zazdrośnik...
— Nie.
— Może w kobiecie, która nie rozumie uczucia bez pieniędzy.
Adrian wzruszył ramionami.
— Czyż bym zdolnym był kochać taką, — odrzekł pogardliwie. — Czyż bym się zgodził na miłość kupioną, gdybym nawet miał czem płacić za nię?..
— No więc w kim że u licha?.. W panience uczciwej, dobrze wychowanej, której ci odmawiają.
Couvreur zaprzeczył głową.
— Ani jedno, ani drugie, ani trzecie...
— A niech mi kot wygryzie język, jeżeli nie bredzisz mój stary...
— Mówiłem wam, że zwaryuję... więc może już zwaryowałem... — odezwał się Adrian. — Tę, którą kocham, spotkałem na ulicy. Dziewczątko to słabe, blade, drżące z zimna w leciutkiem ubraniu, oznaczającem wielki niedostatek, nędzę, cierpienie... Odtąd nie widziałem jej więcej...
— Trzebaż ją było zobaczyć do licha...
— Zobaczyć?.. A jakim że sposobem?.. kiedy nie wiem ani gdzie mieszka, ani jak się nazywa...
— Chyba to jakiś rozdział z romansu, drukowanego w feljetonie „Petit Journal’u” opowiadasz nam, mój drogi?..
— Opowiadam wam najszczerszą prawdę. Widzieliście wy ją także i mimo jej bladości, mimo boleści widocznej w twarzyczce, uznaliście ją prześliczną...
— Myśmy ją także widzieli?.. — wykrzyknęli na raz trzej towarzysze Adriana.
— Tak.
— Kiedy?... gdzie?..
— Na ulicy Sekwany... Tego samego dnia, w którym kupiliśmy bilet na loteryę...
— Jakto? — zapytał Levand. — To ty mówisz o tej mizernej blondyneczce, do której coś zagadałeś, i która także bilet trzymała w ręku?.
— A właśnie o tej samej.
— Przypominam sobie jej bladość... Chwiała się idąc i zdawała się ledwie dyszeć...
— Niestety!..
— Że ładna to ładna, to nie ma o czem mówić... No, ale nie ma także czego desperować i rąk zakładać rozpacznie...
— Zarabiasz dużo, a gdy jest za dużo dla jednego, to dla dwojga wystarczy!.. Trzeba tylko odnaleźć blondyneczkę.
— Żeby ją odnaleźć, potrzeba naprzód wiedzieć gdzie ją szukać...
— To prawda, a ja akurat nie wiem adresu! Zadanie zatem dosyć trudne.
— Więc kochasz się na zabój, nie wiedząc nawet czy kiedy zobaczysz ukochaną?.. Cóż za szał cię ogarnął?..
— A no szał, nic innego. Ubóstwiam ją, a myśl, że jest dla mnie straconą na zawsze, zabija mnie po prostu... Rano, zanim przyjdę do pracowni, wieczorem po robocie, latam po całym Paryżu...
zwiedzam wszystkie dzielnice, wszystkie ulice, mając nadzieję, że jaki szczęśliwy wypadek naprowadzi mnie na jej drogę... I powracam wieczorem znużony, zmordowany, powtarzając sobie: „Może ona cierpi bardzo w tej chwili... może bardzo chora... może umierająca, oczekująca i wyglądająca pomocy, która nienadchodzi... i nie nadejdzie!.. Wtedy serce mi się ściska, a łzy z oczu płyną!.. Tak moi przyjaciele... ja mężczyzna, a jednak płaczę, i to płaczę, jak dziecko...
— No, no, — odezwał się Vivier poważnie, — trzeba mieć rozum przecie... Choćbyś nie odnalazł małej, nie powinieneś zaniedbywać tego, co ci chleb daje... mój bracie.
— Oh! ja ją odnajdę! wykrzyknął Couvreur, — dopóty będę szukał, aż znajdę...
— W takim razie nie trać odwagi!.. Na co ci się przyda lamentować jak baba i schnąć ze zmartwienia?... Słowo honoru, że to okrutnie głupie!.. Jeżeli ja ją kiedy spotkam, pójdę za nią, dowiem się gdzie mieszka i powiem ci zaraz o tem.
— I ja także!.. — potwierdził Levand.
— No to i ja, — dorzucił Fremy.
Adrian Convreur uścisnął kolegom ręce, a łza wdzięczności popłynęła mu po policzku.
— Czas na śniadanie moje dzieci!.. wykrzyknął Vivier, spojrzawszy na zegarek. — No, marsz do mamy Filip!..
Pamiętajcie, że to dziś flaki z muszkatołową gałką... Ja się już oblizuję!..
Wziął pod rękę zakochanego i wszyscy czterej opuścili pracownię.
Dzielny był to chłopak ten Adrian Couvreur, natura wyjątkowa, serce złote, ale wrażliwy okrutnie. Miłość, o której mówił, była rzeczywistą i szczerą.
Widział Klarę zaledwie przez parę sekund, zaledwie, że ich spojrzenia skrzyżowały się ze sobą i oto wszystko. I Couvreur idąc dalej nie domyślał się nawet, że jego serce nie należy już do niego, dopiero w pracowni, przy robocie spostrzegł nagle, że miła twarzyczka młodej nieznajomej, ciągle mu stała przed oczyma.
Wieczorem, gdy powracał do domu, obraz osłabionego sympatycznego dziewczątka, nie wychodził mu z myśli ani na chwilę, we śnie zobaczył ją znowu, a po obudzeniu znowu miał ją obok siebie...
Budziła się w nim miłość — co się atoli z nią stanie?
Adrian zadawał sobie to pytanie, ale nie umiał na nie odpowiedzieć.
Uważał to za szaleństwo, ale że było mu ono niezmiernie miłe, nie starał się otrząsnąć z niego.
I stało się jedynem jego marzeniem odnaleźć tę, którą ukochał.
Bardzo pracowity i inteligentny, zarabiał, jak już o tem wiemy, bardzo dużo, a że był sam jeden, bez żadnej rodziny zrobił więc oszczędności, skromne wprawdzie, ale pozwalające bez obawy spoglądać w przyszłość.
— Że jest uczciwą przysiągłbym na to, — mówił sobie myśląc o Klarze — Taka anielska, bolesna twarzyczka kłamać z pewnością nie umie... Gdybym ją odnalazł, podzieliłbym się z nią tym com sobie zdobył pracą... Pracowałbym za dwóch i zdaje mi się, że przyjemniej i pilniej...
Ale nagle uczuł, że mu, się serce ściska.
— Kto wie czy ją odnajdę — myślał i zaczynał płakać, jak i wtedy gdy to opowiadał swoim towarzyszom. Wesołe chłopaki nie śmieli nawet żartować sobie z niego.


∗             ∗

Placyd Joubert, jakeśmy to powiedzieli, czekał na odpowiedź na prośbą wniesioną do dyrektora opieki publicznej, o wyznaczenie mu audyencji.
Wyrozumował on sobie, iż jeden tylko dyrektor stowarzyszenia, mógł mu wskazać drogę za pomocą której możnaby odnaleźć ślad Joanny-Maryi, córki Pauliny de Rhodé.
Sprawa ta zajmowała go bardzo żywo, nie przeszkadzała wcale jednakże temu, aby tak samo rozdawał jak zwykle robotę pracownikom swoim.
Pewnego razu, główny jego urzędnik odezwał się do niego:
— A pan raczy nie zapominać, że pan ma się widzieć dzisiaj z adwokatem, upoważnionym do sprzedaży posiadłości d’Asnièrs... Przygotowałem ogłoszenia do druku...
— Daj mi je pan — zaraz po śniadaniu udam się do adwokata.


XIX.

Joubert, jak to było jego zwyczajem zjadł obfite i wykwintne śniadanie, bo smakoszem był nielada,
Następnie schował w kieszeń ogłoszenie o sprzedaży, wyszedł z domu wsiadł do powozu i kazał się zawieźć na ulicę Bois do adwokata Lamarche
Był to ten adwokat, z którym porozumiewał się Leopold o kupno pałacu ku Fontenay-sous-Bois
— Przynosi pan ogłoszenie?.. zapytał Lamarche?
— Oto jest kochany panie.
— Bardzo dobrze napisane — powiedział prawnik po przejrzeniu anonsu, poślę go zaraz do druku... Jakże tam interesa pańskie?... dobrze naturalnie jak zawsze?...
— Ej, gdzie tam... odrzekł Joubert, stagnacya... najpiekielniejsza stagnacya..
— Stagnacya minie i powetuje się wszystko... A jakże tam syn pański?
— Zawsze jeden i ten sam... wydaje co niemiara, a nie zarabia nic...
— Jednakże pracuje...
— On!...
— No jakże?... Czyż się nie zajmuj interesami sprzedaży i kupna posiadłości ziemskich?...
Placyd spojrzał na mówiącego z komicznem zdziwieniem.
—On się czemkolwiek zajmuje?.. Ej... to widocznie jakieś tylko nieporozumienie... To zapewne nie o moim Leopoldzie pan mi mówi?...
— Ależ o nim samym właśnie.. Nie ma jak dwie godziny temu, jak był tutaj i siedział na tem samem miejscu które pan teraz zajmuje...
— I po cóż on był u pana?
— Przychodził jako pośrednik kogoś kto kupuje od jednego z klientów moich pałacyk wiejski w Fontenay-sous-Bois.
— Dziwi mnie to doprawdy!... Leopold.. przychodził tu... jako... pośrednik?... Co to może znaczyć znowu?...
— Nic w tem nie ma chyba nadzwyczajnego i nie pojmuję doprawdy, co pana tak dziwić może?... Pan Leopold Joubert prosił mnie o przygotowanie aktu sprzedaży, który ma być podpisany jutro, i na rachunek szacunku ułożonego na 25,000 franków, dał mi pięć tysięcy franków...
Placyd Joubert umiał w każdej okoliczności doskonale panować nad sobą, a jednak, gdy posłyszał co powiedział prawnik, pobladł trochę i doznał jakby wzruszenia.
Ale nie dał poznać tego po sobie i zapytał najspokojniej:
— Jak się nazywa osoba, której syn mój jest pośrednikiem?....
— Panna Klara Gervais.
Tą razą Placyd nie był się w stanie powstrzymać.
Podskoczył formalnie na siedzeniu.
— Jakto?... Klara Gervais?.. Klara Gervais?.. mieszkająca przy ulicy Saint-Paul...
— Pod Nr. 27... ta sama właśnie.
Joubert stał się zimnym jak kamień.
— A to głupiec! — szepnął i wzruszył ramionami,
— Cóż pan sądzisz o tem wszystkiem?... — zapytał adwokat.
— Sądzę, że ten kiep ze wszystkiem się zrujnuje!.. — On widocznie nie rozumie...
— A cóż rezykuje?.. — Kupująca płaci gotówką...
— Posiadasz pan, że to jutro ma nastąpić podpisanie aktu?...
— Tak.. jutro o jedenastej rano...
Po tych słowach, rozmowa prawników przeszła na inny przedmiot, mianowicie na posiadłość Asmères, wystawioną na sprzedż.
Placyd pożegnał się niebawem i wyszedł.
Skoro tylko znalazł się poza progiem kancelaryi, fizyonomia jego zmieniła się w tej chwili. Twarz wykrzywił gniewnie i zacisnął pięście.
Rzucił się w czekający nań powóz, zawołał do stangreta: Geoffroy-Marie i zatrzasnął drzwiczki gwałtownie.
— Klara Gervais! — mruczał po przez zaciśnięte zęby. — Więc ten idyota mnie nie posłuchał?... — Zadurzył się do tego stopnia, że aż domy dla niej kupuje!... Dał zadatek!... Resztę zobowiązał się zapłacić gotowizną!... Czem?... — Zkąd wziął tyle pieniędzy?... — Znalazł zatem jakiego lichwiarza i otworzył sobie jego kasę?... — O! lichwiarze... lichwiarze... wyrzutki społeczeństwa... nikczemni wyzyskiwacze!... — Gdybym dowiedział się, który to taki?... Ale ja się dowiem, ja się muszą tego dowiedzieć. A to idyota!... on się chce żenić ź tą dziewczyną... sam mi to mówił... udawał, że posłuchał mojej rady, ale jak tylko wymknął się odemnie, zaraz poleciał do niej!... — A to niepoprawne bydle!... — Jeżeli mu nie zdołam przeszkodzić, wszystko przepadnie... — Jeżeli go nie odciągną od Klary Gervais, nie ożenię go z prawdziwą, czy podstawioną córką Pauliny de Rhodé... — Dwa i pół mionów dyabli wezmą!... A! do wszystkich piorunów, jakże go ona opanowała, ta dziewczyna chora, mizerna, niemająca grzbietu czem przyodziać!... Jakim sposobem potrafiła tak zapanować nad tym głupcem?... — Ale mniejsza skąd się to wzięło, dość, że jest to ona przeszkodą... Tem gorzej dla niej... — bo ja usunę przeszkodę... Jak?.. — No... znajdę przecie na to sposób... Muszę znaleźć!...
Przybywszy na ulicę Geoffroy-Marie, poszedł na górę i zapytał pisarza siedzącego w przedpokoju.
— Jest Florent?
— Jest proszę pana.
— Niechaj tu przyjdzie natychmiast...
Nie upłynęło dziesięciu minut, a wzywany Florent, mężczyzna czterdziesto letni, podrzędnie ubrany, przestąpił próg gabinetu pryncypała, skłonił się z uszanowaniem i czekał rozkazu.
— Weź pan konotatnik odezwał się Placyd Joubert — i zapisz co ci podyktuję. — Jesteś pan gotów?
— Do usług.
— Człowiek o twarzy drapieżnego ptaka dyktował:
— „Klara Gervais — ulica Saint-Paul Nr. 27.
„Dowiedzieć się co robi ta osoba... jakie są jej środki utrzymania, zwyczaje i stosunki.
„Szczególnie wypytać się o stosunki, Joubert zatrzymał się się chwilę...
— Czyż już wszystko? — zapytał Florent.
— Wszystko. — Potrzebuję wiedzieć to bardzo prędko. — Przed wieczorem jeżeli możebne...
— Postaram się panie pryncypale...
Flarent skłonił się i wyszedł. Na bulwarze wdrapał się na omnibus Madelaine-Bastille.
Wysiadłszy na ostatniej stacyi, podążył ulicą Saint-Antonie na ulicę Saint-Paul i ułożywszy podczas drogi plan postępowania wszedł bez wahania do domu znanego już czytelnikom naszym...
— Pani — odezwał się do odźwiernej, która stała w progu — czy to pani jesteś odźwierną tego domu?
— Tak panie...
— A to do pani właśnie udać się zamierzałem... Jestem sekretarzem pewnej bardzo bogatej osoby, która ze swojej fortuny robi najpiękniejsze użytki... Dobroczynność osoby owej znaną jest powszechnie. Ze wszystkich stron Paryża nadsyłają jej prośby o wsparcia, lub adresy osób nieszczęśliwych potrzebujących pomocy. — Osoba o której mówię, wspiera wszystkich, ale chce naturalnie nie dać się wyzyskiwać. Zmuszeni też jesteśmy zasięgać wiadomości, o podpisanych na prośbach, albo też o tych których nam polecają.
— Słuszne to i sprawiedliwe. — Pełno jest nicponiów i próżniaków, którzy zamiast pracować — wolą żebrać i nic nie robić... odpowiedziała odźwierna. — Jeżeli pan potrzebujesz zapytać się o kogo, to pan pytaj, odpowiem ci szczerą prawdę..
— Wszak mieszka tu panna Klara Gervais?...
— A! więc to o tę kochaną małą panu chodzi?... — Tak!... tak... ona tutaj mieszka istotnie...
— Czy biedna...
— Ach! panie i jak jeszcze biedna!... To dziecko prawdziwie zasługuje na opiekę!... — Tylko co wyszła ze szpitala... rekonwalescentka zaledwie... — Modystką jest i pracuje ciężko... w tej chwili naprzykład, zmuszoną jest mordować się szesnaście godzin na dobę, ażeby trzydzieści sous zarobić...
— Czy pracuje u siebie?...
— Trzęsąc się z zimna, przy zaledwie ogrzanym piecu... tak, tak, pracuje w domu.
— Dobrze się prowadzi?...
— Ależ panie to obrazek!... prawdziwy... święty... obrazek.. — Nie wierzę, aby była druga taka, z takiemi zasadami!... — Gdyby tylko chciała pomimo, że ją choroba zmizerowała, jeździłaby karetami!... Ale ani słuchać o tem nie chce...
— O! — odezwał się Florent, niby naiwnie — i nie ma konkurentów?...
— Jest jeden... ale piekielnie uparty... — Z dziewczyną mniej cnotliwą, dawno by już był doszedł do końca...
— Zapewne jaki piękny młodzieniec?...
— Młody, bo młody — ale piękny... to wcale nie... Podobny jest trochę do ptaka, ale jest za to bardzo bogaty, a to warto więcej niż uroda!... — Dla Klary jednak, nic a nic to nie znaczy.
— Nie pozwala dać się zdurzyć?...
— A niech Bóg zachowa i broni... woli raczej z głodu umrzeć...
— To prześlicznie!... — A cóż wobec tego ów zawzięty panicz... Zapewne musi to być członek znakomitej jakiej rodziny!...
— Do arystokracji nie należy, ale ma rodziców bardzo zamożnych.
— Nie wie pani, jak się nazywa?...
— Wiem, bo mi to sam powiedział... — Nazywa się Leopold Joubert...
Florent odskoczył.
Leopold Joubert!... — powtórzył ździwiony.
— Znasz go pan?... — zapytała żywo odźwierna.
Wysłannik Placyda Jouberta przygryzł wargi, bardzo z tego niezadowolony, iż nie potrafił zapanować nad sobą tak, jak tego wymagała sytuacya.
— Znam ojca jego... — odpowiedział.
— Bogaty?...
— Milioner.
— No więc synek wcale nie kłamał...
— Powiadasz pani zatem, że Leopold Joubert, szaleje za panną Klarą?...
— Tak.. tak... mój dobry panie... Zakochany jak nie idzie dalej i ciągle mi mówi o małżeństwie... Tak... tak.. o rzetelnem małżeństwie, w kościele i u notaryusza... — Klarunia nie chce mu wierzyć, więc aby ją przekonać o prawdzie słów swoich, ma zamiar kupić na jej imię dom wiejski prześlicznie umeblowany...
— I ona odmawia?...
— Pewnie, że odmówi... O! znam ja ją doskonale... — Nie powie ona... „tak,” jeżeli nie przed proboszczem i panem burmistrzem. A tu zrobić tego zaraz niepodobna, bo młodzieniec nie jest jeszcze pełnoletnim i nie może się obejść bez zezwolenia papy... — Jeżeli więc tymczasem litościwa osoba, o której pan mówisz, mogłaby zapłacić komorne, z jakiem zaległa biedna Klara i nastręczyć jej lepiej płatną robotę, co by jej pozwoliło choć trochę lepiej się żywić, byłoby to prawdziwie dobrym uczynkiem...
— Dziękuję pani za objaśnienie... — Panna Klara Gervais, po tem co od pani słyszałem, zdaje się być zupełnie godną naszego zainteresowania, to też dam pani niebawem wiedzieć o rezultacie rozmowy mojej z kim należy.


XX.

Wyszedłszy na ulicę, Florent szedł z razu bardzo szybko, później zwolnił kroku, aż się nareszcie zatrzymał.
— Syn pryncypała chce tej małej dom podarować, o...to ważne, to bardzo ważne — mruczał pod nosem. Stary widocznie przewąchał co się święci i posłał mnie na zwiady... No, nie będzie mógł narzekać... poczciwa stróżka dała mi objaśnień co nie miara... Pośpieszył znowu, ażeby jaknajprędzej zdać sprawę ze swej misyi. Wsiadł nawet do dorożki.
Tak prędko powrócił, że Joubert spostrzegłszy go zawołał:
— Jakto?... już?...
— Już jestem a dowiedziałem się bardzo dużo... Klara Gervais to modystka, nie posiadająca ani złamanego grosza przy duszy, ale za to uczciwości nieposzlakowanej. Najlepiej dowodzi tego fakt, iż wyszedłszy niedawno ze szpitala i umierając prawie z głodu, nie chce ani słuchać o pewnym młodym człowieku, który jej cuda obiecuje, a między innemi domek wiejski umeblowany, który nawet obiecuje się z nią ożenić...
Klara nie chce słyszeć i o małżeństwie...
— Powiedziano panu jak się nazywa ten młody człowiek?
— Tak... pro... szę... pana... pryncypała...
— Nie masz go potrzeby mi wymieniać... przerwał Placyd... A pewnym pan jesteś, że młoda dziewczyna odmawia?...
— Zapewniała mnie uroczyście odźwierna, dobrze zdaje się wtajemniczona we wszystko...
— Ślicznie... wiem zatem wszystko, co wiedzieć chciałem... Jestem z pana zadowolony i przyrzekam ci gratyfikacyę...
Florent skłonił się i wyszedł.
Joubert ojciec, pozostawszy sam, nie powstrzymywał się dłużej, fizyonomia jego przybrała wyraz wściekłości. To co posłyszał nie zadowoliło go bynajmniej,
Wolałby był, ażeby Klara nie była taką cnotliwą, bo wtedy mniemana miłość Leopolda, skończyłaby się prędko.
— Cnotliwa! — powtarzał wzruszając ramionami — cóż znowu! ja w to nie wierzę. — Jest widocznie do czynienia z hultajką ale mądrą. Wzdraga się ona umyślnie ażeby tem bardziej rozkochać tego mojego głupca... I obrachowała dobrze, bo cymbał, gotów dla niej na wszelkie szaleństwa... Ożeniłby się z nią osioł... gdyby mnie tu nie było... Ale ja to galopem wszakże uporządkuję! Muszę powstrzymać niedołęgę nad przepaścią, w którą się toczy!... Utrzymują, żem jest słaby dla Leopolda... pokażę im...
— Kocham go, ale właśnie dla tego, że go kocham, będę twardy, nielitościwy i nie cofnę się przed niczem. Nie dam mu zawiązać sobie życia... Placyd „Joubert wymówił te ostatnie słowa z dzikim wyrazem twarzy, a jego ptasia fizyognomia wyglądała na prawdę odrażająco.
Zegar w gabinecie wskazywał czwartą. Placyd uprzedził swego urzędnika, że wychodzi, przeszedł do swojego apartamentu, pozasuwał podług zwyczaju wszystkie zasuwy u drzwi — ubrał się bardzo starannie, posłał służące po powóz i kazał się zawieźć pod Nr. 9, na ulicę Fontaine-Saint-Georges.
— Czy tu mieszka panna Lucyna Bernier? — zapytał odźwiernego.
— Tak panie, na pierwszem piętrze, teraz ma akurat gości...
Wszedłszy na pierwsze piętro, Placyd nacisnął guzik elektryczny u dzwonka.
Otworzyła mu młoda pokojówka i aż się cofnęła z pewną obawą na widok takiego gościa...
— Co pan sobie życzy? — zapytała dosyć szorstko.
— Chcę się widzieć z panną Bernier...
— Wątpię czy pani pana przyjmie...
— Przyjmie z pewnością, skoro się dowie, że przychodzę od pana Leopolda Jouberta...
— Jeżeli tak, to proszę... zatrzymaj się pan trochę... w tej chwili uprzedzę panią...
Powiedziawszy to pokojówka, wprowadziła Placyda do salonu przybranego z wielką elegancyą i pobiegła do pani, która zabawiała się kabałą przy małym stoliku przed kominkiem w buduarze.
Lucyna Bernier, ładna dwudziestopięcio-letnia brunetka, zajmująca na paryzkim bruku skromne stanowisko, drugorzędnej huryski, była od dwóch lat kochanką Leopolda. Zadurzony był w niej zapamiętale — i aż do chwili w której spotkał przypadkiem Klarę Gervais, składał u jej stóp większą część pieniędzy od ojca otrzymywanych.
Z tej otóż przyczyny, Lucyna bardzo i stosunek z Joubertem synem ceniła.
Placyd wiedział o tej znajomości i tolerował ją nawet, bo się jej wcale nie obawiał.
— Trzeba, żeby młody się wyszumiał — powtarzał sobie niejednokrotnie.
Lucyna podniosła głowę i spytała służącej.
— Kto to dzwonił?
— Jakaś małpa proszę pani...
— Jakto małpa?...
— Albo coś bardzo do niej podobnego... Jakiś pan taki brzydki, że wygląda na szympansa z ogrodu zoologicznego... chociaż bardzo porządnie ubrany... i ma minę bardzo dostatnią...
— Czego chce?
— Widzieć się z panią,
— Powiedział swoje nazwisko?
— Nie... Powiedział tylko, że przychodzi od pana Leopolda... Czeka w salonie...
— Przyjdę tam zaraz.
Młoda kobieta poprawiła ciemne włosy po nad czołem, poprawiła penioir z kaszmiru kremowego, który uwydatniał zgrabną jej figurę — i przeszła do salonu gdzie Placyd oczekiwał.
— Maryanna miała racyę — pomyślała Lucyna, zobaczywszy swego gościa, małpa w całem tego słowa znaczeniu.
— Ładna.. Mój synalek miał gust wcale dobry — pomyślał Placyd jednocześnie.
— Siadaj pan... bardzo proszę — odezwała się Lucyna... Przychodzi pan od Leopolda...
— Nie pani — odrzekł jegomość o twarzy ptaka drapieżnego, z głębokim ukłonem. Posłużyłem się tem imieniem dla tego tylko, aby sobie ułatwić wstęp do pani. Potrzebowałem koniecznie z panią się zobaczyć — a byłbym może nie przyjęty...
Lucyna która także była usiadła, zerwała się wystraszona trochę.
— Ależ w takim razie, któż pan jesteś? spytała.
— Jestem człowiekiem, którego obecność w żadnym razie nie powinna panią niepokoić. Przybywam jako przyjaciel... Wkrótce dam pani tego dowody... Zresztą, nazwisko moje zupełnie mnie wytłómaczy...,
— Więc ja znam to nazwisko?
— Zna je pani bardzo dobrze...
— Ciekawam?
— Nazywam się Joubert Placyd.
— Pan... ojciec Leopolda?... wyszeptała młoda kobieta, z większą jeszcze obawą.
— W swojej własnej osobie... Ale powtarzam, bądź pani zupełnie spokojną... nie mam najmniejszej ochoty odegrywania roli papy Duval z „Damy kameliowej.. Widzę panią dzisiaj po raz pierwszy. Zamiast mieć za złe synowi, jego stosunek z panią, powinszuję mu go raczej, bo nie jestem wstanie pojąć, że ten głupi jest zdolny kochać inną kobietę...
Strzał był celnie wymierzony... trafił do celu.
— Inną kobietę?.. powtórzyła Lucyna żywo. — Pan przychodzisz zatem oświadczyć mi, że Leopold mnie porzuca, że się żeni? że go się mam wyrzec na zawsze... mówiła wielce niby wzruszona...
— Nie pani, zupełnie nie...
— Pan nie chce powiedzieć mi zapewne odrazu, że wszystko między mną a jego synem skończone?...
— Przeciwnie, przychodzę prosić panią, ażebyś go zwróciła ku sobie...
Lucyna patrzyła na Placyda Joubert z wyrazem niepojętego zdziwienia.
— Pani się zdaje, że daje jej jakiś rebus do odgadnięcia, widzę to... dodał z uśmiechem Placyd — ale zaraz pani mnie zrozumie... Proszę tylko odpowiedzieć mi szczerze, czy pani kocha Leopolda?...
— Skłamałabym, gdybym utrzymywała przed panem, że czuję jakąś szaloną miłość dla niego, ale jestem bardzo do niego przywiązaną... nie zachwyca mnie bynajmniej jego uroda... co do której... jakbyto powiedzieć... miałabym może trochę do zarzucenia... ale dla tego, że to chłopiec bardzo łagodnego... bardzo dobrego charakteru...
— I bardzo wspaniałomyślny... dokończył Placyd, — Wspaniałomyślność proszę pana, nigdy a nigdy nie przeszkadza... Powietrzem żyć niepodobna...
— Leopold bardzo panią kochał?
— Zapewniał mnie o tem zawsze, a ja wierzyłam mu zupełnie...
— Często go pani widujesz?
— Dawniej codziennie...
— A teraz?
— Teraz daleko rzadziej...
— Od jak te dawna?...
— Od trzech miesięcy blizko...
— Czemu pani to przypisujesz?...
Lucyna głosem melancholijnym, jak gdyby drżącym ze wzruszenia, odpowiedziała:
— Nie chciałam przypuszczać, że się odemnie oddala... że kocha inną kobietę...
— Czy się nie myliłam czasami?
— Myliłaś się pani najzupełniej — chcę być z panią zupełnie otwarcie i powiem ci co jest i dla czego przyszedłem tutaj.
Mój syn napotkał, nie wiem doprawdy gdzie i kiedy jakąś dziewczynę, podobno pracownicę modystkę, siedemnastoletnią, biedną, wątłą, chorowitą, wcale nie ładną, a bladą jak mysz kościelna. Licho wie zkąd i dla czego wyobraża sobie głupiec, że jest szalenie zakochany w tym straszydle i mówi o niej jak o przyszłej swojej żonie...
— Spodziewam się, że pan nie pozwolisz na podobne szaleństwo! — wykrzyknęła żywo Lucyna, przez którą teraz naprawdę przemawiała zazdrość i obawa utraty swojej własności.
— Z pewnością — odparł Placyd — że zrobię wszystko co jest możebne, ażeby go zatrzymać nad przepaścią. Ale czy zechce posłuchać mojej rady? czy podda się mojej woli?
— Już mi się jak to mówią postawił rakiem... zdaje mu się, że zakochany i...
— Ale któż to jest ta istota, co nad nim taki wpływ posiada, kto ona?
— Powtarzam pani biedna i wcale nieładna dziewczynina...
— Czy już jest kochanką?
— W tem właśnie całe nieszczęście, że nie... Mała pomimo swojej młodości, sprytną jest nad wszelki wyraz... Upiera się, a ten jej udany upór, popycha Leopolda do coraz większych niedorzeczności... Dziś rano, ma podpisywać akt kupna wiejskiego domu, który chce ofiarować swej bogdance w nadziei, że ta przyjmie...


XXI.

Placyd Joubert wykonywał co do joty plan, jaki sobie zakreślił.
Nie liczył wcale na zazdrość Lucyny Bernier, chcąc ją zmusić do dopomożenia sobie, bo wiedział dobrze zaraz, iż nie może być ona zakochaną w Leopoldzie, powtóre, że kobiety tego rodzaju, zazdrosne są tylko przez dumę, albo dla korzyści.
To też manewrował w ten sposób, iżby wzbudzić w młodej kobiecie zazdrość podobnego rodzaju i dobrze obrachował.
Usłyszawszy ostatnie słowa Jouberta ojca, Lucyna dotąd najzupełniej panująca nad sobą, nagle zimną krew straciła.
Oczy jej zabłysły wściekłością i zacisnęła pięście.
— Dom wiejski tej dziewczynie!... — wykrzyknęła ze złością. — On chce jej dom podarować?...
— Przepysznie umeblowany... — wtrącił z naciskiem Placyd.
— Mnie nigdy nie proponował nic podobnego! — sądzi zapewne, że skromne mieszkanko za parę tysięcy dukatów rocznie, aż nadto dostateczne dla mnie!...
— I pani mu pozwolisz na coś podobnego?...
— Cóż mam zrobić, ażeby przeszkodzić?...
— Dałeś mu pan pieniędzy na kupno?...
— Oprócz pensyi, jaką stale pobiera, nie dostał ani grosza...
— Zapewne zatem zapożyczył się na gruby procent?...
— Bardzo się obawiam tego...
— Ależ ten nieszczęśliwy zgubi się... zrujnuje...
— Ze stracił zupełnie głowę, to widoczne!...
— Gotów czekać pełnoletności, podnieść swój majątek i ożenić się z tą istotą...
— Jedna tylko osoba jest w możności przeszkodzić temu...
— Kto taki?...
— Pani... jeźli tylko będziesz chciała.
— Czy będę chciała? — Pytasz mnie pan; czy będę chciała? — zawołała Lucyna i zaśmiała się okrutnie. — Tak... tak... ja chcę!... — mów pan.
— Dziewczyna, o której mówię, odgrywa komedyę cnotliwej, uczciwej, bezinteresownej.. — Tym właśnie trzyma Leopolda... — Domu wiejskiego, który jej chce ofiarować, zapewne przyjąć nie będzie chciała...
— Może.. ażeby go przyjąć za tydzień!...
— I ja tak przypuszczam, ale w ośm dni można coś zrobić przecie... — Leopold w swojem głupiem zaślepieniu, sądzi, iż ideał jego jest aniołem... — Dostatecznem będzie do otworzenia mu oczu dowieść, że to ladacznica ostatniej próby i złodziejka...
Lucyna patrzyła na Placyda ździwiona.
— Złodziejka?... — powtórzyła. — A czy naprawdę ta dziewczyna jest złodziejką?...
— Nie wiem... nie sądzę nawet.. — Można by jednak stworzyć pozory.. skompromitować ją... i... zgubić...
— Ach!... — wykrzyknęła Lucyna z wyrazem odrazy. — Rozumiem pana...
— No i cóż pani myślisz o tym projekcie?...
— Oburza mnie!.. Nic więcej!... — To byłoby podłością!... To byłoby nikczemną zbrodnią!...
— Wyrazy nic tu nie znaczą! — Ażeby rzecz zdrowo osądzić, trzeba ją rozpatrzeć na wszystkie strony. Zgubić tę dziewczynę jest zapewne czynem nie tak bardzo szlachetnym, ale że czyn ten ocali Leopolda, jest więc godnym przyjęcia. Syn mój, przyznasz to pani zapewne, zasługuje na to, aby go uwolnić od awanturnicy, która stanie się przyczyną jego ruiny i hańby, bo on się zhańbi, bo on się z nią ożeni!... Przeciw tak niebezpiecznej istocie każda broń jest właściwą...
— Jednakże.. zaczęła Lucyna.
— Liczę, że mi pani nie odmówi tej ogromnej przysługi... i będę umiał ją ocenić... przerwał Placyd, nie dając młodej kobiecie przyjść do słowa... Uczyń pani niemożliwem to małżeństwo niedorzeczne, a dam ci sto tysięcy franków...
Oczy Lucyny zabłysły na nowo, ale tą razą z chciwości.
— Sto tysięcy franków!... mruknęła! — Pan mi na prawdę sto tysięcy franków ofiarujesz?...
— Tak pani...
— A kiedy wypłata?
— W chwili gdy dziewczynę o jakiej mówię uwierzą jako złodziejkę.
Lucyna podniosła się i zaczęła chodzić pomieszana.
Gwałtowną walkę toczyła pomiędzy chciwością a oburzeniem, że jej coś podobnie nieuczciwego zaproponowano.
— Chciwość zwyciężyła.
— Dobrze!... rzekła zatrzymując się przed Placydem. — Zgadzam się... pod warunkiem, że mi pan dasz zgóry połowę sumy obiecanej. Jeżeli dostanę zaraz pięćdziesiąt tysięcy franków, to daję słowo honoru, iż zacznę działać — i to działać szybko... a energicznie...
Zaznaczamy mimochodem, że Lucyna mówiła to bez żadnego wahania i najnaturalniej w świecie, że z pewną powagą dawała słowo honoru, tak dziwnie brzmiące w jej ustach.
— Przystaję — odrzekł Joubert ojciec, bo mam do pani najzupełniejsze zaufanie... Osobiste interesa pani w ocaleniu Leopolda, dają mi najzupełniejszą gwarancyę, że zrobisz wszystko jaknajlepiej...
— Mówiłeś mi pan, że ta dziewczyna nazywa się Klara Gervais? — spytała Lucyna.
— Tak.
— Czem się ona zajmuje?
— Magazynierka, raczej panna z magazynu.
— Mieszka?
— Przy ulicy Saint-Paul Nr. 27.
Placyd Joubert, wyrwał kartkę z konotatnika i napisał adres Klary Gervais.
— Umówiliśmy się zatem... wszak prawda? — odezwała się Lucyna, biorąc kartkę. — Obowiązuję się od dziś za dwa tygodnie najdalej — przekonać Leopolda, że niegodna intrygantka — dla której stracił głowę jest złodziejką... Co do pana, obowiązujesz się wypłacić mi połowę obiecanej sumy, tytułem zadatku tej umowy?...
— Zgadzamy się najzupełniej.
— Czekam tedy na pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Mam przy sobie tylko dziesięć. — Daję je pani i dołączam czek na czterdzieści tysięcy franków, płatny na okaziciela w banku kredytu Lyońskiego.
Placyd wyjął z kieszeni książeczkę bankową, wpisał sumę, położył datę, i podał czek swojej przyszłej wspólniczce razem z paczką biletów bankowych.
— Tylko ani słowa mojemu synowi...
— Czy masz mnie pan za tak głupią? spytała Lucyna, wzruszając ramionami.
— Broń Boże — ale można się zapomnieć i zepsuć wszystko jednem nierozważnem słówkiem.
— Nie obawiaj się pan... Nie wymówię z pewnością takiego słówka...
— Do widzenia z kochaną panią.
— Do widzenia, nie zadługo...
Lucyna przeprowadziła aż do przedpokoju pana Placyda Jouberta, który na pożegnanie pocałował ją w rękę z najwyszukańszą galanteryą.
Zaledwie drzwi się zamknęły po za szczególnym gościem, młoda kobieta udała się do swej gotowalni, zmieniła szlafroczek na suknię wizytową, włożyła kapelusz, narzuciła na ramiona okrycie jedwabne przybrane koronkami, zadzwoniła na pokojówkę i oświadczyła tejże:
— Wychodzę. — Jeżeli przyjdzie pan Leopold, poproś, aby zaczekał na mnie... Nie wspominaj wcale o tem, że się tu ktoś zgłaszał w jego imieniu.
— Dobrze, proszę pani. Czy mam pójść powóz sprowadzić?...
— Czas jest tak ładny, że przejdę się z przyjemnością.
W pół godziny potem, Lucyna weszła do wystawnego magazynu mód, położonego przy ulicy Caumartin obok bulwaru.
W witrynach stało tu mnóstwo przepysznych kapeluszy, z których najskromniejszy, nie mniej z pewnością niż pięć lub sześć luidorów kosztował.
Na prawo od magazynu znajdował się salon do przymierzania i pracownia, w której pięć panien z nadzwyczajną zręcznością, stwarzały arcydzieła mody bieżącej.
Na lewo był inny mały salonik.
Przełożona magazynu, pani Thouret — kobieta lat czterdziestu do czterdziestu pięciu, zobaczywszy Lucynę, podeszła żywo ku niej i ze zwykłą uprzejmością kupiecką, a słodkim uśmiechem rzekła:
— Jakżem szczęśliwa, że panią widzę, kochana pani Bernier... A to już miesiąc przeszło nie zaglądała pani do nas... Myślałam sobie nieraz, czyś mi się pani nie sprzeniewierzyła przypadkiem, daję na to słowo honoru, ale odpędzałam precz zawsze tę brzydką myśl od siebie...
— I miałaś pani słuszność zupełną... — odpowiedziała wesoło Lucyna — byłam, jestem i na zawsze zostanę najwierniejszą pani klientką...
— Czem mogę dziś służyć pani?...
— Dwoma lub trzema kapeluszami, które w tej chwili wybierzemy... — Ale główny cel wizyty mojej obecnej, to uregulowanie mego małego rachuneczku...
— To nie takie bynajmniej pilne... Mamy zawsze dość czasu do pomówienia o tem...
— Jestem przy pieniądzach i pragnę się uiścić...
— Pani żąda tego koniecznie?...
— Bezwarunkowo!.. Ile należność wynosi?...
— Będę służyć pani w tej chwili, ale muszę zajrzeć do książki.. Czy pani pozwoli na to?...
— Proszę bardzo...
Magazynierka wzięła z biurka książkę kasową, otworzyła ją, wzięła pióro do ręki, blankiet i zabierając się do pisania, zapytała:
— Czy wymieniać szczegółowo?...
— Nie potrzeba.
— A zatem tysiąc pięćset dwadzieścia pięć franków i to wszystko.. Zanotuję sumę na rachunku i poświadczę takowy...
Lucyna wyjęła portmonetę, wydostała z niej ostentacyjnie grubą paczkę biletów tysiąc frankowych i dwa z nich podała modystce.
— Oto reszta... rzekła ta ostatnia, kładąc po przed swoją klientką cztery bilety stufrankowe, trzy sztuki dwudzięsto frankowe, jednę dziesięcio i jednę pięcio frankówkę.
— Dziękuję!... Nie jestem nic już zatem winną i mogę rozpocząć na nowo...
Pokaż mi pani swoje nowości.


XXII.

Zwolnimy naszych czytelników od potrzeby asystowania przy przymiarach i powiadomimy ich w krótkości, że Lucyna pomimo wychwalania fasonów i przybrania kapeluszy, nie znalazła ani jednego takiego, któryby w zupełności przypadł jej do gustu.
W najdokładniej wykończonym potrafiła znaleść jakiś brak... jakieś coś... czego określić dokładnie nie potrafiła... ale zawsze jakieś coś.
Jeden fason szczególniej ją uderzył swoją oryginalnością.
— Gdyby koronki ubierające ten kapelusz, nie były tak bardzo skromne, rzekła, nie miałabym mu nic do zarzucenia.
Nic łatwiejszego jak je odmienić... zawołała magazynierka. To kwestya ceny jedynie. Większą część moich klientek zmuszają panowie mężowie do wprowadzania oszczędności... Pani ta uwaga nie dotyczy i przepraszam za nią stokrotnie. Czy pani życzy sobie koronki weneckie, alensońskie lub stare angielskie?... Mam gatunki najdoskonalsze... prawdziwe dzieła sztuki!... Które pani pragnie zobaczyć?...
— Pokaż mi pani wszystkie.
— Bardzo dobrze... niech pani raczy wybrać sama.
Pani Thouret wzięła pudełko z pułki, postawiła je na stole i wydostała kolekcyę koronek najdelikatniejszych.
— Wspaniałe!... zawołała Lucyna, wspaniałe, na prawdę wspaniałe...
— Przypatrz się pani temu gatunkowi... zauważyła modystka — cena dwa tysiące franków... Dziesięć metrów wszystkiego... Czy nie prawdziwie piękna — co?.. Dla pani pół trzecia metra wystarczy.
— Stanowczo nie!... zawołała młoda kobieta, odsuwając koronkę wabiącą. Byłoby wierutnem głupstwem płacić taką olbrzymią cenę za kapelusz... Wezmę te dwa ostatnie, które przymierzałam przed chwilą. Są eleganckie i bardzo mi w nich do twarzy... Odeślij mi je pani dziś wieczorem.
— Mogę jutro dopiero, proszę pani...
— A dla czego nie dziś zaraz?...
— Obywam się ciągle jeszcze bez pomocnicy w magazynie, a pracownice mają do wykończenia roboty bardzo pilne.
— Jakto — zapytała Lucyna, siadając dla wypoczęcia w rogu przy kominku — nie przyjęła pani dotąd nikogo na miejsce panny Maryi?
— Nie, łaskawa pani!... to tak trudno znaleźć kogoś odpowiedniego. Niechciałabym wziąć pierwszej lepszej, chciałabym znaleźć osobę młodą, zręczną, uzdolnioną i mogącą w razie potrzeby zastąpić mnie w magazynie, a więc zdolną nadto pozyskać zupełne moje zaufanie. Co niedziela zamykam sklep dopiero w południe, a że sama muszę zawsze wychodzić z rana, zostawiam wszystko na jej opiece...
— Mogę pani zrobić przysługę i spełnić jednocześnie prawdziwe dobry uczynek... odezwała się Lucyna.
— Może pani zarekomendować mi jaką panienkę?... podchwyciła żywo pani Thouret.
— Tak jest, młodą dziewczynę, którą, wychwalano mi ogromnie... Biedna, uczciwa i tylko co wyszła ze szpitala...
— W jakim wieku?
— Lat szesnaście do siedmnastu.
— Modniarka?
— I bardzo zręczna jak mi mówione.
— Ładna?
— Byłaby bardzo ładną, gdyby była zdrową i lepszy byt zdobyła... — Powtarzam, że biorąc ją, spełni pani prawdziwie dobry uczynek...
— Mogę sprobować, zwłaszcza, gdy pani tak się interesuje tą młodą osobą...
— Osobiście nie znam jej wcale, ale mówiono mi o niej jak najlepiej...
— Czy pani wie, jak się nazywa i gdzie mieszka?...
— Wiem i jedno i drugie... — odpowiedziała Lucyna, otwierając swój notesik i wydobywając ćwiartkę papieru, na której Placyd Joubert skreślił był kilka wyrazów.
— Niech pani będzie łaskawa podyktować, to ja zapiszę sobie.
Lucyna podyktowała:
„Klara Gervais — ulica Saint-Paul, Nr. 27.”
— Dobrze, poproszę zaraz tej panienki, ażeby się zemną zobaczyła jaknajprędzej... Czy mam powiedzieć, że pani mi ją zaleciła?...
— To byłoby zupełnie zbyteczne — bo panna Gervais nigdy o mnie nie słyszała, ale dziękuję pani serdecznie za uwzględnienie mojej prośby... — Do widzenia kochana pani... Odeślij mi pani jutro moje kapelusze
— Odeślę je z pewnością, a wkrótce dam znać pani, czym z jej protegowanej zadowolona.
Zaraz po wyjściu Lucyny, pani Thouret wzięła ćwiartkę papieru ze swoją firmą i napisała do Klary, prosząc, aby przyszła do magazynu pomiędzy dziewiątą a dziesiątą rano.
Zaadresowawszy liścik, odesłała go na pocztę.


∗             ∗

Klara wstała do dnia i pracowała przy lampce nieopodal pieca złej konstrukcyi i już wyziębionego zupełnie.
Mały zegar z kukułką, wiszący na ścianie skromnego jej pokoiku, wybił przed chwilą ósmą.
Zajęta pracą nie zauważyła nawet, że bladawe światło dzienne zimowego poranku, zastąpiło ciemności.
Podniosła się, kapelusz który ubierała położyła na stole i zgasiła lampkę. Wyglądała bardzo mizernie a oczy miała mocno zaczerwienione.
— Zdaje mi się, żem głodna... — szepnęła, przykładając rękę do piersi. — Trochę bulionu zrobiłoby mi bardzo dobrze.
Otworzyła górną szufladę komody i wyjęła pudełeczko tekturowe.
Miała w niem drobną monetę, około dwunastu franków, mały medalik i bilet na loteryę, otrzymany w spadku po Joachimie Estival.
Wybrała sztukę dziesięcio sousowę, wzięła blaszankę, wyszła z mieszkania, zeszła ze schodów i przeszłą na drugą stronę ulicy do owocarki, gdzie za kilka sous kazała sobie nalać bulionu.
Miała chleb wczorajszy, przygotuje więc sobie talerz zupy i będzie miała śniadanie.
Gdy powracała na swoje piąte piętro, odźwierna ukazała się na progu z listem w ręku.
— Zatrzymaj no się chwilkę, przemówiła do Klary... bo jest tu list do ciebie. Przyniósł go listonosz zaledwieś tylko wyszła.
— Dziękuję kochanej pani.. odpowiedziała zaczepiona, biorąc list ów do ręki.
— Idziesz już na górę?
— Tak... muszę pośpieszyć ze śniadaniem i usiąść znowu zaraz do roboty.
— Nie wyjdziesz już wcale rano?
— Nie... Wieczorem dopiero pójdę odnieść kapelusze do magazynu i zabrać inne...
— Ba!... kto wie, czy nie zmienisz zdania do wieczora?... rzekła stróżka, mająca wielką ochotę powiadomić swoję lokatorkę o nowinie, jaka się gotowała.
— Zmienię zdanie do wieczora? powtórzyła Klara — a to zkąd i dla czego?... Nie rozumiem pani wcale...
— Nic to nie szkodzi, zrozumiesz mnie później za to...
— No, ale przecie, co mi pani chcesz powiedzieć!...
— Nic!... Śniło mi się coś o tobie moja koteczko, śniło mi się, że czeka cię ogromne szczęście...
— Sen mara!... szepnęła z uśmiechem sierota i poszła na górę.
Wszedłszy do swojej izdebki, Klarą Gervais rozerwała czemprędzej kopertę.
Najprzód na nagłówku przeczytała słowa:
„Aleksandryna Thouret. — Magazyn Mód — ulica Caumartain Nr. 60“, następnie przebiegła treść oczami. Oczy te zabłysły prawdziwą radością, na wychudłe policzki wystąpiły żywe rumieńce.
— Modystka... pierwszorzędna modystka z bogatej dzielnicy miasta, pisze do mnie i wzywa do siebie!... Zaśmiała się głośno... O, tu z pewnością nie idzie o nic innego jak o zajęcie... Byłoby to prawdziwem dla mnie zbawieniem. Lepsza płaca pozwoliłaby mi odzyskać prędzej siły... Wzywają mnie pomiędzy dziewiątą a dziesiątą... Już jest wpół do dziewiątej, a na Caumartin tak daleko... Nie trzeba się opóźnić... wsiądę zatem w omnibus...
Wypiła bulion i spiesznie zabrała się do ubierania. Niestety! bardzo skromne, albo raczej bardzo biedne, miała toaletę — bo jedynie czarną wełnianą sukienkę, płaszczyk bardzo lekki na obecną porę i mały ciemny kapelusik.
To ubożuchne ubranie, nie przeszkadzało dziewczęciu, wyglądać bardzo ładnie, dzięki zgrabnej figurce i nadziei co ożywiła tak wdzięczną twarzyczkę, że wyglądała zdrowo i świeżo.
Kukułka wskazywała trzy kwadranse na dziewiątą.
Klara wzięłą w kieszeń parę sztuk drobnej monety i zeszła, zamknąwszy drzwi na klucz za sobą..
Stróżka zamiatająca sień na dole, spojrzała na nią zdziwiona.
— Jakto! — wykrzyknęła... wychodzisz?...
— Tak jest kochana pani... wyciągnął mnie ten list, jaki odebrałam... Wszystko mi się zdaje, że chcą mi ofiarować miejsce i to w pierwszorzędnym magazynie...
— Aha! a więc nie tracił czasu, ten pan, co tu był wczoraj!
— Jaki pan?... spytała Klara zaniepokojona trochę.
— Sekretarz jakiejś bogatej a dobroczynnej osoby... Wypytywał o twoję konduitę i środki utrzymania, ażeby ci przyjść z pomocą, jeżeli na to zasługujesz... Naturalnie objaśniłam go jak potrzeba i otóż już widać skutek...
— Ktokolwiek się mną interesuje, błogosławić mu będę z głębi serca!... do śmierci mu wdzięczną pozostanę, wykrzyknęła Klara z zapałem.
— Wdzięczność jest wielką cnotą, ale kto wie czy jak powrócisz, będziesz już potrzebować miejsca...
— Zawsze według tego co się śniło kochanej pani...
— Możesz się śmiać ze mnie, moja koteczko, ale ja co wiem, to wiem... Zobaczymy te zresztą niezadługo wszyscy.
Czy prędko wrócisz?
— Kazano mi przyjść pomiędzy dziewiątą a dziesiątą.. Zapewne nie będą mnię trzymać długo, więc może i zaraz powrócę... Ale muszę być punktualną... uciekam...
I młoda dzieweczka pobiegła szybko w stronę placu Bastylii, ażeby wsiąść w omnibus i dojechać naprzeciwko ulicy Caumartain.


XXIII.

W trzydzieści pięć minut później, Klara zatrzymała się przed magazynem pani Aleksandry Thouret.
Zachwycona była fasonem i bogactwem prześlicznych kapelusików, umieszczonych w wystawie, przybranych w drogie pióra i bardzo kosztowne koronki.
— To magazyn w całem znaczeniu pierwszorzędny... mówiła sobie. — Czyż na prawdę ma i mnie jakaś szczęśliwsza zabłysnąć gwiazda?... Dotąd wcale nie miałam szczęścia, czyżby mi odmienić się miało. Ręką trochę drżącą ujęła za klamkę niklową. Drzwi się otworzyły, a modniarka pochylona nad księgą rachunkowa, podniosła głowę.
— Pani Thouret?... zapytała sierota.
— Tak jest... Czego panienka życzy sobie odemnie?...
— Przybyłam na wezwanie pani... odpowiedziała Klara.
— A! to panna Gervais zapewne?..
— Tak jest proszę pani.
— Gdzie się panna kształciła w swoim zawodzie?
Zarumienione dziewczątko wymieniło kilka magazynów i dodało:
— Nie takie to pracownie jak tu u pani... ale uczyłam się pilnie i zdaje mi się, że mi wcale nie brak gustu... Potrafię naśladować każdy model.
— Właściwie to nie do pracowni potrzebuję pomocnicy — odrzekła modniarka. Potrzeba mi kogoś do magazynu, kogoś, ktoby mnie zastąpił podczas nieobecności, co z resztą nie zdarza się za zbyt często... Trzeba przyjmować obstalunki, odnosić zamówienia, załatwiać interesantów... Czy potrafiłaby panna przymierzyć kapelusz klijentce, dobrać fason i kolory, odpowiednie do jej fizyognomii, cery, koloru włosów?
— Myślę, że potrafię... tak mi się zdaje przynajmniej.
— Znasz się panna na materyałach, na wstążkach, koronkach?
— O! co do tego, to znam się bardzo dobrze... Umiem także oceniać przedmiot i jestem prawie pewną, że przypatrzywszy się każdemu z kapeluszy pomieszczonych w wystawie, potrafiłabym powiedzieć, wiele mniej więcej potrzeba wziąć za takowy.
— Czyż tak!.. No daj mi panna dowód tej swojej w tym względzie świadomości...
Próba udała się tak znakomicie, iż pani Thouret, na którą łagodna twarzyczka Klary zrobiła już i tak bardzo korzystne wrażenie, teraz była nią zachwyconą.
— Znasz się znakomicie moję dziecię i to mi na rękę. Poleciła cię mi osoba której nie znasz, to też nie spodziewałam się wcale takich w tobie zdolności... Ofiaruję ci na początek dziewięćdziesiąt franków miesięcznie i śniadanie... Czy to będzie dostateczne?...
Klara poczuła łzy radości, cisnące się do oczu.
— To co pani mi ofiarowywa — odpowiedziała głosem wzruszonym, przechodzi wszelkie moje marzenia... Przyjmuję i dziękuję z całego serca!...
— Będzie panna przychodzić o dziewiątej rano — a wychodzić trochę później, albo trochę wcześniej, stosownie do zajęcia. W niedzielę rano ja zawsze wychodzę... panna zatem pozostaniesz sama do południa, to jest do zamknięcia sklepu... Potem będziesz mogła rozporządzać dowolnie swoim czasem...
— Dobrze proszę pani...
— Możesz panna pozostać zaraz?
— Dzisiaj nie, proszę pani, bo mam do wykończenia robotę, ale jutro...
— No to dobrze moje dziecko... do widzenia zatem... do jutra rana... Bądź słowną i weź to odemnie... Będzie ci potrzeba kołnierzyków i mankietów, bo domyślam się, że ci ich brakuje...
Jednocześnie pani Thouret, wsunęła luidora w rękę Klary, która podziękowała serdecznie i wyszła uszczęśliwiona bardzo.
Zdążając na plac Madelaine, gdzie miała wsiąść w omnibus, aby powrócić na ulicę Saint-Paul, sierota myślała sobie:
— Opatrzność ulitowała się nademną... dziewięćdziesiąt franków i śniadanie, toż to majątek prawie!.. Będę mogła kupić ładny wieniec i ponieść go na grób mojej biednej mamy Gervais...


∗             ∗

Przeglądając z rana korespondencję, Placyd Joubert znalazł list od dyrektora opieki publicznej, naznaczający mu tego samego dnia na dziesiątą, audyencyę, o którą prosił.
Joubert wziął kopię testamentu zmarłego Joachima Estivala, kilka papierów, list audyencyonalny, posłał po powóz, i kazał się zawieźć do biura opieki publicznej.
Skoro tylko powóz do którego wsiadł, ruszył z miejsca, drugi powóz stojący od godziny blizko po drugiej stronie ulicy, wprost domu Nr. 1, ruszył także i w pewnej odległości powlókł się za pierwszym tą samą drogą.
Powiedzmy od razu, że w tym drugim powozie siedział Bonichon, agent Jacquiera, adwokata z ulicy Bleu, skrytego wroga swojego kolegi z ulicy Geoffroy-Marie.
Bonichon wyskoczył na trotuar w chwili, gdy Placyd wysiadał z powozu i urządził się w ten sposób, iż obaj razem stanęli przed mieszkaniem odźwiernego.
Bonichon udając, że czyta listę lokatorów, pilnie nadstawił uchu.
— Przychodzę na audyencyę do pana dyrektora — odezwał się Joubert.
— Masz pan wezwanie?..
— Oto jest.
— Proszę pójść dalej i oddać to woźnemu.
W pięć minut Joubert, wprowadzonym już był do gabinetu dyrektora.
— Opowiem mój interes w krótkości — rzekł, wyciągając z kieszeni papiery w które się zaopatrzył. — Oto cała rzecz: Jestem uniwersalnym spadkobiercą jednego z moich przyjaciół, który zmarł niedawno, a nazywał się René, Joachim Estival... W testamencie zamieścił on pewien warunek oryginalny, który proszę pozwolić mi przeczytać...
„Przeznaczam pannie Izabelli Paulinie de Rhodé, mieszkającej kiedyś w Paryżu, przy ulicy Varenne Nr. 16, medalik srebrny z trzema przebitemi w trójkąt dziurkami, mający po jednej stronie wizerunek Matki Bozkiej, po drugiej dwa wyrazy: Ave-Maria.
„Medalik ten znajduje się pod kloszem mojego zegara, w małem tekturowem pudełeczku.
„Chociaż tak dziwnie skromny ten podarek, dla panny de Rhodé, przedstawia on jednak wartość niezwykłą, taki sam bowiem medalik, włożony był na szyję dziecka, które jej porwano 10 października 1863 r., a które stosując się do instrukcyj, jakie mi dano, powierzyłem żonie Prospera Richaud, mechanika, mieszkającego przy ulicy Roquette Nr. 154, ażeby ją wychowała i nauczyła jakiego rzemiosła.
Suma trzydzieści tysięcy franków, była przezemnie jednocześnie złożoną u pana Henriot notaryusza z bulwaru Beaumarchais, upoważnionego do wypłacania od niej małżonkom Riehaud procentu co trzy miesiące na utrzymanie dziecka.
„W dniu, w którym Joanna-Marya dojdzie do pełnoletności, połowa owych trzydziestu tysięcy franków ma być jej doręczona, druga zaś połowa przeznacza się dla małżonków Richaud.
„Egzekutor mojego testamentu, znajdzie w papierach moich akt notaryalny, potwierdzający wszystko co tu powiedziałem i odda takowy pannie Izabelli Paulinie de Rhodé, śmierć bowiem zwalnia mnie z przysięgi, jaką złożyłem hrabiemu Juliuszowi de Rhodé, że nikomu nie wydam, gdzie się Joanna-Marya znajduje.”
— Oto ów szczególny paragraf, o którym wspomniałem na wstępie.
— Cóż więc? — zapytał dyrektor Opieki publicznej.
— Chcąc się wywiązać co najprędzej z obowiązku, jaki w testamencie włożył na mnie mój przyjaciel, udałem się do notaryusza z bulwaru Beaumarchais i dowiedziałem się od niego, że od roku 1871 ani Prosper Richaud ani jego żona, nie zgłaszali się po odbiór należnych procentów, w biurze zaś policyjnem, właściwego okręgu przekonałem się, iż oboje małżonkowie Richaud zaginęli podczas ostatnich dni komuny... — O dziecku, żadnego śladu...
— Jakiż zatem ma cel pańskie zgłoszenie się do mnie?...
— W biurze policyi powiedziano mi, iż po wejściu wersalczyków do Paryża w 1871 r., bardzo znaczną liczbę dzieci, od których nie można się było dowiedzieć o ich pochodzeniu, poznajdowano w opuszczonych mieszkaniach lub domach. — Czy nie byłoby otóż możebnem odnaleźć pomiędzy niemi, jeżeli jeszcze żyje, córkę panny de Rhodé?.. Stawiło by mnie to w możności oddania dziewczątka biednej matce niewidomej, która od lat szesnastu stratę dzieciny opłakuje, a jednocześnie pozwoliłoby mi wypełnić wiernie wolę zmarłego mego przyjaciela Joachima Estivala...


XXIV.

— Przedsięwzięcie bardzo chwalebne — odpowiedział Placydowi dyrektor opieki publicznej — i życzę panu szczerze, aby skutek mógł być pomyślny, w żaden atoli sposób nie mogę panu dać odpowiedzi natychmiastowej... — Zarząd, na czele którego stoję, przygarnął rzeczywiście sporą liczbę dzieci, opuszczonych po ostatnich dniach komuny... Rozkażę rozpocząć poszukiwania, ale uprzedzam, że mogą one potrwać bardzo długo. Mogę też, jeżeli pan sobie życzy, pozwolić mu na osobiste przejrzenie regestrów, w których zapisane są wszystkie dzieci, wychowywane przez opiekę publiczną.
— Bardzo będę wdzięczny panu dyrektorowi... — odrzekł Joubert z uszanowaniem.
Dyrektor napisał kilka wierszy do naczelnika trzeciej sekcyi biura dzieci znalezionych, zalecając, aby dopomógł panu Placydowi Joubert do przejrzenia regestrów.
— Proszę się przedstawić naczelnikowi z tym oto biletem moim. Dołoży on wszelkich starań, aby panu zadość uczynić.
Placyd podziękował i wyszedł z gabinetu przez przedpokój, pełny czekających na audyencyę. Bonichon ajent Jacquiera, znalazł sposobność wsunięcia się tu pomiędzy czekających.
W przedpokoju Joubert odezwał się do woźnego:
— Trzecia sekcya biura znalezionych dzieci?...
— Na drugiem piętrze — odpowiedział szwajcar.
— Biuro znalezionych dzieci? — mruknął Bonichon. — Ho! ho!... zaczyna się coś zarysowywać...
I podążył za Placydem.
Opuśćmy chwilowo ojca i udajmy się za synem.
Leopold stosownie do tego, jak się umówił z adwokatem Lamarche, przyjechał powozem o trzy kwadranse na jedenastą do notaryusza, mającego spisać akt sprzedaży domu Fontenay-sons-Bois i tu zwrócił się do głównego dependenta.
— Akt gotów — odezwał się ten ostatni — potrzeba nam tylko udać się z panem pod numer wskazany, aby podpis panny Klary Gervais otrzymać.
— Czy nie będą potrzebni świadkowie?...
— Dwóch dependentów podpisze akt w charakterze świadków.
— Czy będą nam towarzyszyć?...
— Nie ma potrzeby... — podpiszę go tutaj, bo akt musi tutaj powrócić dla dopełnienia formalności i zregulowania hypoteki.
— Bardzo dobrze... — załatwię zapłatę z panem.
— Po podpisaniu.
— Ja bym sobie życzył, żeby to nastąpiło natychmiast. Dałem zadatku pięć tysięcy franków, obrachuj pan, należy dopłacić, dolicz honoraryum i wystaw ogólny rachunek, na imię panny Klary Gervais. Rachunek ten będziesz pan łaskaw wręczyć jej przy podpisaniu kontraktu.
— Zrobię, jak pan sobie życzy.. — odpowiedział ze znaczącym uśmiechem dependent główny.
Leopold zrozumiał o co idzie.
Po wyliczeniu sumy kontraktowej i podpisaniu rachunku przez rejenta, wsiadł z dependentem do powozu i pojechali na ulicę Saint-Paul.
Leopold wszedł pierwszy do domu i zajrzał do mieszkania odźwiernej.
Ta ostatnia zobaczywszy go w towarzystwie nieznajomego z grubą księgą pod pachę, rzuciła dziennik, który przeglądała i złożyła mu ukłon głęboki.
— Przychodzimy w interesie, o którym wspominałem pani... — odezwał się młody Joubert, mrugając oczami. — Pan ten jest głównym dependentem notaryusza. — Czy panna Gervais w domu?...
— Jest... jest... — odpowiedziała z cicha odźwierna... — ale przybywa pan trochę za późno...
— Dla czego?
— Mała, dostała miejsce dziś właśnie rano... — Nie zapewnia to jej majątku, ale przynajmniej tak biedną nie będzie... — Nie obawia się już teraz śmierci głodowej... — Nie będzie też teraz uważać pana za jedynego zbawcę...
— Dom zapłacony... akt przygotowany i panna Klara potrzebuje się tylko podpisać, aby zostać właścicielką...
— Właścicielką?!... — powtórzyła stróżka z uwielbieniem... — właścicielką?.. ach! gdybym to ja nią była!! — Na nieszczęście, jam już na to za stara. Mała jak muł uparta! — Ale niech pan sprobuje... niech pan idzie... życzę panu najlepszego powodzenia, to jest i panu i jej!...
— Na którem piętrze mieszka panna Klara?...
— Na pierwszem, licząc od nieba... czyli od ziemi na piątem... drzwi na prawo.
— Spieszmy proszę pana... bo ja wcale nie mam czasu.. wtrącił dependent... którego tajemnicza rozmowa prowadzona pół głosem, zaczynała niecierpliwić.
— Chodźmy...
Leopold pierwszy wszedł na schody, dependent postępował za nim.
Leopold zdawał się być pewnym siebie z pozoru, ale w rzeczywistości wcale tak nie było.
Serce biło mu gwałtownie, wzruszenie ściskało gardło.
W miarę jak się zbliżał do celu, zwalniał chodu, jak gdyby rachował stopnie.
Mimo to stanął nareszcie w sieni piątego piętra.
Zatrzymał się blady, a rękę przycisnął do piersi, nie mógł tchu złapać jakoś.
Dependent poruszył się niecierpliwie.
— Niech pan zastuka do tych drzwi na prawo — przemówił wreszcie Leopold, i niech pan będzie łaskaw objaśnić tej pani z czem przybywamy... Jestem wzburzony, i sam się wypowiedzieć nie potrafię...
Dependent wzruszył ramionami, bo mu się to wszystko zaczynało wydawać czemś niewytłomaczonem, ale do drzwi zastukał.
Klara pracowała pilnie, myśląc o miejscu, jakie zająć ma jutro rano, o miejscu jakie otrzymała w samą porę, bo już zaczynała powątpiewać o przyszłości...
— Proszę wejść... odpowiedziała.
Dependent otworzył drzwi.
Po za nim wszedł Leopold.
Sierota poznawszy go, podniosła się drżąca cała.
— Pan tutaj? — wykrzyknęła. — Pan u mnie?... Po co pan przyszedł tutaj?...
Leopold nic nie odpowiedział. Dependent skłonił się młodej kobiecie i rzekł:.
— Przychodzę proszę pani, przedstawić jej do podpisania akt kupna domu w Fontenay-sous-Bois, którego pani staje się właścicielką. Jednocześnie mam wręczyć pani pokwitowanie z sumy zapłaconej.
Klara słysząc te słowa, stanęła jak wryta ze zdziwienia.
— Ja? — odezwała się po chwili — ja... kupiłam dom...
— Kupiła pani i zapłaciła rachunek nieruchomości, uiściła też pani koszta regulacyi tytułu własności, honoraryum rejentalne i wszystko w ogóle co należało.. Brakuje podpisu tylko i wciągnięcia aktu do księgi.
Klara oprzytomniała w tej chwili.
Obecność Leopolda i znaczące odzywania się stróżki, przyszły jej obecnie na pamięć... zaczęła pojmować co się święci.
— Czy pan został upoważniony przezemnie do kupna, o którem pan mówisz? — spytała głosem, który siliła się uczynić spokojnym.
— Przez samą panią nie — ponieważ działaliśmy z panem Leopoldem Joubert, mającym upoważnienie do działania w pani imieniu...
Młoda osoba rzuciła spojrzenie pełne wzgardy na Leopolda i ugodziła go w samo serce.
— Panno Klaro... panno Klaro — mruczał, robiąc heroiczny prawdziwie wysiłek — chociaż pani nie pozwoliłaś mi ani jednem słówkiem powiedzieć sobie o miłości jaką pałam ku pani... zmiłuj się pani nademną, bo pani nie wie co się ze mną dzieje... Ja umrę, ja oszaleję... słowo honoru daję... jeżeli pani mnie odtrącisz. Przyjmij pani odemnie ten skromny podarunek z tego domu. To pałacyk z pięknym ogrodem, prześliczny, przyzwoicie umeblowany... W nim przepędzimy miodowe nasze miesiące... bo to mąż — przyszłej żonie swej ofiarowywa... Cóż pani na to panno Klaro?...
Klara nie odpowiedziała ani słowa.
— Przeczytam akt — odezwał się znowu dependent, wyjmując z czarnego portfelu arkusz stemplowego papieru i kładąc takowy na stole.
Wybladła twarz sieroty oblała się rumieńcem. Odepchnęła akt i skrzyżowała ręce na piersiach.
— Dosyć tej komedyi! — krzyknęła głosem drżącym,
A postąpiwszy parę kroków ku Leopoldowi dodała:
— Jesteś pan podłym! — Jakim prawem przychodzisz znieważać moję nędzę?.. Czy otrzymałeś pan odemnie choćby jedno słowo zachęty?... Kiedyż to zapracowałam sobie na pańską zniewagę? Co w mojem życiu pozwoliło panu przypuszczać, że jestem się zdolną sprzedać? Zkąd panu przyszła śmiałość, robić mi taką nikczemną propozycyę?.. Wiesz pan dobrze, że go nie kocham!.. Wiesz doskonale, że kłamiesz, obiecując mi małżeństwo, bo wiesz, że w twoim wieku nie wolno samemu rozporządzać swoją osobą. — Jesteś podłym łgarzem i oto, co sobie robię z twoich prezentów!..
I jednocześnie młoda dziewczyna podarła w drobne kawałeczki akt kupna i rzuciła w twarz Leopoldowi.


XXV.

Klara zwróciła się potem do dependenta, na którego twarzy malowało się naturalne bardzo pomieszanie i zakłopotanie.
— Przepraszam pana stokrotnie, że dałam w obec pana folgę mojemu oburzeniu. Nie byłam w stanie się powstrzymać. Jeżeli jesteś pan człowiekiem honorowym, musisz mnie mieć za wytłómaczoną.
Dependent skłonił się młodemu dziewczęciu z najgłębszem uszanowaniem — a do Leopolda odezwał się sucho:
— Dziwię się panu mocno panie Joubert, że się pan odważył na podobną kompromitacyę — a mnie naraził na tak fałszywe i śmieszne położenie. Będę pana oczekiwał w biurze, dla zregulowania kwestyi innego rodzaju.
I skłoniwszy się raz jeszcze z uszanowaniem Klarze, wyszedł z poddasza.
Leopold blady jak śmierć i cały drżący nie ruszył się z miejsca.
Sierota drzwi mu wskazała.
— Proszę wyjść... rozkazuję!...
Joubert padł na kolana i wyciągnął błagalnie ręce.
— Nie wypędzaj mnie pani, ale... zmiłuj się nademną... czyż to moja wina, że cię kocham?..
— Kto kocha, ten nie znieważa...
Ciebie znieważać?... Ależ ani mi to przez myśl nie przeszło!... Przysięgam pani, że mam dla niej największy szacunek... że żywię dla niej miłość najczystszą.
— Nie szanuje się i nie kocha młodej dziewczyny, jeżeli się ją posądza, że zdolna sprzedać swój honor.
— Pani mnie źle zrozumiała. — Ja mam chęci najlepsze...
— Piekło całe, jak mówią, zabrukowane podobnemi chęciami...
— Proszę powstać... bo wyglądasz pan — bardzo śmiesznie w tej pozycyi i proszę wychodzić...
Leopold powstał i z płaczliwą miną zamruczał:
— Gdyby pani wiedziała...
— Ja nic wiedzieć nie potrzebuję... — przerwała Klara.
— Bez pani żyć nie potrafię...
— Musisz się pan jednakże przyzwyczaić do tego, bo ja widzieć pana nie chcę wcale...
— Przynajmniej przebacz mi pani...
— Dobrze... przebaczam więc panu!... ale pod warunkiem, że nie będę więcej o nim słyszeć...
— Pozwól pani mieć nadzieję, że kiedyś...
— Nie spodziewaj się pan niczego — przerwała po raz drugi sierota. — Nie spodziewaj się pan niczego i wychodź!!
— Ale...
— Proszę wyjść! chcę pozostać sama!
I młoda dziewczyna przeprowadziła popychając aż do sieni ogłupiałego zupełnie Leopolda i drzwi zasunęła.
— Boże mój — zawołała, gdy się znalazła samą — Boże, jakże ci dziękuję, żeś mi dał siłę i odwagę wypędzić tego człowieka... Wzbudza on we mnie i zawsze wzbudzać będzie odrazę i pogardę... Jestem pewną, że dusza jego jest tak samo fałszywą jak jego oczy zezowate!.. — Bogaty!.. — A cóż mnie to może obchodzić? — Kiedy przyjdzie czas, że oddam swoje serce, oddam go temu tylko, którego pokocham, bez względu czy bogaty czy biedny!... Będę go kochać... to dosyć...
I wzięła się znowu do roboty.
Leopold schodził ze schodów, z miną godną politowania, ze spuszczoną głową.
Odźwierna zaintrygowana prędkiem odejściem dependenta, wyczekiwała na niego.
— No cóż proszę pana, nie udało się?... — zapytała, gdy przechodził obok jej stancyi, z twarzą zmienioną z czerwonemi oczami.
— O, zupełnie się nie udało... — odpowiedział płaczliwie.
— Wyobraź pani sobie, że odmówiła!... — Podarła akt i mnie za drzwi wypchnęła...
— Podarła akt!... — wykrzyknęła oburzona stróżka.
— Na jakie dwadzieścia może kawałków...
— Akt, który ją robił właścicielką?...
— Pałacyku przepysznie umeblowanego, pałacyku z pięknym ogrodem, zapłaconego gotówką...
— I wyrzuciła pana za drzwi?... — Pana... panie Joubert?... młodzieńca tak uczciwego?... tak dobrze myślącego?... Nieszczęśliwa mała zwaryowała!... kompletnie zwaryowała!
— Ale jeszcze nie wszystko między nami skończone... — wrzasnął gwałtownie Joubert. — Nie uważam się za pobitego.. — Musi mnie kochać i będzie kochała!... — Jak się do tego wezmę, sam jeszcze nie wiem, ale wiem, że tak będzie!.. — Klara Gervais nazywać się będzie panią Joubert, albo ja nie będę Joubertem.
I wybiegł na ulicę i skoczył do czekającego nań powozu.

∗             ∗

Placyd Joubert wyszedłszy z gabinetu dyrektora biura Opieki Publicznej, udał się jakieśmy to widzieli do naczelnika sekcyi pierwszej, a Bonichon, agent Jacquiera, poszedł za nim w nadziei, że przypadek pozwoli mu zdobyć jaką nową wskazówkę.
W korytarzu i przedpokoju sekcyi trzeciej, znajdowali się także interesanci. Siedzieli oni na ławkach i oczekiwali na wezwanie, bo interesa biura dzieci znalezionych, są zawsze liczne i ważne.
Kancelista piszący przy biurku, odpowiadał na zapytania interesantów.
Placyd poszedł prosto do niego i pokazawszy bilet dany mu przez dyrektora, rzekł:
— Chciałem się zobaczyć z panem naczelnikiem sekcyi trzeciej.
— Chodzi zapewne o poszukiwanie dziecka? — zapytał pisarz rzuciwszy Okiem na bilet.
— Tak panie...
— Naczelnika nie ma w tej chwili, ale jego pomocnik go zastąpi... Proszę pana zemną...
W parę minut później, Joubert opowiadał pomocnikowi naczelnika po co przychodzi.
— Niech pan usiądzie tam, odrzekł ostatni, wskazując stolik w kącie pokoju. Zaraz każę panu podać regestra specyalne, w które wpisane zostały wszystkie dzieci przygarnięte po usunięciu komuny przez Opiekę Publiczną,
Niebawem położono też przed Joubertem grubą oprawną księgę, którą spiesznie otworzył.
Karty były porubrykowane. Pierwsza rubryka zawierała nazwiska dzieci, których pochodzenie odnaleźć się udało. W drugiej wpisane były czerwonym atramentem imiona, nadane dzieciom nieznanym, przez administracyę.
Rubryki następne, obejmowały wiek w przybliżeniu, miejsce znalezienia dziecka, ubrania jakie miały na sobie, przedmioty znalezione przy niektórych, jako też paciórki, łańcuszki, medaliki, zabawki i t. p.
Regestra sięgały daty 23 maja 1871 roku.
Placyd Joubert zaczął jak najtroskliwiej odczytywać noty zawarte na trzystu stronnicach cennego rękopisu.
— Niepodobna mi będzie przejrzeć dzisiaj całej tej księgi, odezwał się do urzędnika.
— Niech się pan wcale nie krępuje, kiedy tylko przyjść się panu podoba, oddam panu regestra do dyspozycyi, szukaj pan, dopóki skutku nie osiągniesz.
Wielka liczba dzieci zebraną została po komunie i drugiem oblężeniu, a dziewczątek więcej niż chłopców.
Liczba tych, prawdziwe nazwiska których odszukano, była naturalnie znacznie mniejszą.
Czy imię Joanny-Maryi — znajduje się tutaj?
A jeżeli nie ma jej nazwiska, czy będą jakie wskazówki z których będzie można dowiedzieć się czegoś pewnego i prawdopodobnego?
O godzinie czwartej — gdy nadszedł czas zamykania biura — Placyd Joubert z próżnym żołądkiem, bo nie jadł wcale śniadania, siedział jeszcze zgarbiony nad regestrami, ocierając pot z czoła.
— I cóż, nie znalazł pan? — zapytał pomocnik naczelnika.
— Nie jeszcze, nie znalazłem! odpowiedział Placyd.
— Biuro się w tej chwili zamyka, ale jeżeli pan będzie sobie tego życzył, jutro o dziewiątej, będzie pan mógł w dalszym ciągu robić poszukiwania...
— Przyjdę jutro i dopóty będę przychodził, dopóki nie przewertuję wszystkiego do ostatniej kartki...
— A zatem do widzenia... do jutra!...
— Do jutra... Dziękuję po tysiąc razy za łaskawość pańską.
Placyd skłonił się i wyszedł.
W przedpokoju i w korytarzu nie zastał już nikogo.
Cóż się stało z agentem Bonichon?
Czy dał za wygranę i opuścił stanowisko?


XXVI.

Benichon nie tak łatwo się zniechęca, za nadto pragnie zdobyć przyobiecane wynagrodzenie, ale gdy zobaczył, że ci wszyscy, którzy czekali opuścili urząd jeden po drugim — zrozumiał, że mu samemu pozostać nie wypada. Mógłby wzbudzić podejrzenie. To też wyszedłszy na ulicę, zasiadł w powozie najętym na godziny i wlepił oczy w bramę przez którą Placyd Joubert musiał przechodzić.
Po czwartej dopiero ukazał się ten ostatni, z miną zawiedzioną, z twarzą bardziej niż zwykle zasępioną.
— Nie kontent widocznie z rezultatu poszukiwań, pomyślał Bonichon. — Gdzie też teraz się uda?
Joubert powrócił na ulicę Geoffroy-Marie.
Szpieg odprowadził go pod samą bramę i powrócił do kantoru.
— No i cóż? — zawołał Jacquier — dowiedziałeś się pan czego przez te trzy dni?...
— Opowiem wszystko porządkiem, jeżeli pan pozwoli... odrzekł Bonichon, wyciągając notatnik z kieszeni.
— Po za wczoraj nic się niedowiedziałem... Wczoraj wyszedł Joubert z domu o dwunastej i udał się na ulicę Buci do adwokata Lamarcha... Co tam robił nie wiem, ale gdy siadał następnie do powozu, zdawał się być okrutnie rozsierdzionym... mówił coś do siebie z widocznem oburzeniem. Powóz przywiózł go znowu na ulicę Geoffroy-Marie, a w niecałe dwadzieścia pięć minut potem, jeden z jego urzędników, pełniący przy nim takie same jak ja przy panu obowiązki, wyszedł pospiesznie... Udałem się naturalnie za nim i doprowadziłem go pod Nr. 27, na ulicę Saint-Paul.
— Po co tam chodził?...
— Na pogawędkę z odźwierną.
— Czegóż chciał od niej?...
— Byłoby niezręcznie wypytywać się o to, ale znajdę sposób dowiedzenia się prawdy. Po kwadransie, powrócił tą samą drogą na ulicę Geoffroy-Marie, a zaledwie wszedł do domu, Joubert wyszedł znowu... Nowa tedy znowu moja obserwacya... Udał się pod Nr. 9, na ulicę Fontaine-Saint-Georges...
— A... bo tam mieszka Lucyna Bernier, kochanka jego głupiego syna...
— Być może... kiedy się ukazał po godzinie, miał minę mocno rozradowaną, zacierał wesoło ręce i więcej nic...
— A cóż dzisiaj?...
— Dzisiaj miał posłuchanie u dyrektora Opieki Publicznej.. Doszedłem, że zajmuje się poszukiwaniem jakiegoś dziecka, znalezionego, czy zgubionego, tego nie wiem na pewno...
Bonichon opowiedział to co już wiedzą czytelnicy nasi, a Jacquier słuchał go rozpromieniony.
— Doskonale! — doskonale!... pomrukiwał pod nosem. Mój dystyngowany kolega, jest widocznie na tropie sukcesyjki, spadającej na jakieś dziecko znalezione i chce je wylegitymować... Chodzi na pewno o dziewczynę... No, Bonichon... jestem zupełnie zadowolony z ciebie. — Podwoję nagrodę, jeżeli zdołasz rozplątać węzeł, którego już trzymamy końce...
— Rozplączę go na pewno, panie pryncypale... rozplączę!...
Klara Gervais kończyła pospiesznie robotę, aby ją odnieść do magazynu i uprzedzić właścicielkę, że nadal pracować nie będzie. Od jutra obejmuje wszak stałe miejsce, zapewniające jej dostatek prawdziwy.
Młoda dziewczyna, robiła już sobie mały w myśli rachunek. Z dziewiędziesięciu franków, jakie otrzyma z końcem miesiąca, da coś na rachunek zaległego komornego i kupi sobie nową suknię, bo trzeba koniecznie lepiej się prezentować w magazynie pani Thouret.
Czyż nie mogło pozwolić sobie na te marzenia biedne dziecko, literalnie jakby nowo w tej chwili na świat narodzone.
Powracając na ulicę Saint-Paul, zwolniła kroku i zatrzymywała się przed wystawami sklepów.
Przystanęła właśnie na bulwarze Beaumarchais, przed magazynem nowości i medytowała, na który z wystawionych materyałów padnie jej wybór, gdy będzie posiadała sumę potrzebną na zrobienie sprawunku.
Pogrążyła się cała w tej zadumie tak miłej dla każdej córki Ewy, jakiekolwiek położenie jej i majątek, gdy w tem — młody jakiś człowiek, przystanął przy niej: aż krzyknął ze zdziwienia i radości.
Klara machinalnie odwróciła głowę i spojrzała na owego młodego człowieka. Był bardzo blady i tak wzruszony, że aż mu drżały usta.
— Nie pierwszy raz widzę tę twarz... a przynajmniej tak mi się zdaje... pomyślała sobie sierota i... nie zwracając wielkiej uwagi na nieznajomego, zaczęła iść dalej.
Młody człowiek, w którym czytelnicy odgadli zapewne Adryana Couvreur, zastąpił jej drogę.
— Przepraszam za moję śmiałość, ale muszę pomówić z panią, odezwał się drżącym głosem.
— Czego pan chce odemnie?... zapytała Klara ostro.
— Racz mię pani objaśnić, czy to nie złudzenie moje?... Czy pani jesteś tą samą osobą, za którą biorę panią?...
— Zkądże ja mogę wiedzieć, czy jestem tą samą osobą?
— Czy trzy tygodnie temu, pewnego zimnego bardzo poranku, nie przechodziłaś pani ulicą Sekwany?...
— Cóż to pana obchodzi?...
— Zdawała mi się pani bardzo osłabioną... bardzo cierpiącą... i trzymała pani w ręku bilet na loteryę...
Słysząc te słowa, Klara przypomniała sobie ową scenę, której byliśmy świadkami.
Przestała się obawiać jakiejś impertynencyi — i złagodniała.
— Rzeczywiście... przypominam sobie... odrzekła z uśmiechem. — Byłeś pan bardzo wtedy wesoły i pytałeś mnie, czy ja liczę na wygranie wielkiego losu na mój bilet.
— Ah! byłem pewnym, że się nie mylę! — zawołał Adryan z zapałem... Obraz pani wyrył się w mojej pamięci, w moim umyśle, w mojem sercu i szukałem pani wszędzie... Umierałem z rozpaczy, że może nigdy odnaleźć jej nie potrafię... Głos Adryana chociaż drżący, pełen był jednak słodyczy.
Przemawiał wprost do duszy.
— Pan mnie szukał?... zapytała wzruszona... A. dla czego?
— Dla czego?... powtórzył młody człowiek...
Czy pani nie domyśla się tego, widząc mnie uszczęśliwionego przed sobą?...
Sierota zrozumiała i zmieszała się bardzo.
Spuściła głową i chciała odejść.
Adryan wyszeptał:
— Pozwoli pani towarzyszyć sobie przez chwilę...
Pytanie to oprzytomniło Klarę i mocno podrażniło.
Zaledwie zdołała przyjść do siebie, po okropnem wzruszeniu jakiego doznała rano z powodu poniżającej propozycyi Leopolda Jouberta, a oto znowu przychodzi jej może wysłuchać upokarzających oświadczyn nieznajomego, widzianego raz kiedyś przypadkiem na ulicy. Więc też odpowiedziała sucho:
— Zabraniam panu mi towarzyszyć!
— Mam pani bardzo wiele do powiedzenia:
— Ale ja nic nie mam do słuchania!
— Niechaj się pani nie obawia... Ani jednem słówkiem nie obrażę cię pani z pewnością.
— Bardzo proszę mnie opuścić!.
— Przez litość, wysłuchaj mnie pani... Błagam panią... Ja jestem człowiek uczciwy!..
Klara; zaczerwieniła się cała.
— Nie! — zawołała gwałtownie.
— Nie... Uczciwy człowiek, nie postępuje w podobny sposób, a ja nie zasłużyłam wcale na zniewagę jaką mi pan w tej chwili wyrządzasz... Raz jeszcze proszę pana... opuść mnie pan w taj chwili. Żądam tego...
Ani głos, ani głowa młodej dziewczyny nie pozwalały na replikę.
Adryan Couvreur, zasmucony, że został tak źle rozumianym i tak błędnie osądzonym, skłonił się Klarze i odszedł.
Sierota zaczęła iść tak szybko, jakby uciekała, malarz, nie chciał jednak stracić okazyi jedynej może.
Poszedł za ukochaną, jeszcze próbował coś przemówić:
— Błagam panią, nie rób mi śmiertelnej zniewagi przypuszczeniem, że cię obrazić chciałem. Od dnia kiedy cię po raz pierwszy zobaczyłem, kocham panią... Od tego dnia miałem jednę tylko jedynę myśl... jedno tylko życzenie, odnaleźć cię... zobaczyć i... powiedzieć, że nigdy młoda kobieta nie była goręcej uwielbianą, nie była szczerzej szanowaną i kochaną od ciebie... Toć to chyba nie zniewaga...
Klara nie zwolniła kroków, ale słyszała dobrze słowa Adryana, i uspokoiła się po mału.
Może nawet dałaby się była przekonać, ale spostrzegła, iż przechodnie gonitwę tę zauważyli i zaczęli spoglądać z ciekawością trochę ironiczną, co ją znowu zirytowało.
— Czy pan mnie chcesz zmusić, bym zażądała pomocy policyanta? — zapytała nie zatrzymując się wcale.


XXVII.

Adryan przystanął i pomyślał:
— Dzisiaj mi odmawia i nie chce wysłuchać mnie, ale to nic... dowiem się gdzie mieszka — a jutro sprobuję znowu.. może będzie mnie chciała zrozumieć...
Klara nie szła, ale leciała teraz. Skręciła w ulicę Turenne, ażeby zmylić pogoń swojego prześladowcy, gdyby się uparł ją śledzić.!!
Po kilku minutach odwróciła szybko głowę i zobaczyła nieznajomego, jak o jakie dwadzieścia kroków podążał za nią.!
Minęła ulicę Cherlot, skręciła w małą wązką uliczkę i weszła do domu przez który się przechodziło na inną ulicę.
Malarz dotarł również do tego domu, ale nie znając przejścia, przystanął i czekał, ażeby się przekonać, czy młoda dziewczyna nie pokaże się znowu.
Klara umknęła!
Zmęczona, trzymając się ledwie na nogach, zwolniła kroku, skoro tylko się przekonała, iż już jej nie dogoni i zaczęła rozmyślać..:
Smętny, łagodny głos młodego człowieka dźwięczał jej w uszach, budząc przyjemne w duszy uczucia...
— Może źle zrobiłam pomyślała po cichu. — A jeżeli nie kłamał... jeżeli to prawda, że mnie kocha... jeżeli w istocie mnie szanuje?...
I tak idąc wolno zadumana, żałując prawie swego postąpienia, powróciła do izdebki na ulicy Saint-Paul.
Adryan Couvreur, stał ciągle na obserwacyi przed domem przejściowym w którym zniknęła Klara.
— Jeżeli nie wyjdzie za pół godziny pomyślał sobie — to tutaj z pewnością mieszka...
Po upływie pół godziny, chociażbym się miał narazić, na najgorsze nawet przyjęcie, pójdę do niej! Jeżeli mi odmówi, chwycę się ostatecznego środka... Przyznam się pryncypałowi, poproszę ażeby udał się w moim imieniu do małej i oświadczył jej moje zamiary. Tak.. ja się muszę ożenić z tem dzieckiem, które tak pokochałem, nie wiedząc nawet jego nazwiska... Przekona się, że nie chciałem jej obrażać...
Upłynęło pół godziny.
— Dalej tedy! — przemówił głośno prawie i wszedł w podwórze domu i udał się do mieszkania odźwiernego.
Odźwierny był pracownik w fabryce bronzów, zajmujący cały parter domu, jego żona tylko siedziała w stancyjce, szyła coś przed oknem i co chwila spoglądała w dziedziniec.
— Przebacz pani, jeżeli przeszkadzam — odezwał się Adryan Couvreur ale potrzebuję się dowiedzieć.
Jednocześnie, położył na maszynie czterdzieści sous.
— Jestem na rozkazy pana — odpowiedziała uśmiechnięta kobieta, chowając pieniądz do kieszeni. — Czem mogę służyć?...
— W pośród lokatorów tego domu, musi mieć pani młoda panienkę, lat szesnastu lub siedmnastu blondynkę, wysoką, szczupłą, trochę bladą, wyglądającą jakby po przebytej chorobie?...
Stróżka potrząsnęła przecząco głową.
— Nie, nie mamy tutaj...
— Czy jesteś pani tego pewną?
— Oh! bardzo jestem pewną proszę pana. Na wszystkich piętrach mieszkają rodziny z chmarą dzieciaków, ale młodych panienek, ani blondynek... ani brunetek... ani chudych... ani tłustych... nie ma wcale.
— Jednakże przed pół godziną, osoba którą pani opisałem, weszła do tego domu i dotąd z niego nie wyszła...
— A to znowu zupełnie co innego... Osóbka cała czarno ubrana, bardzo ładna i bardzo zgrabna, lubo istotnie bledziutka?.. O tę pannę zapewne chodzi?...
— Tak... tak... o tę! — wykrzyknął Adryan, czy zna ją pani?
— Widziałam jak przechodziła przez podwórze — i wyszła drugą bramą na ulicę Saint-ruge...
— Więc to jest dom przechodni?...
— Tak panie...
Adryan zbity z tropu i zmartwiony, podziękował i wyszedł na ulicę.
— Znała przejście i skorzystała, aby uciec przedemną.. Taki byłem żem ją nareszcie napotkał szczęśliwy! i znowu po wszystkiem!... Można naprawdę stracić do reszty głowę!.. A jednakże mam jeszcze jakąś nadzieję!..

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Klara Gervais, bardzo źle spała po tym dnia pełnym wrażeń najróżnorodniejszych.
Nazajutrz wstała bardzo rano, ubrała się starannie ile pozwalała na to skromna jej garderoba i zeszła powiedziawszy dzień dobry stróżce, która zawołała:
— Życzę ci powodzenia moje dzieciątko, ale muszę powiedzieć, żeś palnęła wczoraj wierutne głupstwo! — Chciał cię uczynić właścicielką... o! tego się tak łatwo nie odmawia!! Doprawdy, że nie!!
Klara wzruszyła ramionami i poszła dalej,
Wstąpiła do mleczarni, wypiła filiżankę czekolady i potem pieszo udała się przez bulwary na ulicę Caumartin, gdzie przybyła o trzy kwadranse na dziewiątą.
Pani Thouret przyjęła ją życzliwie.
— Jesteś słowną, moje dziecko... masz więc u mnie drugą dobrą notę. — Na początek, zajmij się ustawieniem kapeluszy w oknie wystawowem... — Nic ci nie powiem... Zrób jak ci się będzie zdawać... Pozwoli mi to przekonać się o twoim guście...
— Postaram się, aby było najlepiej...


∗             ∗

Właśnie o tej samej godzinie, kiedy Klara Gervais wchodziła do magazynu przy ulicy Caumartin, Placyd Joubert wyszedł od siebie zatrzymał przejeżdżający próżny fiakr i kazał się zawieźć do biura Opieki publicznej.
Bonichon był już od dawna na czatach i ruszył zaraz za powozem i zatrzymał się w tym samym miejscu co dnia poprzedniego.
Stał tu blizko sześć godzin.
— Zdaje się, że poszukiwania jeszcze nie skończone... — mówił do siebie agent Jacquiera. — Zobaczymy, czy Plasio ciągnie znowu do biura dzieci znalezionych...
Tak jak wczoraj wsunął się za Placydem, ażeby się o tem przekonać, a następnie powrócił do fiakra, usadowił się w nim i dla rozrywki palił cygaro jedno za drugiem.
Poszukiwania Placyda trwały bardzo długo.
Do drugiej po południu jeszcze nie znalazł nic.
Naraz zadrżał niespodzianie.
Oczy jego padły na imię: Marya-Joanna, pomieszczone w rubryce dzieci znalezionych niewiadomego pochodzenia. Chociaż imiona te różniły się w porządku od tych, jakich szukał, niemniej ucieszył się ogromnie.
— Córka panny de Rhodé ma imiona: Joanna-Marya... — myślał sobie — ale taka mała dziecina, mogła nie jasno się wytłomaczyć... — Zobaczmy...
I przeczytał objaśnienia tyczące się tych imion i oto co się dowiedział:
„Mała dwuletnia dziewczynka, znaleziona została na ulicy la Roquette, w ostatnim dniu powstania. Zraniona w ramię kulą, leżała obok kilku poległych mężczyzn i kobiety z gminu.”
— Ulica la Roquette... przy barykadzie... To to samo!... — powtarzał prawnik. — Prosper Richaud mieszkał przy ulicy la Roquette i tak sam jak i żona zostali na barykadzie zabici...
Dwie krople potu wystąpiły na skronie Placyda, otarł je dłonią i czytał dalej:
„Pomimo śledztwa energicznie przeprowadzonego w dzielnicy, niepodobna było sprawdzić tożsamości dziecka... Zapytywana, nieumiała nic więcej odpowiedzieć nad to, że się nazywa Marya-Joanna. Nie wiedziała nazwiska rodziców i jak się nazywała ulica na której mieszkali.”
Następował opis ubrania małej, zakończony objaśnieniem:
„Marya-Joanna miała na szyi mały medalik Matki Bozkiej, zawieszony na sznureczku.”
Przeczytawszy te wyrazy ostatnie, Placyd Joubert nie mógł się powstrzymać od okrzyku.
— Znalazłeś pan?... — zapytał naczelnik, zbliżając się do niego.
— Zdaje mi się, że znalazłem, chociaż imiona, jakkolwiek te same, powinny iść w innym porządku. Ale to da się łatwo wytłomaczyć... — Czy Marya-Joanna, czy Joanna-Marya — to przecie jedno i to samo...
— Rzeczywiście.
— Tembardziej, że wszystko zresztą zgadza się doskonałe... ulica la Roquette, barykada... A szczególniej medalik potwierdza, że to jedno i to samo, bo Joanna-Marya miała na szyi medalik srebrny z wizerunkiem Matki Bozkiej.
Placyd Joubert urwał nagle i brwi zmarszczył.
Jakby go oblał zimną wodą.
— Czy miały być inne jeszcze szczegóły? — zapytał naczelnik ździwiony tą nagłą zmianą fizyonomii.
— Tak panie... wskazówka bardzo ważna... i dziwi mnie mocno, że jej tu nie znajduję.
— Jaka?
— Medalik srebrny Joanny — Maryi był przedziurawiony w trzech miejscach, w kształcie trójkąta — a na odwrotnej stronie wypisane były słowa: „Ave-Maria...“ A tu objaśnienie kończy się tylko na: „Medalik Matki Bozkiej na sznureczku...“


XXVIII.

— Nie ma w tem nic dziwnego, zupełnie nic dziwnego... — odrzekł naczelnik. — W tych okropnych chwilach, mogli nie zważać na takie szczegóły, mogli je uważać za zbyt mało znaczące, dla tego pominął je komisarz policyjny spisujący protokół.
— Czy medalik ten znajduje się w archiwach biura Opieki publicznej?... zapytał Placyd Joubert.
— Musiano go pozostawić na szyi małej, gdy ją odsyłano do przytułku dzieci znalezionych... — To niezawodnie to samo dziecko, którego pan poszukuje... — Dla mnie nie ma żadnej pod tym względem wątpliwości?...
— Co się z niem stało?... Gdzie jest obecnie?.. Jak się tego dowiedzieć?...
— Nic łatwiejszego. — Za chwilę mogę panu powiedzieć czy Marya-Joanna żyje czy umarła?...
— Czy umarła?... — powtórzył pobladłszy Joubert.
Naczelnik pochylił się nad regestrem, wskazał na cyfrę „1878,” wypisaną czerwonym atramentem u dołu stronnicy i rzekł:
— W roku 1878, a więc zapewne gdy ukończyła lat dziesięć, oddano tę Maryę-Joannę, na naukę jakiejś rodzinie w Paryżu czy na prowincyi; — zaraz dowiemy się i o tem.
Zadzwonił na woźnego i polecił mu przynieść regestr dzieci poumieszczanych od 1878 roku.
W chwilę potem regestr ów leżał na biurku, a urzędnik wyszukawszy litery M. w alfabecie, wkrótce odnalazł imię Maryi-Joanny.
— Dziewczynka, o którą panu chodzi, oddaną została na naukę 1 marca 1878 r. do praczki, niejakiej pani Ligier... — mieszkającej w Bonneuil... i zapewne dotąd żyje...
— Zkąd pan czerpie tę pewność?...
— Gdyby umarła, zawiadomiono by nas o tem i akt zejścia zostałby obok nazwiska zapisanym.
— Pozwoli mi pan wypisać sobie to wszystko?...
— Naturalnie!... to koniecznie potrzebne panu przecie...
Placyd wciągnął objaśnienia do swojego notatnika i już miał odchodzić, gdy urzędnik go zapytał:
— Przypuszcza pan, że w skutek pańskich poszukiwań, mogą zajść jakie zmiany w położeniu tego dziecka?...
— Tak panie, zmiany najzupełniejsze...
— Czy nie uda się biedactwu odnaleźć swoich rodziców?
— Matkę tylko i... bardzo znaczny majątek...
— Racz mi pan podać swój adres i powiadomić nas w swoim czasie o wyniku poszukiwań...
— Marya-Joanna, jeżeli na drodze właściwej nie upomni się o nię jej matka, pozostanie aż do pełnoletności wychowanką Opieki publicznej, która czuwała i dotąd jeszcze czuwa nad nią...
Joubert podał swoją kartę, przyrzekł uczynić zadość żądaniu i opuścił biuro.
Rozpromieniony wyszedł na ulicę wyjął notatnik i raz jeszcze zastanawiał się nad przestawieniem imion i niedokładnem opisaniem medalika, zawsze jednak nie spodziewał, się i tego co znalazł.
Pomimo tych niedokładności, pomyślne zakończenie sprawy zdawało mu się bardzo blizkiem.
Bonichon z głębi swojego fiakra nie spuszczał z niego oczu.
— Wygląda bardzo jakoś zadowolony — mówił do siebie — znalazł widocznie czego szukał... Odczytuje zapewne wyszperane szczegóły... Jest w nich zapewne rozwiązanie zagadki!... Ot co przydałoby się pryncypałowi mojemu... Gdybym zdołał mu je dostarczyć, gratyfikacya byłaby podwojoną, a może i potrojoną nawet... Potrzeba się koniecznie postarać...
Placyd Joubert udał się w stronę wieży Saint-Jacques.
Agent Jacquiera wysiadł z fiakra i poleciwszy stangretowi, ażeby czekał na niego, udał się za prawnikiem.
Placyd szedł wolno ze spuszczoną głową i widocznie nad czemś się zastanawiał.
— Czy mam iść zawiadomić pannę de Rhodé?... zadawał sobie pytanie.
Czy nie lepiej zaczekać na rezultat wycieczki do Bonneuil, gdzie się prawdopodobnie dowiem czegoś więcej? A, to będzie najrozumniejsze...
— Pójdę jednakże do niewidomej, chociaż nie ma nic pewnego, pocieszę ją trochę nadzieją... W ten sposób zyskam nieograniczone jej zaufanie...
Placyd monologując w ten sposób, szedł w kierunku ulicy Saint Honoré.
Już miał skręcić w prawo, gdy go zatrzymało nagromadzenie wozów jadących z Halles, pełnych próżnych koszyków, przy tem taka masa pieszych, że formalnie trzeba się było przepychać na trotoarze.
Szybko zeskoczył na bok, ażeby uniknąć potrąceń, nie uniknął ich jednakże.
Jakiś człowiek, który go pospiesznie mijał, potknął się tak nieszczęśliwie, że upadając pociągnął za sobą.
Placyd zdołał podnieść się pierwszy na nogi.
Niezręczny przechodzień, przeprosił go krótko i poszedł w dalszą drogę.
Joubert otrzepał się, poprawił, wyprostował po niefortunnym wypadku i podążył w ulicę Saint-Honoré.


∗             ∗

Od czasu ostatniej rozmowy z wykonawcą testamentu zmarłego Joachima Estivala, panna de Rhodé żyła w stanie ciągłej gorączki. Czy ten, który się podjął odnaleźć Joannę Maryę, będzie działać z potrzebną szybkością, z tą inteligencyą, jakiej wymaga przedsięwzięcie podobne? Czy udadzą mu się jego zabiegi i jak to prędko nastąpi?
Paulina de Rhodé, dzień i noc stawiała sobie powyższe pytanie, a nie mogąc na nie odpowiedzieć, powtarzała z rozpaczą:
— Jestem niewidomą!.. jestem za tem niedołężną!.. trzeba mi siedzieć spokojnie i dręczyć się okrutną niepewnością, gdy tymczasem ten jakiś obcy zupełnie, spełnia obojętnie obowiązek, w jaki ja bym wlała całą moję duszę.
W miarę upływającego czasu, milczenie Placyda Jouberta, sprawiało prawdziwe tortury moralne biednej pannie de Rhodé.
— Dla czego on nie przychodzi? — zapytywała bezustannie Teresy.
Człowiek o fizyognomii drapieżnego ptaka, wzbudził, jak to wiemy, od pierwszego wejrzenia najzupełniejszą odrazę w wiernej służącej. Że jednak nie chciała ona powiększać zmartwienia biednej swojej pani, więc stale odpowiadała:
— Musi być proszę panienki bardzo zajęty, a że się nie dowiedział jeszcze nic pewnego, po co zatem ma przychodzić?..
— Nazajutrz i dni następnych niewidoma powtarzała te same pytania i naturalnie otrzymywała te same odpowiedzi.
Nakoniec nie mogąc wytrzymać powzięła zamiar stanowczy.
— Skoro on nie przychodzi to ja sama pójdę do niego.
— Ubieraj mnie Tereso i bądź gotową towarzyszyć mi na ulicę Geoffry-Marie.
Teresa zabierała się już do wykonania rozkazu pani, gdy wtem rozległ się odgłos dzwonka po pokoju.
Pobiegła aby otworzyć.
Placyd stał na progu.
— Proszę pani... proszę pani — wołała Teresa, pan Joubert przyszedł...
— Ah! przecie żeś pan przyszedł — Odezwała się niewidoma, wyciągając ręce na powitanie gościa. Proszę, bardzo proszę!... Zabija mnie pańskie milczenie... Czekam, ażeby się dowiedzieć coś pan zrobił i doczekać się nie mogę!... Wybierałam się właśnie do pana...
— Jeżeli nie przychodziłem to z pewnością tylko dla tego, że byłem bardzo sprawą pani zajęty — a nie miałem nic jeszcze pocieszającego do powiedzenia...
— A, jęknęła Paulina, cała drżąca... więc dzisiejsza pańska wizyta, dowodzi, iż się czegoś dowiedziałeś...
— Nie chcę bynajmniej robić niewczesnych nadziei, aby nie sprowadzić bolesnego rozczarowania — odrzekł Joubert.
— Więc pan nic nie wiesz?
— Wiem trochę... ale nie wiele...
— Cóż pan wiesz jednakże?...
— Mam pewną wskazówkę, pozwalającą mi przypuszczać, że córka pani znalezioną została na barykadzie obok poległych małżonków Richaud, którym została powierzoną przez pana Estival...
— Zkąd się pan o tem dowiedziałeś?
— W gabinecie dyrektora opieki publicznej... z regestrów, w których zapisane są imiona dzieci osieroconych po strasznych dniach komuny...
— I imię Joanny Maryi zostało tam zanotowane?
— Imię zupełnie podobne...
— Podobne tylko?
— To już bardzo dużo proszę pani... Posunęliśmy się krok naprzód... Teraz muszę obejrzeć dziewczynki, których mam już adresa — a pomiędzy któremi znajduje się zapewne i córka pani...


XXIX.

— Medalik który Joanna-Marya musi nosić i nosi zapewne, będzie dla pana wskazówką — wykrzyknęła niewidoma.
— Liczę bardzo na ten medalik — odpowiedział Joubert. — Ufaj mi pani zupełnie... Przyrzekłem zrobić co tylko będzie możebne i zrobię z pewnością wszystko...
— Ufam panu bez granic... i nie wątpiłam ani na chwilę...
— Nie upadaj pani na duchu i uzbrój się w cierpliwość.
— Będę cierpliwą.. Muszę być cierpliwą... Ale spiesz się pan na miłość Boga... Skoro jesteś ojcem, musisz rozumieć przecie trwogę moję i łzy moje.
— Rozumiem je doskonale... bo kocham mojego syna nad wszystko... Może go pani poznasz kiedyś, a jestem pewny, że go pokochasz...
— O, ja go już teraz kocham... I jestem mu wdzięczną tak samo jak panu, za tę wielką przysługę, jaką mi pan wyświadcza...
— Zrobię wszystko dla pani — odrzekł Placyd. Nie ustanę w pół drogi, nie ustanę dopóki nie przyprowadzę pani jej dziecka, dopóki nie dopomogę jej do objęcia spadku, który zmieni położenie pani...
— Co mi tam po dostatkach, co mi po majątkach? — odparła żywo niewidoma. — Ja tylko córki mojej pragnę! O ileż niedostatek byłby mi lżejszym do zniesienia, gdybym miała dziecko moje przy sobie! Mogłabym je przynajmniej pocałować, przycisnąć do serca i popieścić, boć zobaczyć jej nigdy niestety, nie potrafię!
— Jak dawno jest pani niewidomą?
— Lat piętnaście...
— W skutek czego wzrok pani utraciła?...
— W skutek długiej i ciężkiej choroby...
— Nie radziła się, pani specyalistów?
Nie panie.
— Dla czego?
— Konsultacye takie kosztują drogo a ja nie mam na to.
— Czy nie byłby czas jeszcze? Może operacya mogłaby wzrok pani przywrócić.,.
Paulina de Rhodé wstrząsnęła przecząco głową.
— Nie zgodziłabym się na tę niebezpieczną operacyę, w moim podeszłym już wieku. Żyć pragnę i potrzebuję, bo chcę odzyskać moję córkę...
— Odzyskasz ją pani napewno... Poprzysiągłem sobie, że ci ją powrócę!... Ale pozwól mi pani powiedzieć sobie, że obecne jej położenie ściska mi serce. Skromny prowent, jakim pani rozporządza, nie starcza na utrzymanie i jestem pewny, że pani musi odmawiać sobie wiele rzeczy...
— Miałam czas przyzwyczaić się do tego stanu przez lat siedmnaście — odrzekła niewidoma z pełnym rezygnacyi uśmiechem.
— Do biedy, szanowna pani, nie podobna się przyzwyczaić, zawsze jest ona dokuczliwą. Mam jaknajwiększą pewność, iż wkrótce będzie pani bogatą, nim to jednak nastąpi, nie podobna pozwolić, abyś pani nędzę znosiła... Teraz, proszę pani, uważać mnie za swojego bankiera...
— Za mojego bankiera? — zawołała zdziwiona panna de Rhodé.
— Tak... Pozwól mi pani wypłacić ci jaką zaliczkę i racz wyznaczyć sumę potrzebną na znośniejsze i trochę niezależniejsze życie.
Panna de Rhodé zdawała się być bardzo wzruszoną.
— Jesteś pan bardzo zacnym człowiekiem — ale nie chcę i nie mogę nadużywać wspaniałomyślności pańskiej...
— To żadna wspaniałomyślność, proszę pani... To prosta tylko zaliczka, którą mi pani zwróci z przyszłych swoich dochodów... Przyjmij pani tę usłagę, serdecznie o to proszę... Obraził bym się poprostu, gdyby pani odmówiła..
— Jeżeli tak, to odmówić nie mogę... Przyjmuję więc z wdzięcznością...
— Jestem prawdziwie szczęśliwy. — Dam pani dwa tysiące franków... Niech się pani nie oszczędza zabardzo... jak bowiem będzie potrzeba, dam chętnie więcej na każde żądanie... Proszę raz jeszcze, niech mnie pani uważa za swojego bankiera.
I powiedziawszy to, Placyd, sięgnął do kieszeni po pugilares z pieniędzmi.
Nagle pobladł i krzyknął.
— Co panu jest? — zapytała niewidoma.
— Mój pugilares... mój pugilares... w którym się mieściły ważne papiery... wiadomości tyczące się córki pani... i spora suma pieniędzy. Zgubiłem go, albo zostałem okradziony...
— Okradziony?... wykrzyknęła niewidoma.
— Tak... miałem go jeszcze gdym wychodził z biura opieki publicznej... Tak... przypominam to sobie dobrze... Idąc do pani... na rogu ulicy Saint-Honoré... powozy zatamowały drogę, — a jakiś człowiek rzucił się na mnie... oj mało mnie nie przewrócił... Ten człowiek musiał być złodziejem... Czy o pieniądze mu chodziło, czy o zabranie wiadomości?... Jakże się dowiedzieć tego.. Wybacz pani... za parę godzin przyszlę ci dwa tysiące franków, ale teraz muszę lecieć... Żegnam panią... albo raczej do widzenia... bo zobaczymy się niezadługo...
I nie czekając odpowiedzi panny de Rhodé, Joubert wybiegł z mieszkania.
W tej samej porze, Bonichon, agent Jacquiera wysiadł z powozu — a wbiegłszy szybko na schody wpadł następnie jak bomba do gabinetu pryncypała:
— Zwycięztwo wołał! — Świetne zwycięztwo!... zdobyłem nagrodę! zasłużyłem na pół tuzina nagród!...
— Uspokój się Bonichon i wytłomacz — przemówił skryty wróg Placyda.
— Patrz no pan, co to jest i słuchaj pan czego się dowiesz.
I Bonichon położył skradziony pugilares na biurku przed Jacquierem.
— Co to jest?... — zapytał ten ostatni ździwiony.
— To jest własność, albo raczej ex-własność tej obrzydliwej małpy z ulicy Geoffroy-Marie... — Oh! przebiegły jest pan Joubert, ale przebieglejszy od niego pan Bonichon! — W jednej chwili i trzech poruszeniach, przedmiot ten oto, przeszedł z jego kieszeni do mojej!.. — Popchnięcie... zręczny manewr... jedno przepraszam i... sztuka się udała!...
Jacquier otworzył pugilares.
Pierwszy papier, jaki mu wpadł pod oczy, był właśnie tym, na którym Placyd wypisał noty z regestrów Opieki publicznej wyciągnięte.
Czytał chciwie słowa następujące:
„Odszukać córki, porwanej w 1868 roku, pannie Paulinie-Izabeili de Rhodé zamieszkałej w tej chwili przy ulicy Saint-Honoré Nr. 159.
„Dziecko zostało powierzone przez Estivala Prosperowi Richaud i jego żonie, Nr. 154 ulica la Roquette.
„Richaud i jego żona zginęli na barykadzie r. 1871.
„W epoce tej dziecko miało z górą dwa lata.
„Medalik na szyi dziecka.
„Sukcesya dwa i pół miliona franków.
„Matka dożywotniczka!... — Córka główna spadkobierczyni...”
Jacquier w ciągu czytania, wydawał okrzyki radości.
— Rozumiem! rozumiem! — powtarzał promieniejący. — Małżonkowie Richaud zginęli na barykadzie, dziecko znalezione przy ich zwłokach przygarnęła Opieka publiczna... — Na to dziecko spada sukcesya. — Dla odebrania takowej potrzeba dziecka... Placyd upoważniony został przez matkę do wyszukania dziewczynki... — Trafiła na ślad stara małpa! — Dziecko ma na imię Marya-Joanna! — Panna Marya-Joanna odziedzicza pół trzecia miliona franków i znajduje się w Bonneuil u praczki!
— Więc to na tę dziewczynę i jej posag poluje Joubert dla swojego synka! — Sprawa jasna jak kryształ! — Trzeba się zatem pośpieszyć i podciąć mu trawę pod nogami!
Bonichon!...
— Słucham pana?...
— Jestem zadowolony z ciebie! jak powiedział Napoleon do swojej starej gwardyj, nie wiem już po jakiej bitwie... Masz oto zamiast pięciuset... tysiąc franków i to tylko sposobem zaliczki.
— Szanowny panie...
— Nie trać czasu na podziękowania... Czynów potrzeba a nie słów... Jest jeszcze coś do zrobienia...
— Założę się, że zgadłem... Idzie o to, ażeby co najprędzej dostać się do Bonneuil i zabrać tę młodą osobę?...
— Jesteś inteligentny Bonichon!.. Właśnie chciałem powiedzieć to samol..
— Jeżeli jednak Joubert mnie uprzedził?...
— Przypuszczenie bezzasadne!... Odrzekł Jacquier, przeglądając pugilares... Godny mój koleżka musiał już spostrzedz brak pugilaresu z notami tak ważnemi i z dwoma biletami po tysiąc franków.
— Dwa tysiące franków znalezionych... chyba do mnie będą należeć, odezwał się Bonichon nieśmiało.
— Dam ci je z własnej mojej szkatuły, jeżeli nam się powiedzie... ale te pozostaną tu gdzie są! Pugilares nienaruszony powróci do właściciela w czasie właściwym... Dzisiaj pan Placyd zajęty jest wyłącznie swoją stratą i jutro dopiero pomyśli o podróży do Bonneuil... Ty jedź tam natychmiast i zrób coś tu zrobił... Potrzeba jest, ażeby Joubert przybywszy do praczki nie zastał już Maryi-Joanny! — Staraj się sprawić dobrze, bo tu o grubą grę idzie. Daję ci pięć od sta!... Zrozumiałeś?...


XXX.

— Doskonale zrozumiałem, — odrzekł Bonichon i natychmiast puszczam się do Bonneuil... Ale potrzebuję dwóch rzeczy...
— Jakich? — zapytał Jacquier.
— Najprzód pieniędzy...
— Daję ci je w tej chwili.
— Następnie wskazówek z pugilaresu.
— Siadaj i przepisz je sobie.
W dziesięć minut potem Bonichon, zaopatrzony we wskazówki i bilety bankowe, opuszczał dom przy ulicy Bleu.
Wkrótce po jego odejściu, Jacqnier, przepisawszy potrzebne wiadomości dla siebie, wsunął pugilares do kieszeni, wziął kapelusz i wyszedł. Na bulwarze Montmartre, zatrzymał przechodzącego posłańca publicznego, przeprowadził go aż na przedmieście Montmartre, do rogu ulicy Goffroy-Marie, i tu mu dopiero oddał pugilares.
— Zaniesiesz to pod Nr. 1 do pana Jouberta... Udasz się na pierwsze piętro i powiesz, żeś to znalazł na ulicy Saint-Honoré, tuż przy ulicy Preuvaires, i odnosisz właścicielowi, którego imię i nazwisko wyczytałeś wybite na okładce pugilaresa... Oto masz czterdzieści sous...
Jeżeli ci ofiaruje jaką nagrodę, co jest bardzo prawdopodobnem... możesz ją przyjąć...
— Dobrze panie...
I posłaniec przeszedłszy ulicę Geoffroy-Marie, zniknął w bramie Nr. 1.
Powróćmy do Placyda Joubert.
Wychodząc od panny de Rhodé, poszedł ta samą drogą jaką przyszedł, rozglądając się po trotoarach, i doszedł tak aż do miejsca, gdzie owe potrącenie miało miejsce.
Naturalnie, że nic nie znalazł.
— Widocznie jestem okradziony... pomyślał.
— Z temi dwu tysiącami franków trzeba mi się z pewnością pożegnać, co zaś do notatek no toć strata ich nie jest tak bardzo znowu ważną. — Na nic się nikomu nie przydadzą, bo nikt nie potrafi się domyśleć co znaczą i ku czemu służą... Zapiszę sobie wszystko na nowo, bylebym tylko przypomniał sobie jak się ta praczka w Bonneuil nazywa... Ale niestety, zapomniałem widzę zupełnie... Jeżeli mi do jutra nie przyjdzie na pamięć, udam się ponownie na ulicę Valeria i ponownie zajrzę do regestrów... Nie na rękę mi to będzie, ale co robić?...
Placyd wsiadł do powozu i powrócił do domu w bardzo złym humorze.
— Nie przyniesiono tu czego dla mnie? — zapytał zaraz pisarza w przedpokoju.
— Nie proszę pana.
Joubert zajrzał do kantoru, a potem wszedł do swojego gabinetu, usiadł przy biurku, wziął arkusz papieru i zaczął przypominać sobie nazwisko, jakiego mu brakowało.
Silił się atoli napróżno.
Po jakiej godzinie zastukano dc drzwi.
— Proszę wejść! — zawołał Placyd.
Ukazał się buchalter główny.
— A! to ty Marquay... cóż tam nowego?...
— Posłaniec publiczny odnosi panu jakiś przedmiot, któryś pan zgubił, a który on znalazł...
Joubert aż podskoczył na fotelu.
— Dawaj mi go tutaj co najprędzej.
— Czy pan jesteś panem Joubert? — zapytał posłaniec wchodząc.
— Tak... Ja...
— Przynoszę panu to, co znalazłem na trotuarze ulicy Saint-Honoré, tuż przy ulicy des Preuvaires. Przeczytałem na okładce nazwisko i adres pańskie i odnoszę... Oto jest zguba.
Joubert spiesznie naturalnie otworzył pugilares i odetchnął swobodnie zobaczywszy, iż nie tylko notatki, ale pieniądze wszystkie się znajdują. — Dziękuję ci, mój przyjacielu... proszę przyjmij pięć franków za fatygę...
Posłaniec uradowany, wziął pieniądze, skłonił się i wyszedł. Na rogu ulicy Jacquier nań oczekiwał.
— Zastałem pana Jouberta, — rzekł, oddałem mu pugilares do rąk własnych i dostałem za to pięć franków.
— O! pan Placyd Joubert to bardzo wspaniałomyślny człowiek, — odpowiedział Jacqnier i uśmiechnął się ironicznie.


∗             ∗

Wyszedłszy z ulicy Bleu, Bonichon udał się wprost na dworzec Vincennes, wziął bilet do Varenne-Saint-Hilaire, dokąd przybył o czwartej po południu, i z trudnością znalazłszy furmankę kazał się zawieźć do Benneuil.
Kiedy przybył na miejsce, była już noc zupełna.
Polecił zajechać do oberży.
— Zaprowadź konia do stajni, a sobie każ podać obiad... — odezwał się do furmana.
— Nie wiem, o której godzinie wyruszymy z powrotem...
Bonichon jak tylko dostał pieniędzy od pryncypała, sprawił sobie zaraz nową tualetę, co naturalnie zmieniło go bardzo.
Porządnie i ciepło ubrany, w nowym czarnym tużurku, w krawacie nieposzlakowanej białości, nie miał już teraz takiej nędznej, jak przedtem miny, wyglądał owszem na jakiego ajenta kupieckiego, mającego się wcale nieźle.
Zanim poszedł na ulicę główną „Paryzką,” która musi być zawsze we wszystkich małych miasteczkach, zapytał jakiegoś przechodnia:
— Czy nie byłbyś pan łaskaw objaśnić mnie, gdzie mieszka praczka, pani Ligier?
— O sto kroków ztąd... na prawo, — odrzekł zapytany.. — Idź pan prosto, a zobaczysz zaraz sklep oświetlony i usłyszysz śpiewające pracownice.
Bonichon puścił się w ciemności i niezadługo zobaczył szyby oświetlone, po za któremi kilka młodych dziewcząt prasowało bieliznę i śpiewało głośno jakiś chór operetkowy.
Bonichon wszedł do sklepu.
Zjawienie się nieznajomego w czarnym garniturze i białym krawacie, wywołało ogólne zdziwienie. Ustały śpiewy, zapanowało głębokie milczenie.
— Chciałem się widzieć z panią Ligier, — odezwał się ajent Jacquiera z ukłonem.
— Ja nią jestem, proszę pana... — odpowiedziała kobieta w poważniejszym wieku. zajęta w głębi rachowaniem bielizny.
— Potrzebowałbym pomówić z panią parę słów na osobności.
— Służę panu...
Powiedziawszy to, pani Rigier powstała, wzięła małą lampkę ze stołu i poprosiła nieznajomego do sąsiedniego pokoju, od którego drzwi zamknęła za sobą..
Zdawała się jakaś zaniepokojona — a podając krzesło gościowi, zapytała nieśmiało:
— Czy nie jest pan inspektorem opieki publicznej.
Słysząc, że mu pani Ligier nadaje tytuł, jaki właśnie miał zamiar sobie przywłaszczyć... Bonichon zgłupiał, ale nie dał nic poznać po sobie i odrzekł tylko:
— Tak jest, szanowna pani...
— A! mój Boże! — odezwała się praczka, widocznie coraz bardziej zafrasowana. — Pan zapewne w interesie Maryi-Joanny...
Bonichon także co raz bardziej był zdziwiony. Zkąd pani Ligier mogła odgadnąć cel jego przybycia? Zkąd i jakim sposobem, mówi mu pierwsza o tej młodej dziewczynie?
Nie przeszkadzało mu to jednakże odpowiedzieć z dobrą miną:
— Nie myli się pani bynajmniej, właśnie przychodzę w interesie Maryi-Joanny.
— A! panie! — nie wiem sama doprawdy jak się to stało, iż nie napisałam dotąd do pana dyrektora... Ale czekałam... Miałam nadzieję...
— Co takiego? Na coś pani czekała? czegoś się pani spodziewała? — pytał Bonichon zaniepokojony w najwyższym stopniu, bo domyślił się odrazu, że się coś przytrafiło młodej dziewczynie.
— Spodziewałam się, że powróci... odrzekła z cicha Ligier.
— Co u licha znaczy to wszystko? — wrzasnął agent Jacqniera. Spodziewałaś się pani, że powróci — a zatem jej tu nie ma?...
— Czy pan nie wie?!...
— Nic a nic nie wiem?.. Dla czego się oddaliła, co się z nią stało? gdzie się obraca?...
— O! panie, gdybym była przewidzieć mogła — lamentowała pani Ligier. Uciekła ośm dni temu... Ktoby się był tego spodziewał... Taką miała minkę niewinną!...
— Zobaczymy... zobaczymy... tłumacz się pani jaśniej. Jesteś pani odpowiedzialną za dziecko które ci powierzono!.. Możesz bardzo za to odpowiadać...
— To właśnie martwi mnie straszliwie.
— Dla czego Marya-Joanna oddaliła się od pani?
— Z wiadomości jakie zebrałam, pokazuje się, iż pojechała z pewnym młodym mężczyzną...


XXXI.

— Z młodym mężczyzną! — powtórzył Bonichon... Co on za jeden?...
— Paryżanin... wioślarz... który od dawna kręcił się około Bonneuil i Chenevres...
— Jak się nazywa?
— Oh gdybym znała jego nazwisko, byłabym z pewnością od dawna poleciała za tą nieznośną dziewczyną...
— Gdzie się ze sobą poznali?...
— W niedzielę, na spacerze jak mi się zdaje. Pan rozumie przecie, że gdy się sklep w święto zamyka, pracownie, zamykać niepodobna...
— Obowiązkiem pani było zawiadomić bezzwłocznie o tem co zaszło Opiekę publiczną...
— Mówiłam już panu dla czegom tego nie uczyniła... Spodziewałam się... czekałam... Ale jutro pojadę zaraz osobiście do pana dyrektora...
— Nie ma potrzeby — odrzekł Bonichon co żywo, ja to już sam załatwię... Jutro rano złożę stosowny raport. Co do pani, pozostaje ci jeden tylko jedyny sposób naprawienia złego, a mianowicie zawiadomienia mnie w tej chwili gdyby pani dowiedziała się czego przypadkiem o Maryi-Joannie...
— Zrobię to proszę pana... zrobię z pewnością... Gdzie mam list zaadresować? Czy do biura opieki publicznej?
— Nie, do mojego prywatnego mieszkania...
Bonichon wyjął z kieszeni książeczkę, wydarł z niej kartkę i napisał ołówkiem:
Pan Blendel inspektor, ulica Olignancourt, Nr. 42.
Agent Jacquiera znalazłszy się na ulicy, pogrążył się w gorzkiej zadumie. Doznał zatem porażki.. porażki tem dotkliwszej, iż pełen był najświetniejszych nadziei.
— Co za szkaradny zawód... mruczał rozsierdzony. — W chwili gdy jak się zdawało, trzymałem sroczkę za ogon, ona mi gdzieś wyfrunęła i pofrunęły z nią te moje świetne korzyści, na które tak rachowałem!... Pracowałem dla króla pruskiego i nic więcej... Latajże teraz po Paryżu i szukaj jakiegoś tam wioślarza i praczki!.. To zupełnie to samo co szukać igły w stogu siana!...
— Małpa z ulicy Geoffroy-Marie przyjedzie tu z pewnością jutro... Narobi hałasu, zawiadomi Opiekę publiczną, doniesie policyi o zniknięciu panny i finita la ceomedia!... Nie ma już nad czem głowy łamać.
Tak sobie pomrukując, Bonichon powrócił do oberży, w której pozostawił swojego woźnicę, a o dziewiątej wieczorem był z powrotem w Paryżu. Za późno już było iść do pana Jacquiera i zdać mu sprawę z niefortunnej wycieczki.
Powiedzmy od razu, że podał praczce adres Blondela i wskazał mieszkanie przy ulicy Clignancourt Nr. 42, dla tego, iż mieszkał właśnie w tym domu, a stróż jego wielki przyjaciel, pod tym adresem odbierał listy do niego.
Jacquier zaufany w zręczność Bonichona i oczekujący jak najlepszych rezultatów z podroży do Bonneuil, rozkoszował się myślą, że wypłata figla Placydowi Joubertowi, największemu swemu wrogowi, że mu sprzątnie z przed nosa taki świetny interes — interes dwóch i pół miliona franków.
Ale — ażeby być pewnym dobrego skutku, nie trzeba nie zaniedbywać,
W pugilaresie Jouberta znajdowała się pomiędzy innemi i taka oto notatka:
„Wyszukać córki panny Pauliny-Izabelli de Rhodé, mieszkającej przy ulicy Saint-Honoré Nr. 129.
Potrzeba koniecznie zrobić sobie sprzymierzeńca z matki, której dziecka poszukiwano.
To też Jacquier, opuściwszy posłańca, który odnosił pugilares skradziony Placydowi przez Bonichona, udał się na ulicę Saint-Honoré i zapytał stróża domu Nr. 129, czy panna de Rhodé w domu.
Otrzymawszy odpowiedź potwierdzającą, wszedł na wskazane piętro i zadzwonił do mieszkania niewidomej.
Teresa drzwi otworzyła.
Jacquier, był przystojnym, okazałym mężczyzną, starannie ubranym.
Podobał się Teresie od pierwszego wejrzenia, tak samo jak Joubert — nie podobał się jej odrazu.
— Chciałem zobaczyć się z panną de Rhodé — rzekł. — Nie mam szczęścia być jej znanym, alem jest przysłany przez pana dyrektora Opieki publicznej.
— Czy nie chodzi o jej córkę?.. — zapytała żywo wierna służąca, która się przejmowała radością i smutkami swojej pani.
— Właśnie!
— O! proszę pana niech pan wejdzie!... I niech pana Pan Bóg błogosławi, jeżeli nam przynosisz dobre jakie nowiny...
Teresa śpiesznie wprowadziła nieznajomego do niewidomej, która posłyszawszy jakąś rozmowę z ciekawością ucha nadstawiła.
— Proszę pani, — zawołała, — ten pan życzy sobie pomówić z panią, przychodzi od dyrektora Opieki publicznej...
— Może w interesie mojej córki?.. wykrzyknęła Paulina.
— Tak jest proszę pani, przychodzę właśnie w tym interesie.
Jacquier spostrzegłszy, że ma do czynienia z ociemniałą, aż zadrżał z radości.
— Oh! panie... panie, — mówiła gorączkowo panna de Rhodé, — czy przynosi mi pan jaką wiadomość o mojem dziecku?..
— Przynoszę pani przynajmniej zapewnienie, że instytucya uczyni wszystko co od niej zależy, ażeby pani zwrócić córeczkę...
— Wiecie panowie gdzie ona się znajduje?
— Mamy niezłomne przekonanie, że poszukiwania, jakie się prowadzą, w krótce uwieńczone będą szczęśliwym skutkiem...
— Ponieważ nie wiecie panowie nic stanowczego, czemuż mam przypisywać wizytę pańską? — zapytała z goryczą Paulina zawiedziona w swojej nadziei.
— Rozumiem pani cierpienie i niecierpliwość, — odpowiedział Jacquier słodziutko, — ale nie trać pani odwagi... Liczymy na pewno na szczęśliwy rezultat i to nie za długo. Ale takie poszukiwania trzeba prowadzić wolno...
— Ja to rozumiem, proszę pana... Ale ja już tyle wycierpiałam... tyle się naczekałam...
— Nie długo się skończy to wszystko...
— Bodajby Bóg przemawiał przez pana!.. Zapewne od pana Jouberta dowiedział się pan o tych poszukiwaniach?...
— Tak jest proszę pani... Pan Joubert przedstawił się nam, jako pełnomocnik pani, i dla tego zgodziliśmy się mu pomagać...
— Pan Joubert dał mi dowody wielkiej zacności, wielkiego poświęcenia!.. odpowiedziała panna de Rhodé. — Podjął się sam wszystko załatwiać, bo ja, jako niewidoma, radzić sobie nie potrafię.
— Inteligencya Placyda Joubert dobrze jest znaną, — zauważył Jacquier z ironią. — Jeżeli jednak mamy wierzyć opinii publicznej, bezinteresowność nie jest wcale jego cnotą główną... Pani zapewne przyrzekła mu hojne wynagrodzenie, jeżeli prawda, iż zajmuje się nietylko odszukaniem dziecka, ale i ułatwieniem objęcia znacznej sukcesyi.
— Półtrzecia miliona franków, proszę pana. Zapisał to wuj mojej córce, a ja mam dożywocie na tem wszystkiem. o
— Zapewne zmuszoną pani będzie płacić rentę sukcesorce głównej? — zapytał Jacqvier.
— Tak jest... sześć tysięcy franków, ale to zastrzeżenie całkiem zbyteczne... Moja córka używać będzie dochodu z całego majątku!.. Trzeba się jednak bardzo spieszyć, bo gdyby dziecko moje nie zostało odnalezione, gdyby prawa własności nie zostały uregulowane, w oznaczonym terminie, cały majątek przeszedłby na miasto Algier... Tak zawarowano w testamencie hr. de Rodé.
— To rzeczywiście, że się trzeba bardzo spieszyć... Sześć miesięcy zlecą niepostrzeżenie...
— Przekonaną jestem, że pan Joubert nie traci ani chwili czasu, że swoją pilnością zasłuży na zapewnione wynagrodzenie...
— A! proszę pani, — odrzekł urażony Jacquier, — zapomina pani chyba, że to Opieka publiczna wychowała jej dziecię, i że jeżeli je pani odzyska, o czem nie wątpię, to tylko jej to będzie do zawdzięczenia... Placyd Joubert w gruncie rzeczy będzie tylko pośrednikiem pomiędzy panią a instytucyą...
— Prawda, proszę pana, ale pośrednictwo to jest koniecznem...
— Zapytywała mnie pani przed chwilą o cel moich odwiedzin... Otóż cel ten jest taki... Polecono mi ostrzedz panią, abyś się miała na baczności, abyś się nie zobowiązywała do wypłaty znacznych sum na rachunek przyszłego dziedzictwa, abyś nie płaciła za to, że ci, odprowadzą córkę... Jesteśmy zbyt często niestety świadkami ohydnych wyzysków, którym nie podobna zapobiedz... Dziewięć razy na dziesięć zobowiązania te rujnują naiwnych, wyobrażających sobie, iż dzięki jedynie pośrednikom, odzyskują majątek.
— Co pan mówi!.. — wykrzyknęła niewidoma.
— Prawdę, smutną prawdę...
— Ależ pan Joubert jest uczciwym człowiekiem...
— Nie potępiam go bynajmniej... Pan Joubert jest uczciwym, tak przynajmniej i ja sądzę... Pełno jednak jest na świecie ludzi gotowych zawsze zerwać z sumieniem, gdy chodzi o znaczne sumy!.. Przypuszczam, że Placyd Joubert do wyjątków nie należy!...


XXXII.

— Pan mnie przerażasz!..
— Nie mam wcale zamiaru przerażać pani.. — odrzekł Jacquier, odgrywając w dalszym ciągu swoję rolę... Obowiązkiem moim ostrzedz jedynie panię, abyś się miała na baczności... Niech pani nikomu niedowierza!.. Córka pani jest wychowywana w biurze Opieki publicznej, my więc mamy obowiązek oddać ją pani, a my za to żadnej zapłaty nie bierzemy. Później będzie pani mogła wyświadczyć co dla instytucyi mającej za dewizę: „Miłosierdzie,“ ale zrobi pani to tylko, co w sercu swojem i swojem sumieniu uzna pani za właściwe.
— Więc proszę pana — przerwała niewidoma, która zawsze jedno tylko miała na myśli — więc panowie będziecie łaskawi szukać mojej córki?
— Na mnie właśnie i wyłącznie na mnie włożono ten obowiązek... Ja to a nikt zgoła inny przyprowadzę pani jej dziecko, a naszą wychowankę — i ja jeden tylko, dopomogę pani do objęcia spadku..:
— Skoro dziecko moje było wychowywane przez instytucyę, musi więc być panom wiadomo przecie, czy żyje i gdzie się obraca...
Jacquier miał już na ustach odpowiedź potwierdzającą, ale myśl nagła go powstrzymała. — A nuż nie uda się Bonichonowi? — Nie — nie trzeba zobowiązywać się zbyt stanowczo.
— Zapewne, że wiemy — odrzekł — albo raczej musimy się dowiedzieć.. — Pewna przypadkowa okoliczność, stoi nam na zawadzie i opóźnia działania... — Niektóre z naszych regestrów, zostały przez pożar zniszczone, a w ich liczbie i ten właśnie, do którego wciągniętą była córka pani... — Niech pani będzie jednak zupełnie spokojną, zło da się naprawić! — Dostateczne nam będzie znieść się z merami, ażeby uregulować kontrole.
— Spieszcie się tylko moi panowie! spieszcie się na miłość Boga! bo doprawdy umieram z niecierpliwości...
— Nie będzie już pani oczekiwać dłużej...
— Pan Joubert wspominał mi coś, o podobieństwie imion...
— Rzeczywiście... — odezwał się Jacquier na chybił trafił — ale to niebawem się wyjaśni... — Medalik, jaki dziewczynka miała na sobie, jest wskazówką i nie można się będzie pomylić... — Bądź pani najlepszej myśli... — Niezadługo będziesz pani szczęśliwą...
— Oby Bóg mówił przez pana!..
— Cel mojej wizyty spełniony, nie pozostaje mi więc jak tylko stosownie do instrukcyi dyrektora prosić pani z naciskiem, abyś nie wspominała ani słowa panu Joubertowi o tem ostrzeżeniu.
— Nie powiem ani słowa... — Ale czy mam go prosić o dalsze poszukiwania?...
— Koniecznie... — Nie go trzeba zniechęcać, nie należy narażać się na jego podejrzliwość!... — Trzebaby mu powiedzieć przyczynę odwołania... — Poruszyłby niebo i ziemię, aby się dowiedzieć kto mu się przysłużył i dowiedziałby się z pewnością; a że to w gruncie bardzo zły charakter, mógłby nam krzyżować plany... — Pozostawmy rzeczy jak są i nie pozwólmy mu nic się domyślać...
— Bądź pan spokojny... przyrzekam mieć baczność nad sobą..
Jacquier, zastawił zręcznie sidła na pannę de Rhodé — pożegnał ją i wyszedł, przyrzekając przyjść niezadługo.br> Nieszczęśliwa niewidoma, pełna nadziei, niepokoiła się teraz tylko fałszywem położeniem wobec głównego wykonawcy testamentu zmarłego Joachima Estivala.
— Na pewno chwyciłem wszystko w ręce — mruczał, odchodząc Jacquier — zadałem niepowetowany cios Joubertowi!... — Co ona chciała powiedzieć przez tę symulacyę imion?... — Niepodobna mi było żądać wyjaśnienia... — Przyjdzie czas na wszystko. — Teraz trzeba się tylko dowiedzieć, co się tam w Bonueuil stało. — jeżeli Bonichon schwytał córkę, tu ja złapałem matkę!...
Zaledwie w pięć minut po odejściu członka biura Opieki publicznej, rozległ się znowu dzwonek po pokoiku panny de Rhodé.
Teresa pobiegła otworzyć, powróciła ze sporą kopertą w ręku.
— Jakiś młody człowiek przyniósł list panience od pana Placyda Jouberta.
— Czy będzie potrzebna odpowiedź?
— Nie proszę pani... młody człowiek odszedł w tej chwili.
— To otwórz-że i przeczytaj...
Wierna służąca spełniła polecenie.
— Bilety bankowe!.. zawołała. — Dwa tysiące franków!...
— Czy nie ma jakiego listu przy tem?...
— Owszem nawet kilka... Teresa czytała głośno.
„Pospieszam z przesłaniem pani dwóch tysięcy franków i mam honor, oddać pani kasę moję do dyspozycyi.
„Zaufania i odwagi! — Jutro znowu w dalszym ciągu poszukiwania.
„Zanim nadejdzie ów dzień szczęśliwy, w którym będę mógł dać pani wiadomość pożądaną, racz pani przyjąć zapewnienie głębokiego szacunku i poważania

od sługi
Placyda Joubert.”

— To czyn zacnego człowieka! szepnęła niewidoma dla czego ów wysłaniec z Opieki publicznej żądał abym ma nie dowierzała?...


∗             ∗

Nazajutrz Bonichon z bardzo kwaśną miną zameldował się zaraz z rana panu Jacquier.
Przyjął on go natychmiast.
— No cóż nie udało ci się? — zawołał.
— Nie.. I Bonichon opowiedział o wszystkiem.
Jacquierowi opadły ręce.
Wszystko co zrobił, kończyło się w zupełności na niczem.
Placyd Joubert brał znowu górę. Jutro zaraz uda się on na pewno do Bonneuil, i dowie się o ucieczce Maryi-Joanny.
Po powrocie uda się zaraz do dyrektora Opieki publicznej i zawiadomi go o tem co zaszło i zażąda poszukiwania.
Odnajdą zbiegłą i Placyd pełnomocnik panny de Rhodé, zatryumfuje... w całem znaczeniu...
Przez chwilę pryncypał i jego podwładny milczeli pogrążeni w ciężkiej zadumie.
Naraz Jacquier podniósł głowę.
— Nie trzeba tak się odrazu zniechęcać — zawołał.
— Ba!... ale cóż robić?...
— Wybrać się na polowanie i odnaleźć ślad Maryi-Joanny!...
— Gdzie! jak!
— Wszak w Varenne-Saint-Hilaire ów uwodziciel ukazywał się najczęściej jak objaśniła praczka... Musi przecie być tam znany... Wioślarze mają swoje miejscowości uprzywilejowane, mają swoje knajpki i restauracyjki nadbrzeżne... Tam się najpierw uda policya przy rozpoczęcia swoich poszukiwań, jeżeli ją upoważnią, jak to jest bardzo prawdopodobne, do śledzenia Maryi-Joanny... My jesteśmy równie sprytni, jak i policya, lub jeszcze od niej sprytniejsi!.. Uprzedzimy ją!.. Dalej Bonichon, pokaż raz jeszcze co umiesz, dalej w drogę do Varennes!..
— Ma pan racyę, panie pryncypale!..
trzeba węszyć i niech mnie dyabli wezmą, jeżeli nie wytropię.
— Do widzenia więc, może jutro lepsze będziesz miał wiadomości!..
I agent Jacquiera z nową energią opuszczał ulicę Blen.
Placyd Joubert zaraz z wieczora zamówił powóz na cały dzień następny.
O ósmej rano kazał się wieźć do Benneuil.
Około dziesiątej zatrzymał się przed jedyną oberżą i poszedł zaraz do pani Ligier.
— Czego się też dowiem tutaj? — myślał sobie idąc. — Czy ta Marya-Joanna jest to właściwa Joanna-Marya, a medalik zapisany w księgach Opieki publicznej, czy ma te trzy dziurki w trójkąt, które omyłkę czynią niemożliwą?
Przyszedłszy do sklepu śmiało drzwi otworzył.
Ukazanie się Placyda wywołało zwykłe wrażenie.
Pracownice zaledwie mogły powstrzymać się od śmiechu, niektóre głośno zachichotały.
Pani Ligier tylko zaniepokojona wizytą wczorajszą, myślała czego może chcieć od niej ten dziwny nieznajomy, podobny potroszę do puszczyka i do małpy...

Koniec części pierwszej.
Część druga.
I.

— Pani Ligier? — zapytał Joubert.
— Ja sama, proszę pana... — odpowiedziała praczka, zbliżając się ze drżeniem.
— Prosiłbym panią o chwilkę rozmowy, — rzekł Placyd, a mówiąc to obmacał ciekawie wzrokiem wszystkie młode pracownice i myślał sobie:
— Jest zapewne pomiędzy niemi i moja Marya-Joanna.
— Co pan sobie życzy?.. — pytała praczka.
— Chciałem pomówić z panią — na osobności.
Wzruszenie i obawa pani Ligier, wzmagały się coraz bardziej.
Czyżby inspektor złożył już raport?..
Może to jaki wyższy znowu urzędnik, przybyły napominać ją za niedbałość?..
— Proszę, niech pan wejdzie... — wyszeptała, otwierając drzwi do pokoiku, w którym wczorajszego wieczora przyjmowała Bonichona.
— Przystąpię od razu do rzeczy — zaczął Joubert. Dziecko, dziewczynka, przygarnięte przez zakład Opieki publicznej w r. 1871, zostało pani powierzone...
— Więc to znowu o tej Maryi-Joannie?... westchnęła pani Ligier i pobladła.
Placyd mówił dalej:
— Dziecko to, wyrosło na młodą dziewczynę — a w położeniu jej ma zajść wielka zmiana obecnie. Nie tylko że odnajdzie matkę, ale jednocześnie wejdzie w posiadanie ogromnego majątku, który da jej możność odwdzięczenia się pani za jej staranną opiekę... Jestem właśnie przysłany tu przez dyrektora instytucyi, ażeby się porozumieć z tą panienką.
Za całą odpowiedź praczka zaczęła głośno szlochać, co wielce zdziwiło Jouberta.
Przyczyna płaczu była bardzo naturalna.
Marya-Joanna odzyska matkę... Marya-Joanna odziedziczy znaczny majątek!...
Nietylko jednak tej Maryi-Joanny nie było już u p. Ligier — ale co gorsza nie mogła nawet wskazać co się z nią zrobiło i gdzieby jej poszukiwać należało.
Pani Ligier, zrozumiała w jakiem fatalnem położeniu, znajduje się wobec Opieki publicznej, od której wzięła na swoję odpowiedzialność dziewczynkę, a teraz oddać jej nie jest w stanie.
— Czego pani płaczesz? — Czy Marya-Joanna nie żyje może?...
— Żyje proszę pana... żyje...
— No więc! cóż takiego?
— Byłoby lepiej, żeby nie żyła! — jęknęła zrozpaczona praczka. Czyż nie widział się pan z panem inspektorem, który był tutaj wczoraj?
Joubert zadrżał.
— A! — więc inspektor nasz, był już u pani wczoraj?
— Tak panie...
— O której godzinie?
— Wieczór... pomiędzy siódmą a ósmą.
— Zatem po mojem wyjściu z biura... pomyślał Joubert, chciał się zapewne przekonać, czy rozpocząłem już jakie kroki... Oho! kontrolują moje czynności... niedowierzają mi... To mi może wypaść wcale nie na rękę...
A głośno dodał:
— Nie, nie widziałem inspektora...
— Ja mu już proszę pana opowiedziałam wszystko...
— Wszystko, ale cóż takiego?...
— O! wiem dobrze, żem zbłądziła!... — Powinnam była dawać lepsze na małą baczenie... — Ale cóż pan chcesz?... — Napracują się przez cały tydzień te biedne dzieci, tak, że nie podobna im przecie zabronić przechadzki w niedzielę... — Mała zresztą taka była zawsze spokojna, taka rozsądna!... — Jakże mogłam przypuszczać, że nadużyje mojego zaufania?...
— Nadużyje zaufania?... — powtórzył Joubert. — No powiedzże pani nareszcie co się stało?...
— O! panie, stało się coś okropnego, nie pocieszę się chyba nigdy!... — Marya-Joanna uciekła z kochankiem!...
Z kolei Joubert pobladł.
— Kiedyż ta ucieczka miała miejsce?...
— W przeszłą sobotę — czyli dziesięć dni temu...
— I pani nie uprzedziłaś nikogo?...
— Niestety! panie, myślałam, że się upamięta... zatęschni... i powróci... Nędzna ze mnie istota!... i potrzeba, żeby mi się to wszystko stało, właśnie w chwili gdy wychowanka moja miała odnaleźć rodzinę i posiąść znaczny majątek!!
Pani Ligier rozpłakała się na nowo.
— Nie ma co beczyć! — zawołał Joubert szorstko, — łzy na nic się tu nie zdadzą... Otrzyj je pani i odpowiadaj... Czyś pani wypytywała się kiedy Maryi-Joanny w jaki sposób znaleziono ją w Paryżu?
— Alboż raz proszę pana.
— I cóż opowiadała?
— Zdawało jej się, iż przypomina sobie ciągłe przez kilka dni ognie bengalskie i ciągłe bum! bum... a potem: piw! paw! co pozwala się domyślać, że mówi o wystrzałach z armat i z ręcznej broni...
— To jasne... a co do imion osobistych, jakże powiada... czy jest Maryą-Joanną, czy też Joanną-Maryą?..
— To przecie wszystko jedno, proszę pana.
— Zapewne, ale i ta bagatela, mogłaby spowodować niektóre trudności w poznaniu jej przez matkę... Czy pamięta nazwisko ludzi, u których się chowała?
— Wcale a wcale.
— Czy nie pamięta czem się trudnili?..
— Pracowali — powiada, ale nie wie jak — Gdzie mieszkała?
— Nie ma o tem pojęcia.
— Na szyi nosiła mały medalik, nieprawdaż?
— Tak jest proszę pana; kiedy mi ją powierzono wzięłam go od niej, ażeby go nie zgubiła, bo myślałam, że to kiedyś przydać się może.
— Więc pani masz ten medalik? — zapytał żywo Joubert.
— Mam szanowny panie...
Twarz Placyda rozpłomieniła się nagle.
— Pokaż mi pani...
— W tej chwili służę panu...
Pani Ligier otworzyła wielką szafę i wyjęła małą szkatułkę.
Nastąpiła chwila stanowcza.
Joubert dowie się na pewno, czy się znajduje na dobrym tropie, czy Marya-Joanna jest rzeczywistą Joanną-Marią?..
Praczka wyjęła ze szkatułki, medalik uwiązany na jedwabnym sznureczku.
— Oto jest... — rzekła podając.
— Nieszczęście!.. — wykrzyknął Joubert, rzuciwszy okiem!.. — To nie ona...
— Marya-Joanna nie jest dzieckiem, którego pan poszukuje?..
— Nie...
— A po czem pan to poznaje?
— Medalik Joanny-Maryi był srebrny, a ten jest mosiężny... Były w nim nadto wybite trzy dziurki w formie trójkąta, a ten jest zupełnie cały... Nie może tu być żadnej omyłki... Marya-Joanna nie może mieć nie wspólnego z Joanną-Maryą...
Pani Ligier pomimo swego pomieszania, słyszała dobrze co jej rozpowiadał Joubert, ale słów jego nic a nic nie zrozumiała.
Jednę tylko rzecz pojęła, to mianowicie, że odpowiedzialność za ucieczkę Maryi-Joanny, zmniejsza się znacznie, bo nie była ona dzieckiem, którego poszukiwano.
Joubert oddał jej medalik i przez chwilę siedział zamyślony.
— Jeżeli nie odnajdę prawdziwej Joanny-Maryi — to ta w ostateczności będzie ją może mogła zastąpić... Podobieństwo imion bardzo się nada... Co do medaliku, to każe takowy zrobić grawerowi mojemu z ulicy des Soisson. To bardzo łatwe... Potrzeba koniecznie odnaleźć zbiegłą dziewczynę...
— A więc to Marya-Joanna uciekła od pani, odezwał się znowu Placyd...
— Niestety! tak jest panie.
— I jakże to się stało?...
Pani Ligier opowiedziała Joubertowi to wszystko, co wczoraj opowiadała Bonichonowi.
Szczegóły zapisywał sobie w pamięci. Miał już wychodzić, gdy w tem wpadła do pokoju młoda dziewczyna cała zdyszana wołając:
— Pani!... pani!...
— Cóż tam takiego Róziu? — spytała praczka.
— Marya-Joanna.
Joubert zadrżał.
— Marya-Joanna... powtórzyła pani Ligier, cała drżąca!... Czy powróciła?
— Nie proszę pani, ale ją widziano...
— Gdzie?
— W Champignolles, u Bordiera.
— Kiedy?
— Wczoraj.
— Kto ją widział?
— Pani Hamel, której odnosiłam bieliznę.
— Była z jakimś panem, tak pięknie ubrana, że wyglądała na kokietkę paryzką... jadła obiad w restauracji i piła szampańskie wino. — Pani Hamel wiedziała, że od nas uciekła, chciała jej zwrócić uwagę, ale niech też pani zgadnie co jej odpowiedziała?
— Co takiego?
— Że kpi sobie z pani i z nas wszystkich.
— A to szołdra! krzyknęła pani Ligier.
— Obiecująca! — pomyślał Joubert. Takiej mi właśnie potrzeba... No, nie mam tu już nic do roboty, więc odchodzę...
I wyszedł od praczki, aby się udać do oberży, gdzie czekał na niego powóz.
— Zaprzęgaj co tchu — zawołał na stangreta i zawieź mnie do Champignolles, do restauracyi Bordier.


∗             ∗

Panna de Rhodé, i wierna jej służąca cały wieczór przepędziły nad rachunkami, układając projekt wyjścia nazajutrz. Z pieniędzy Jouberta, miały porobić sprawunki, dla pani kupić suknię jedwabną i kapelusz, dla Teresy suknię wełnianą i ciepły płaszczyk... Zamówić świeży zapas węgli kamiennych i drzewa. — Zregulować rachuneczki z dostawcami.
— Pójdziemy do tego magazynu, gdzie przed dwoma laty kupiłam kapelusz dla pani — mówiła Teresa.
— Kiedy tam bardzo wysokie ceny.. — zauważyła Paulina.
— To prawda, ale kapelusze są bardzo ładne i można je nosić strasznie długo.. — To na jedno wychodzi...
Nazajutrz po śniadaniu, obie kobiety opuściły mieszkanie, a że miały dużo kursów, więc wynajęły fiakra...
— Od czego zaczniemy proszę pani... — spytała Teresa.
— Od magazynu.
Teresa woźnicy wskazała adres magazynu, który już znamy, przy ulicy Caumartin, gdzie teraz zaprowadzimy naszych czytelników.
Klara Gervais, tak jak dnia poprzedniego przybyła wcześnie i po ustawieniu kapeluszy w oknie, zabrała się do roboty.
Pani Thouret, coraz bardziej się zachwycała swoją nową pracownicą.
Jednego dnia starczyło Klarze, ażeby się zapoznała ze wszystkiem, co zawierało każde pudło.
Kilka klijentek przyszło za sprawunkami. Młoda, zręczna dziewczyna, uprzedzająca a nie natrętna, tak je ująć umiała, że sprzedała bardzo dużo. Była też robotnicą pilną i posiadała gust niezwykły.

To też pani Thouret, pochwaliwszy ją napisała do Lucyny Bernier te oto słów kilka:
„Kochana pani!

„Przyjęłam pani protegowaną i jestem zachwyconą...
„To wieszczka. „Po tysiąc razy dziękuję!!” Młoda dziewczyna sama była w magazynie, gdy zajechał fiakr i wysiadły z niego panna de Rhodé i Teresa.
Służąca otworzyła drzwi i wprowadziła swoję panią. Klara od razu poznała niewidomą.
— To pani!.. — zawołała, biorąc ją za rękę, żeby poprowadzić do krzesła — o, jakże jestem szczęśliwą, że panią widzę... nie spodziewałam się tego nigdy!... A tak często doprawdy myślałam o pani!... Zawsze mi przychodziły na pamięć jej słowa takie uprzejme i takie serdeczne...
Paulina z przyjemnością wsłuchiwała się w głos, który tak samo jak za pierwszą razą, trafiał jej do głębi duszy.
— Przypominam sobie, żem już raz słyszała panienkę. — Ale kiedy? gdzie?
— Kilka tygodni temu dopiero — odpowiedziała Klara — u notaryusza przy ulicy de Condé, gdzie i pani, i ja, byłyśmy wezwane do wysłuchania testamentu pana Estivala.
— A... pamiętam... pamiętam... — odrzekła żywo niewidoma ściskając ręce Klary. — Tylko co panienka wyszła była ze szpitala?...
— Tak proszę pani.
— Biedna dziecino!... — stawiłaś się pomimo ogromnego zimna, a twój zapis był tak małej wartości...
— Dostałam bilet na loteryę, proszę pani...
— Czy przynajmniej wygrałaś nań cokolwiek?
— Nie było jeszcze ciągnienia.
— Pozostaje zatem nadzieja... — A teraz cóż porabiasz moje dziecko?
— Pan Bóg mi dopomógł i znalazłam miejsce... — Jestem od wczoraj panną sklepową w magazynie... u pani Thouret.
— I jesteś zadowoloną?
— Bardziej nie zadowoloną — szczęśliwą jestem! — Nie śmiałam marzyć o niczem podobnem. — Zawszem była sama jedna w domu, więc mi było bardzo smutno. Zarabiałam daleko mniej i nudziłam się śmiertelnie. — Bo niech no pani tylko pomyśli... sama jedna, bez rodziny, bez przyjaciół... Sama!... i zawsze sama!...
— O, rozumiem kochane dziecko, że to bardzo smutno... nie mieć wcale rodziny!... Nikt nawet lepiej tego nie rozumie odemnie, bo ja od lat szesnastu opłakuję moję córkę...
— Pani?...
— Tak, porwano mi córkę... dzieckiem maleńkiem... i może tak samo jak panienka jest ona dzisiaj opuszczoną, jest cierpiącą!... — Zdaje mi się, że panience Klara na imię. Tak cię nazywał notaryusz.
— Jestem Klara Gervais, proszę pani...
— Ma panienka lat szesnaście?...
— Tak proszę pani!...
— To wiek mojej córki!... O! gdyby Pan Bóg pozwolił mi ją odzyskać, co za szczęście!... co za rozkosz byłaby prawdziwa dla mnie!
— Zabrano pani dziecko?.. Ależ to zbrodnia?
— Ohydna zbrodnia!...
— I przez szesnaście lat nic nie słyszała pani o niej?...
— Tak moje dziecko!...
— Czy jest pani pewną przynajmniej, że żyje jeszcze?...
— Niestety nie! — Mam nadzieję, ale nie mam pewności... Szukają jej... Zdaje się, że istnieje, ale nie ma żadnych na to dowodów... — Jeżeli zawód mnie spotka, będzie to cios okrutny... Gdybym się dowiedziała, że moja córka nie żyje, umarłabym zaraz z pewnością.
— Serdecznie pani żałuję... z całej duszy odczuwam cierpienie pani!... — Taka niepewność, musi być okropną!... Niech pani jednakże nie upada na duchu... Dziecko pani zostanie jej zwrócone... Nie wiem dla czego, ale pewną tego jestem!... Chciałabym bardzo widzieć panią szczęśliwą! — Nie rozumiem zkąd się to wzięło, ale wiem, że od pierwszej chwili ujrzenia pani... poczułam jaki szczególny pociąg do pani... pokochałam panią całem sercem...
— Ja to samo mogę ci o sobie powiedzieć, pieszczotko moja... — odparła wzruszona Paulina. — Nie mogę cię widzieć niestety, ale twój głos trafia mi do głębi duszy... — Jeżeli odnajdę córkę, będzie ona twoją przyjaciołką... powiem jej, aby cię kochała, a ty ją także pokochać musisz.
— Jak własną siostrę, skoro pani pozwala...
— Będzie to dla mnie radość prawdziwa...
— Pozwolisz, żebym cię pocałowała Klaro? — spytała panna de Rhodé ze łzami w głosie. — Wyobrażę sobie, że pocałunek ten składam na czole mojej dzieweczki i wierzę, że on mi szczęście przyniesie...
— O! pocałuj mnie pani!... — odrzekła sierota ze łzami w oczach — i pozwól oddać sobie pocałunek... Będzie mi się zdawać, że całuję utraconą matkę moję.
Panna de Rhodé ściskała Klarę w swoich objęciach i dwie biedne wydziedziczone kobiety, zmięszały łzy i pocałunki.


II.

— O! Tereso, Tereso! — zawołała panna de Rhodé, puszczając z objęć młodą dziewczynę — po szczęściu, jakiego doznaję, ściskając to dziecko, czuję, iż odżyję na nowo, gdy odnajdę córkę!
— Znajdzie ją pani — odpowiedziała służąca — znajdzie ją pani, bo Pan Bóg jest miłosierny! Ale niech pani nie zapomina, że mamy jeszcze kilka kursów, a teraz dzień taki krótki i w dodatku powóz najęty oczekuje.
— Prawda — odrzekła niewidoma z melancholicznym uśmiechem — dla mnie nie ma różnicy pomiędzy dniem a nocą, ale fiakr dużo kosztuje, a dochody nasze bardzo skromne... — Moje dziecko, przyszłyśmy tutaj, za kupnem kapelusza, w miejsce tego, co mam na głowie, bo już jest bardzo zniszczony jak utrzymuje Teresa...
— Prosimy o ładny jaki kapelusz — dodała wierna służąca — ale nie bardzo drogi...
— Jeżeli pani kupowała już u pani Thouret — to pani wie zapewne, że ceny tu są bardzo wysokie...
— Wiemy o tem — ale moja pani życzy sobie coś bardzo skromnego...
— Zrobię co będę mogła, żeby zadość uczynić.
I młoda dziewczyna wybrała kapelusz ciemny, którego poważna elegancya nadawała się doskonale do siwiejących włosów i dystyngowanych rysów panny de Rhodé.
Nie można było wynaleźć nic stosowniejszego.
Cena nie nazbyt wygórowana, niewidoma zgodziła się na nią chętnie.
Umówiono się, że tego samego wieczora, Klara po wyjściu z magazynu, odniesie kapelusz pod wskazany jej adres przez Teresę.
Paulina raz jeszcze ucałowała Klarę i wyszła z Teresą do czekającego fiakra, a sierota z sercem wezbranem dziwnem nieznanem uczuciem, patrzyła za odjeżdżającemi, dopóki je tylko widzieć mogła.


∗             ∗

Jak już wiedzą o tem czytelnicy nasi, Bonichon udał się do Varenne-Saint-Hilaire, ażeby rozpocząć śledztwo, które jak się spodziewał, miało go naprowadzić na ślad wioślarza, zdobywcy Maryi-Joanny.
Miesiąc luty, nie jest bynajmniej miesiącem wodnych spacerów.
Pamięć na ręce, wystawione na zmarznięcie, przy temperaturze poniżej zera, odejmuje wszelką ku podobnym przyjemnościom ochotę
Kilku jednakże „marynarzy wód słodkich” zapaleńców czy też waryatów tylko, korzystało chętnie z pięknych dni zimowych, ażeby nie pozwolić, jak powiadali, na zardzewienie palców i przypływali do Varenne na potrawkę z królika.
Czasami, w dzień słoneczny niedzielny, zbierała się dosyć nawet liczna kompania.
Na to właśnie liczył Bonichon. Dostawszy się do Varenne, udał się najpierw do restauracyi, aby zjeść śniadanie, a potem zaraz puścić się na zwiady.
Właśnie siadał do stołu, gdy trzech młodych ludzi w paltotach futrzanych zarzuconych na bluzy wioślarskie, weszło z hałasem do sali, a musieli bywać tutaj często, bo gospodarz wybiegł w ten moment na ich spotkanie i to z najuprzejmiejszym na ustach uśmiechem.
— Jakto.. i pan tutaj panie de Saint-Gérin i wy również panowie, bez względu na takie zimno!... No, doprawdy wcale się nie spodziewałem dziś panów...
— Ostatni to raz tej zimy!.. odpowiedział ten z młodych ludzi, którego nazwano Saint-Gérin. Nie damy się już więcej złapać! Pomarzliśmy jak nie bozkie stworzenia... Zresztą jesteśmy dziś i to tak rano, dla tego tylko, żeśmy jedli wczoraj obiad u Bordiera w Champignolle z de Quercy. Obiadek ślubny, morganatyczny. Przespaliśmy się tam i ażeby trochę kości wyprostować, dalej do wioseł i marsz!... Każ nam pan dać jaką przekąskę i zadysponuj porządne, jak się należy, śniadanie... Umieramy z głodu!..
Gospodarz wydał rozkazy i powrócił zaraz do swoich trzech gości.
— Pan de Quercy nie towarzyszył panom? — zapytał.
— Wyjechał do Paryża wczoraj wieczorem jeszcze. Zresztą nie zobaczysz go pan już nawet i w lecie... Przenosi penaty swoje do Charenton... Opuszcza Marnę...
— A to dla czego?...
— Aby bujać po wodach Sekwany, jak powiada... a właściwie dla tego, że się zakochał...
— Zakochał!... Pan de Quecry!.. On zakochany?... Udaje, tak jak zawsze udawał...
— Na seryo jest zakochany!... Dał się złapać głupiec, jakiejś młodej indyczce, która bardzo prędko się spanoszy, i za jakie pół roku każe mu skakać jak jej się będzie podobać. Z tego, przynajmniej cośmy widzieli wczoraj przy obiedzie, sądzić tak można napewno.
— Zkądże wykręcił tego ptaszka?
— W jednej z wiosek sąsiednich. Mała była pracownicą u praczki, ma lat szesnaście czy siedmnaście, dosyć ładna i bardzo źle wychowana. Wykradł ją z pralni... więc panienka, nie chce powracać tutaj, gdzie ją wszyscy znają, a de Quercy, ulega jej kaprysowi i przeprowadza swoję flotę...
Bonichon zajadając śniadanie, nie stracił ani jednego słowa z całej tej rozmowy tak dlań ciekawej.
Bo praczka szesnasto-letnia, porwana z pralni, zmuszająca swojego kochanka do opuszczenia brzegów Marny, gdzie ją wszyscy znali, nie mogła być nikiem innym jak tylko Joanną-Maryą. Tak się przynajmniej wydawało. Upewnić się pod tym względem, było rzeczą konieczną.
Agent Jacquiera, ani pomyślał nawet o tem aby rozpytywać młodych ludzi, boć naturalnie przyjęliby bardzo źle taką ciekawość.
Spiesznie zatem ukończył śniadanie, zapłacił co się należało i puścił brzegiem rzeki do mostu Champigny.
Podążał do Champignolles do Bordiera, licząc na to, że tam dowie się czegoś pewnego.
Do tego samego miejsca i o tej samej porze, jechał także i Placyd Joubert
Restauracya Bordiera znaną jest nietylko wszystkim wioślarzom, ale i wszystkim spacerowiczom, którzy w piękne dni letnie i jesienne uczęszczają chętnie nad brzegi Marny, zielone i malownicze.
Tego poranku, ponieważ było bardzo zimno, w sali restauracyjnej płonął suty ogień na kominku.
Powóz zatrzymał się przed zakładem.
Wysiadł z niego Joubert i wszedł do sali.
— Chciałbym zjeść śniadanie... — Odezwał się do gospodarza. — Co mi pan możesz ofiarować?
— Zimą nie jesteśmy dobrze przygotowani, chyba że mamy obstalowaną biesiadę... — odpowiedział restaurator. Nie mogę niczem więcej panu służyć, jak tylko kotletem lub befsztykiem i potrawką. Czy to wystarczy?...
— Z kawałkiem sera na deser, będzie zupełnie dosyć.
— Będzie pan łaskaw zatrzymać się atoli trochę na potrawkę...
— Nie spieszy mi się... Każ mi pan tylko podać dla zabicia czasu absyntu.
— Wiktoryo!.. — zawołał restaurator — podaj panu absyntu i nakryj na małym stoliku koło pieca...
— Natychmiast proszę pana...
I niebawem Wiktorya, tęga rumiana dziewczyna, postawiła przed gościem zielonawy likier, karafkę z wodą i szklankę.
— Ta tedy dziewczyna będzie mi usługiwać.. pomyślał Joubert — to dobrze! — od niej dowiem się wszystkiego.
Kiedy prawnik z ulicy Geoffroy-Marie, pociągał absynt, szybkie kroki dały się słyszeć ze dworu, jakoż drzwi się otworzyły i nowa osobistość weszła trzęsąc się od zimna.
— Proszę... niech mi panna poda dużą szklankę gorącego wina... odezwał się do Wiktoryi, bo jestem okrutnie zmarznięty...
— Zaraz proszę pana... odpowiedziała służąca, niech pan siada przed kominkiem, to się pan rozgrzeje zewnątrz, zanim wino wewnątrz go rozgrzeje. Nowo przybyły, którym był nie kto inny jak pan Bonichon, aż zadrżał spostrzegłszy siedzącego Jouberta.
— Do dyabła! — mruknął — ten intrygant mnie uprzedził... To jego powóz stoi przed drzwiami... Z pewnością powraca od praczki z Bonneuil, dowiedział się o ucieczce Maryi-Joanny i tak jak ja przychodzi zasięgnąć tutaj języka! Żeby go wszyscy dyabli wzięli!
Bonichon znał Jouberta, ale mu nie był znanym.
— Czy dopiero co przybył? — Czy się już o co rozpytywał?.. Zaraz się dowiem wszystkiego... Bonichon nie czekał długo.
— W lecie musi tu bywać sporo wioślarzy — odezwał się Placyd Joubert do nakrywającej stół dziewczyny.
— O! tak panie... bywa ich pełno odpowiedziała z uśmiechem zapytana.
— A w zimę?...
— W zimie nie... lubo korzystając z pięknej pogody jaką mamy, od dni kilku, trafiają się niektórzy... prawdziwi szaleńcy...
Słysząc w ten sposób rozpoczęta rozmowę, Bonichon pomyślał sobie...
Widocznie Placyd dopiero co przybył... nie wie nic, że mnie wyręcza...
Joubert ciągnął dalej:
— Musicie mieć w pośród nich stałych swoich gości?...
— Tak proszę pana. Jest dość takich co mają tutaj swoje czółna, których nasz pan pilnuje. — Ci zawsze się u nas zabawiają z przyjaciołkami swojemi...
— Które przywożą z Paryża?... nalegał Joubert...
— Są i takie co przychodzą nie z tak daleka... dodała figlarnie służąca.
— To prawda... Przed chwilą mówiono mi w Bonneuil, o młodej dziewczynie, która porzuciła żelazko od prasowania, ażeby się zapisać w szeregi wioślarzy... Nie takie to męczące, a daleko weselsze...
— A! młodziutka praczka od pani Ligier... Ta może się pochwalić swojem szczęściem. Wczoraj właśnie obiadowała tutaj z czterema naszemi klijentami... z czterema młodemi ludźmi szykownymi co się nazywa... Obiad był bardzo wystawny. Pewna starsza już, jejmość, chciała jej, jako, znajomej prawić morały, ale nie dała sobie nic mówić...
— A wiesz panna jak się nazywa ta... nowa debiutantka, poróżniona z żelazkiem?
— Jakżebym nie wiedziała! — Nazywa się Marya-Joanna, ale ma zmienić imię, tak przynajmniej mówiła wczoraj do tych panów, bo je znajduje tak pospolite jak chleb razowy.
— Marya-Joanna, powtórzyli na raz po cichu Joubert i Bonichon.
— I każdy powiedział sobie.
— To ta, której szukam.
Placyd pytał znowu.
— Młodzieniec co ją zabrał od balii i prasowania, jest także z tej okolicy?
— On! wcale nie... To paryżanin... Bardzo bogaty i bardzo przystojny...
— Może ja go znam... jak on się nazywa?
Służąca miała już odpowiedzieć, kiedy z kuchni, w której przez otwarte drzwi wszystko było słychać co się mówiło w sali, restaurator zawołał donośnym głosem: Wiktorya!
Poleciała natychmiast.
— Jak ty możesz, krzyczał zaczerwieniony od złości Bernier, rozpowiadać pierwszemu lepszemu historyę naszych klientów! Do czego to podobne! A cóż temu straszydłu do tego, co się u nas dzieje?... Po co ma wiedzieć nazwisko pana Quercy. Jużem ci dwadzieścia razy zakazywał tego, a tyś niepoprawna!... Nic przecie łatwiejszego jak odpowiedzieć gdy ci się kto zapytuje... nie wiem... Jeżeli się nie nauczysz trzymać język za zębami, to cię wyrzucę!... Teraz idź usługuj... Oto gorące wino dla jednego, a kotlet dla drugiego.
Wiktorya odeszła ze spuszczoną głową.
— Żeby tylko nie powiedziała mu nazwiska tego Quercy, a szczególnie nie dała adresu... myślał Bonichon, popijając ożywczy napój. Jak to się stało, że ten potwór, zaczął śledzić za Maryą-Joanną, zanim uprzedził instytucyę Opieki publicznej? — Jest w tem coś, czego odgadnąć nie mogę...
— Jakie wino pan pije? — zapytała służąca, stawiając kotlet przed Joubertem.
— Chables.
Przyniosła butelkę, a kiedy ją odkorkowywała, Placyd chciał na nowo zawiązać rozmowę, Wiktorya jednak nie dała się już pociągnąć i nic nie odpowiadała. Placyd zrozumiał, że więcej się niczego nie dowie.
Bonichon tryumfował, dokończył wina, zapłacił należność, poszedł do kuchni, gdzie znajdował się gospodarz i odezwał się do niego.
— Pan de Saint-Gérin, którego znam doskonale, a z którym widziałem się dziś rano w Varennes, zapewnił mnie, że przyjaciel jego pan Quercy, porzuca Marnę i przenosi swoję flotyllę w górę Sekwany. Czy to rzeczywiście?
— Rzeczywiste łaskawy panie, a najlepszy tego dowód, że zaraz jutro przeprowadzić mam jego statki do Charantonu... Dla czego pan się oto pyta?
— Bo jestem sekretarzem klubu rzecznego w górze Sekwany. Komitet bardzo będzie szczęśliwy posiadłszy pana de Quercy na członka, a że wczoraj obiadował u pana i zapewne nocował, prosiłbym pana, jeżeli znajduje się jeszcze o zapoznanie mnie z nim. Miałbym mu parę szczegółów do powiedzenia.
— Pan Quercy odjechał wczoraj jeszcze ostatnim pociągiem ze swoją małą... ale może go pan znaleźć w Paryżu...
— Ulica Uniwersytecka o ile mi się zdaje.
— A nie... nie... Bourbon Nr. 22 na wyspie św. Ludwika...
Bonichon dowiedział się zręcznie adresu, o który tak mu chodziło. — Nic go już nie zatrzymywało w Champignolles — pożegnał więc restauratora i wyszedł.
— Doskonale pokierowałem statkiem myślał zdążając na stacyę kolejowę, ażeby powrócić do Paryża. — Teraz nie pozostaje mi nic, jak tylko dowiedzieć się czy Marya-Joanna mieszka razem ze swoim wielbicielem. Reszta należy już do Jacquiera, działalność moja skończona...
Joubert w godzinę później powracał również do Paryża, ale daleko mniej zadowolony od Bonichona. — Nie wiedział on gdzie szukać prawdziwej córki panny de Rhodé, a zgubił ślad tej, która w razie potrzeby, mogłaby ją zapewne zastąpić.


∗             ∗

Po takiej zupełnej porażce przy ulicy Saint-Paul, Leopold Joubert stracił kompletnie głowę, która, jak wiemy, i tak nie była zbyt mocną. Pomimo upokorzenia jakiego doznał, nie mógł się wyrzec Klary Gervais... owszem teraz jeszcze bardziej czuł się zakochanym. Gdyby był w tej chwili panem swojej osoby i czynności, dałby wszystko na świecie, ażeby zostać mężem sieroty.
— Muszę ją mieć! — powtarzał. — Ja bez niej żyć nie mogę! ona musi do mnie należeć... musi być i moją będzie. Ale jaki jest na to sposób?
Na tak stawiane pytanie nie mógł znaleźć odpowiedzi.
Stangret czekający przed domem, otrzymał rozkaz odwiezienia go do notaryusza na ulicę Dauphine, gdzie przyjęto go naturalnie bardzo zimno, i zapytano co myśli zrobić teraz z domem nabytym na imię panny Klary Gervais.
Leopold bardzo skompromitowany, prosił aby przygotowano nowy akt, na jego własne nazwisko i zaraz zapłacił koszta. Tego samego wieczora powrócił do Lucyny Bernier i zaczął się bawić. Rozrzucał pieniądze na wszystkie strony, wyprawiał kolacye, grał po całych nocach w karty, nie ażeby zapomnieć Klary, ale żeby się ogłuszyć.
Nabawił się dokuczliwej migreny, narażał coraz bardziej wątłe już i tak zdrowie. A tu co raz natarczywiej stawał przed nim obraz sieroty biednej i pozbawionej wszystkiego, a mimo to wypędzającej go z taką szlachetną dumą, ze swojej ubożuchnej stancyjki, razem z dostatkiem jaki jej przynosił.
Z listu pani Aleksandryny Thouret, Lucyna dowiedziała się o przyjęciu Klary Gervais do magazynu.
Uważała za konieczne powiadomić o tem Placyda Joubert, ale jak się wziąść do tego.
O pisaniu, nie było co myśleć.
Nic bardziej nie kompromituje nad listy.
Iść samej na ulicę Geoffroy-Marie, było daleko lepiej.
Placyd zajmował się interesami, mogła więc śmiało udać się doń pod pozorem jakiego interesu, albo porady.
To też nazajutrz, w toalecie ciemnej bardzo eleganckiej, przysłoniwszy twarz gęstym koronkowym woalem, udała się do ojca Leopolda.


III.

W chwili gdy weszła do gabinetu prawnika i gdy tenże miał jej zadać pytanie, w jakim interesie przybywa, Lucyna Bernier odsłoniła woalkę.
— A, to pani! — wykrzyknął ździwiony Joubert. — Pani u mnie! Cóż się to stało takiego?
— Nic zgoła nadzwyczajnego, ale pan przecie musisz wiedzieć o wszystkiem — odpowiedziała młoda kobieta siadając. — Nie chciałam pisać, więc przychodzę sama.
— Cóż Klara Gervais...
— Dostała z mojej rekomendacyj miejsce panny sklepowej w magazynie... Miejsce bardzo skromne, z którego jednak może żyć uczciwie.
— Nie o to przecie układaliśmy się... — przerwał Placyd.
— W gorącej pan widzę wodzie kąpany!... — Ażeby dojść do celu, jakiśmy wspólnie uradzili, trzeba było przedewszystkiem umieścić Klarę Gervais, w jakim interesie i wyrobić jej zaufanie... — Pierwszy krok zrobiony... — Niedługo dalej zacznę działać...
— Coś pani postanowiła?...
— To mój sekret... dowiesz się pan jak mi się uda... Tymczasem poprzestań pan na zapewnieniu, że niezadługo, nieprzełamana przeszkoda, stanie pomiędzy pańskim głupowatym synem, a tą szwaczką...
— Spiesz się pani!... — spiesz się pani!..
— Czy grozi jakie niebezpieczeństwo?...
— Ogromne!... — Mała, która chce zostać żoną, odgrywa z dyabelską zręcznością komedyę osoby cnotliwej... — Nie przyjęła domu i wyrzuciła za drzwi mojego niedołęgę. To do reszty przewróciło mu we łbie! — Puszcza się na szaleństwa, ażeby się zagłuszyć. Grywa po całych nocach!... Zabija się nieszczęśliwy.
— Basta! Ocalimy go...
— Kiedy?
— Od dziś za tydzień. Sam natychmiast wyrzeknie się swojej miłości.
— O! gdyby to tak było...
— Tak będzie — ja pragnę uczciwie zarobić moje pieniądze!.. Możesz pan liczyć na mnie...
— Tembardziej na panią liczę, że mam cię prosić o inną jeszcze przysługę, którą pani jedna tylko możesz mi wyświadczyć.
— O inną przysługę! — zawołała Lucyna ze śmiechem. — Uprzedzam pana, że to będzie drogo kosztować!
— Nie będę się targował...
— O cóż to idzie?
— Jak już mówiłem pani, Leopold wyprawia szaleństwa!...
— Kupuje i płaci gotówką domy po dwadzieścia pięć tysięcy franków.... Zgrywa się w karty, rzuca poprostu pieniądze bez celu... Zkąd bierze na to wszystko?...
— Musisz się pan domyślać zapewne, że ja nic o tem nie wiem.
— Tak, ale trzeba się nam dowiedzieć.
Pożycza!.. albo to mało lichwiarzy w Paryżu?.. Wiedzą, żeś pan bogaty... Jeden z tych panów otworzył swoję kasę pańskiemu synowi...
— I każe mu płacić dwadzieścia franków za sto sous, jakie mu daje... Nie ma majątku, któryby wystarczył na operacye podobnego rodzaju. Leopold ze szczętem się zrujnuje, będzie podpisywał obydwoma rękami, co tylko mu podpisać każą, a ja, czyż pracowałem całe życie na to, aby zbogacić jakiego rabusia który się ze mnie wyśmiewa? Gdybym znał tego rabusia, to by była rzecz inna, postarałbym się go urządzić i to w krótkim czasie. Powiedz mi pani nazwisko tego łajdaka, tego skorpiona co toczy mojego syna, a ja dodam ci dwadzieścia pięć tysięcy franków, do sumy jaką obiecałem.
— Dwadzieścia pięć tysięcy więcej! wykrzyknęła Lucyna... — Nie wiem jak zdołam dowiedzieć się nazwiska jakiego panu potrzeba, ale się dowiem na pewno...
W tej chwili ktoś właśnie zastukał do drzwi, które Placyd zasunął poznawszy Lucynę.
— Kto tam? — zapytał.
— Ja ojcze... proszę otworzyć u dyabła!..
— To Leopold... — rzekła podnosząc się żywo Lucyna. — Jeżeli mnie zobaczy, wszystko stracone!..
Joubert otworzył drzwi, łączące gabinet z mieszkaniem.
— Niech pani tam wejdzie... i zaczeka na mnie.
Lucyna zniknęła w pasażu.
Placyd zamknął drzwi za nią.
— Otwieraj że papa!.. — wołał Leopold stukając coraz silniej.
Joubert odsunął zasuwkę.
— Co znaczą te wrzaski?.. — zapytał ostro, gdy Leopold, zataczając się, wszedł do gabinetu — Jak ty śmiesz prezentować mi się w podobnym stanie?..
— To dopiero łgarz z tego pisarza, — mruczał Leopold, rozglądając się po pokoju. — Wyobraź sobie ojciec, ten facet powiedział mi, że jest u ojca jakaś dama... Ojciec i... dama!.. Ha!.. ha!..
I idyotycznie zaśmiał się na całe gardło.
— Tyś pijany! — wykrzyknął Joubert.
— Jestem właściwie wzruszony tylko troszeczkę, — odrzekł Leopold. — Napiłem się przy ostrygach Chateau Yquem i bardzo dobrze mi zrobiło. Nabrałem werwy.. śmiałości...
— Śmiałości?.. — przerwał Placyd. — Potrzeba było istotnie śmiałości, ażeby mi się w takim stanie przedstawić... ażeby wyprawić ze swej osoby widowisko moim urzędnikom. Nie myślałem żeś jest zdolny do czegoś podobnego...
Leopold rzucił się na krzesło, aż pod nim zatrzeszczało.
— O! możesz papa prawić mi.. — bełkotał, — wiele ci się tylko podoba... Owszem.. owszem... gadaj tatuńciu dopóki całej swej zółci nie wygadasz... Jak skończysz porozmawiamy seryo...
— Nie rozmawia się z pijakami...
— Nie jestem wcale pijany!.. jużem przecie powiedział. Jestem tylko podochocony trochę. To Yquem Nr. 70 wszystkiemu winno... Wyborny ten Nr. 70. Półtora luidora butelka... Patrz papa, dostałem nawet kolorów... Oczy zabłysły fosforem... Jestem ładny chłopiec jak rzadko... Nie ma potrzeby gderać, marudzić... Siadaj papa i pogadajmy...
Joubert zniecierpliwiony tupnął nogą...
— Porzuć ten ton! — zawołał gwałtownie. — Od ośmiu dni nie pokazywałeś się tutaj... mogłeś i dziś nie przychodzić...
— Miałem ważne interesa przez cały ten tydzień kochany papciu!..
— Znam ja te twoje interesa! — wrzasnął Placyd unosząc się coraz bardziej, ładne są ani słowa te twoje interesa!..
Jeżeli je papa znasz, nie będę potrzebował tłómaczyć...
— Kupujesz domy i umeblowania dla panny Klary Gervais, magazynierki.
— A ona ich nie przyjmuje stanowczo... To mi anioł... to mi prawdziwy anioł!... Są dziewczęta wieńczone różami na posiedzeniu Akademii francuzkiej, ale z pewnością nie warte one Klary Gervais, jeżeli zwłaszcza, co prawdopodobne, cnotom tym uwieńczonym, nie ofiarowywano domów umeblowanych... A propos... nie nabędziesz papa odemnie domu za cenę; którą kosztował?... Zrobisz papa niezły wcale interesik!...
Joubert wzruszył ramionami.
— Nie podoba się to papie?.. to nie gadajmy o tem — tembardziej, że wcale tu nie z tą propozycyą przyszedłem...
— Pocóżeś zatem przyszedł?
— Aby papie powiedzieć, albo raczej powtórzyć, że mi życie obmierzło... Wszystkie dziewczyny, które znam, głupiuchne są jak gęsi... przyjaciele moi wszystko niedołęgi... Próżniactwo działa mi na nerwy... Chcę... tak jak mnie papa widzisz, zabrać się gorliwie do pracy...
Placyd patrzył na syna ze zdziwieniem.
— Ty chcesz się wziąść do pracy?... powtórzył.
— Ależ tak!... Nie widzę ażeby było w tem coś tak nadzwyczajnego!...
— Do czegoż jesteś zdolnym?... Nie chciałeś nigdy uczyć się niczego...
— Kiedy się ma pieniążki, nie potrzeba być uczonym... Nie jestem chyba głupszym od ciebie papo?... Co?... Uczyń mnie wspólnikiem swoim... zapoznaj z interesami... Za kilka tygodni będę już „macherem“ doskonałym. — Starzejesz się papo... a męczysz niepotrzebnie. — Ja mam młodość, energię i pomysłowość... To bardzo dużo znaczy!.. Daj mi papa ładną pensyjkę i dwudziesty piąty procent od interesów jakie nastręczę... Zobaczysz jakie będziemy mieli powodzenie!... Leopold pomimo zająkiwania się i niepotrzebnego gestykulowania, przedstawiał jednak rzeczy jasno i kategorycznie.
— Czy na seryo mi te mówisz?... zapytał Placyd.
— Naturalnie na seryo!... Ucz mnie ojciec korzystać ze swojego doświadczenia... Naucz mnie tak stąpać, ażeby się nie przewrócić na paragrafach kodeksu... Rzemiosło lichwiarza znam doskonale...
— O! — rzekł Joubert zadrżawszy.
— Czyż nie mam przyjaciół, którzy przychodzą do ciebie przejadać zboże na pniu, lub dyskontować swoje majątki... Czyż nie wiem na jakie dajesz im procenta?...
— Mam duże stosunki w świecie pomiędzy ludźmi, którzy najlepiej umieją się bawić... Będę ci nasyłał klientów... dam ci całe chmary klientów — zobaczysz. — No cóż, zgadzasz się papa czy nie?... Bierzesz mnie za wspólnika, czy nie bierzesz?...


IV.

— Nie o tem dla ciebie marzyłem... szepnął z westchnieniem Placyd.
— Wiem... wiem... odrzekł Leopold z głupowatym, przerywanym czkawką uśmiechem.
— Chciałeś mi dać pannę z dwoma i pół milionami, pannę, za którą tropisz zapamiętale i wytropisz zapewne... A więc papo! nie potrzebna nam już ta panna!... Porzucam życie pajacowskie i zabieram się do pracy... Będę orał od rana do wieczora, jak pierwszy lepszy kantorzysta, ale pod warunkiem, że mi się pozwolisz ożenić z kim mi się podoba...
— Z Klarą Gervais?... wszak prawda — zawołał Placyd ze złością.
— A więc tak! z Klarą Gervais... — Jeżeli się nie zgodzisz, stracę głowę zupełnie...
— Nigdy nie zgodzę się na to.
— Nie pleć też papa głupstw takich... Co papa masz do zarzucenia temu dziecku?.. Chyba tylko to, że nie posiada ani rzodkiewki? — Ubogą jest, ale najszlachetniejszą!... — Nie przyjęła odemnie domu wiejskiego, prześlicznie umeblowanego, jaki jej ofiarowałem... i... wyrzuciła mnie za drzwi... — To postąpienie co się nazywa wspaniałe!...
— Szydzi sobie z ciebie... — traktuje cię jak ostatniego głupca... liczy na twoję łatwowierność...
— Dziękuję ci papciu za komplement!... ale pomimo to wierzę niewzruszenie w honor Klary, bo się o nim przekonałem... — Klara jest po prostu aniołem! — Bądźże papa tak grzecznym, weź kapelusz i laskę i pójdź na ulicę Saint-Paul Nr. 27 i poproś ją o rękę dla twojego ukochanego syneczka!
Placyd za całą odpowiedź zaśmiał się złowrogo.
— Jeżeli mi odmówisz — jeżeli się będziesz upierał, to wiesz papa co się stanie? Zaczekam do pełnoletności i przyślą ci dwóch notaryuszów ze ślicznemi papierami stemplowanemi, a tymczasem dla zabicia czasu, będę takie wyprawiał szaleństwa, że cały Paryż będzie o mnie tylko mówił.
Joubert wściekał się ze złości.
— Chcesz więc i mnie i siebie zniszczyć nieszczęśliwy?...
— Wszystko mi jedno! — odrzekł Leopold.
— Nie pozwolę ci na to...
— Jakim sposobem...
— Rozciągnę nad tobą prawną opiekę...
— Nie wierzę!... — Zresztą na nic się to nie przyda. — Będę kładł późniejsze daty na wekslach; a koledzy twoi, lichwiarze, chętnie mi na nie pożyczą.. — Jeden masz tylko na to sposób, aby mnie uczynić rozsądnym i uległym. — Pozwolić na zaślubienie panny Klary Gervais...
Zamiast się rzucać na nowo, Joubert stał się na raz zimnym i odrzekł wpatrując się uważnie w syna.
— Nie mógłbym jednak pozwolić ci ożenić się z tą dziewczyną, gdyby się okazała niegodną ciebie...
Leopold zerwał się z krzesła.
— Niegodną?... — Co papa mówi?...
— To co powiedziałem, nie więcej...
— O cóż papa posądzasz Klarę Gervais?
— Nie posądzam jej o nic, bo nie znam jej prawie wcale, jakkolwiek jednak nie jesteś w tej chwili zupełnie przytomnym, zrozumiesz chyba łatwo, iż nie mogę prosić dla ciebie o rękę kobiety nieznanej. — Chcę wiedzieć i mam chyba pewne do tego prawo, czy Klara zasługuje istotnie na to wielkie poświęcenie jakie chcesz dla niej uczynić?...
Leopold podrapał się w ucho.
— Jest w gruncie rzeczy racya — odezwał się po chwili — zwłaszcza, że Klara nie ma się czego obwiać... przeciwnie...
I głosem fałszywym zanucił:

„Bielsza od białego gronostaja“

— A jeżeli zebrane wiadomości, będą wszystkie jaknajpomyślniejsze, ulegniesz prośbom twojego syna, nieprawdaż papo?
— Nie prośbom tylko groźbom. Jeżeli małżeństwo którego się tak domagasz, uczyni cię kiedyś nieszczęśliwym, nie będę przynajmniej miał sobie do wyrzucenia...
— Nic sobie papa nie wyrzucaj... zupełnie mnie to nie obchodzi, bylebym ją tylko poślubił... Więc papa zajmie się zbieraniem wiadomości?...
— Kiedy?
— Bezzwłocznie... Zacznę chociażby dzisiaj, nie mogę jednak działać lekkomyślnie. Potrzebować będę pewnego czasu, ażeby nabrać pewności, że jeżeli robisz głupstwo, nie poniżasz się przynajmniej.
— Wiele papa potrzebować będzie czasu na te studya dla uspokojenia swego delikatnego honoru... Ośm dni będzie dosyć?...
— Myślę...
— No to niechajże będzie ośm dni! — rzekł Leopold, zabierając się do wyjścia. — Za ośm dni przyjdę tutaj.
— Nie zobaczę cię wcale przed tem?
— Nie — lepiej unikać wszelkich niepotrzebnych dyskusyj... przy wielkiej papy zgryźliwości. Żegnam papę. Od dzisiaj za tydzień zastukam znowu do ciebie...
I Leopold nie pocałowawszy nawet ojca, wyszedł z gabinetu puściwszy kłęb dymu z cygara, które zapalił.
Kiedy drzwi się za nim zamknęły, Placyd Joubert zawołał głosem pełnym rozpaczy:
— Oto dzieci!!! I on myśli, że ja pozwolę, że ja mu ustąpię! — głupiec.
Następnie poszedł żywo otworzyć drzwi od swojego apartamentu, w którym się ukryła Lucyna Bernier.
— A to nam się udał nasz Leopold? nieprawda kochany panie, — odezwała się młoda kobieta ze śmiechem, kładąc nacisk na wyrazie nasz. — Słowo honoru, że warto go oprawić w szpilkę, jak drogocenną jaką perłę.
— Słyszała pani?
— Rozmowa prowadzona była tak głośno, że nie straciłam ani jednego wyrazu...
— Jest zatem niebezpieczeństwo, jak pani sama widzisz!.. Trzeba żeby od dzisiaj za dni ośm, można było dowieść mojemu synowi, iż takiej, jak Klara Gervais dziewczyny, nie podobna brać za żonę...
— To dobrze powiedziane!.. Dowiedziesz mu pan tego za tydzień!..
Lucyna rzekłszy to, pożegnała Placyda Joubert, który ją odprowadził aż do schodów.


∗             ∗

Benichon powróciwszy ze swojej wycieczki do Varennes i Champignolles, zastał list zaadresowany do pana Blondel inspektora instytucyi Opieki publicznej.
List był od pani Ligier, praczki, która go prosiła, aby przybył do niej bezzwłocznie, bo ma mu do zakomunikowania szczegóły tyczące Maryi-Joanny.
Zaraz nazajutrz, ale zdawszy sprawy z tego co zrobił, pryncypałowi swojemu, Bonichon udał się do Bonneuil.
— No, jestem, kochana pani — odezwał się wchodząc do praczki. — Cóż to tam pani masz za wiadomości?...
— Marya-Joanna, była wczoraj wieczorem u Bordiera... — odpowiedziała pani Ligier.
— I jadła obiad z czterema młodymi ludźmi, z których jeden był jej kochankiem...
— Zkądże pan już wie to wszystko?...
— Ja wiem wiele jeszcze innych rzeczy... — Wiem także np. żeś pani miała wczoraj wizytę jednego pana, który przyjechał powozem... Taki pan... jak wół niezgrabny, a brzydki jak małpa... — Czego on chciał od pani?...
— Przyjeżdżał, aby również dowiedzieć się o Mąryę-Joannę...
— Z jakiej racyi?...
— Z racyi wielkiego spadku, jaki spada na nią. — Wypytywał mnie o wszystko — a przedstawił się, jako działający z polecenia dyrektora Opieki publicznej...
— Coś mu pani odpowiedziała?...
— Prawdę. — Nie mogłam powiedzieć nic innego, boć Marya-Joanna nie była...
— A on co na to?...
— Zaczął mnie się wypytywać w najlepsze i kazał pokazać medalik, jaki Marya-Joanna, dzieckiem nosiła na szyi, a jaki schowałam z obawy, aby go nie zgubiła. Pokazałam... ten pan obejrzał dokładnie i powiedział, że to pomyłka, i że Marya-Joanna nie jest dzieckiem, którego poszukuje...
— Kłamstwo! — pomyślał Bonichon — gdyby przypuszczał był omyłkę co do osoby, nie byłby jeździł do Bordiera po szczegóły i to ztąd prosto... — Widzę ja jasno całą tę sprawę... — Nie zawiadomi Opieki publicznej... bo się będzie bał, aby mu się nie wtrąciła do jego interesów! — No, wszystko dobrze idzie!... Przybywam pierwszy... pobijemy zatem Jouberta!... O! pobijemy na głowę...
Rozprawiając tak pół głosem, pseudo inspektor, chodził po pokoju gestykulując żywo.
Pani Ligier przypatrywała mu się z pełną obawy ciekawością.
Nagle zatrzymał się przed nią i rzekł:
— Spodziewam się, żeś pani nie oddała medalu temu panu, co tu był wczoraj?
— O! nie proszę pana.
— Pokaż mi go pani...


V.

Pani Ligier, poszła po szkatułkę, którą widzieliśmy już dnia wczorajszego. Wyjęła medalik i podała go pseudo-inspektorowi Opieki publicznej.
Bonichon długo mu się przypatrywał.
Po jednej stronie było wyobrażenie Matki Bozkiej z Dzieciątkiem Jezus na ręku i z koroną z gwiazd nad czołem.
Po drugiej stronie słowa:
Módl się za nami, którzy się do Ciebie uciekamy.”
— Dobrze... — rzekł Bonichon po skończonym przeglądzie... — Zachowaj pani ten medalik starannie. — Gdyby mi się okazał potrzebnym, to go zażądam.
Byłby go z chęcią zabrał od razu, ale byłoby to niezręcznie i nie bardzo bezpiecznie; a Bonichon był bardzo ostrożnym.
Nie mając nic więcej do roboty w Bonneuil, powrócił do Paryża i poszedł zdać sprawę Jacquierowi z tego co się dowiedział wczoraj.
Uszczęśliwiony pryncypał, powinszował mu powodzenia, a przekonany, że Marya-Joanna, była rzeczywistą córką panny de Rhodé, polecił dowiedzieć się jak najśpieszniej, czy mieszka na przedmieściu Bourbon razem ze swoim uwodzicielem panem de Quercy.
Nie tracąc chwili czasu, Bonichon udał się na wyspę Świętego-Ludwika.
Dom oznaczony Nr. 22, była to stara z XVII wieku budowla, zamieszkana niegdyś przed jednę tylko rodzinę, ale teraz podzielono ją na kilka mieszkań.
Vice-hrabia de Quercy, zajmował parter, którego wysokie okna, wychodziły na Sekwanę. — Posiadając znaczny majątek i ciesząc się zupełną niepodległością, dzielił dotąd swoje życie pomiędzy łatwe miłostki i klub wioślarski, którego zagorzałym był zwolennikiem.
— Czy jest pan de Quercy u siebie? — zapytał Bonichon odźwiernego.
— Nie ma pana vice-hrabiego — o0dpowiedział zapytany.
— Nie ma?... — powtórzył agent Jacquiera z uśmiechem. Wczoraj przecie powrócił z Champignolles.
— Nie wiem gdzie był wczoraj, bo nie zajmuję się nigdy tem co do mnie nie należy... — odpowiedział stróż z godnością. — Wiem tylko, że pojechał dzis rano i powiadomił nie, iż zabawi w drodze dni dwa, albo i trzy nawet..
— Wielka szkoda... — bo mam nadzwyczaj ważny interes. — Czy nie ma u niego czasem jakiej osoby... — jakiej młodej damy... kogokolwiek... z kim mógłbym się porozumieć?...
— Nie, nie ma żywej duszy...
— A czy przynajmniej nie wiecie, gdzie się udał pan de Quercy?...
— I tego nie mogę powiedzieć, bo nic nie wiem...
Czy stróż posłusznym był rozkazom, czy rzeczywiście nic nie wiedział? — Tak w jednym jak i w drugim razie, na nic się wszelkie nalegania nie zdały.
— To przyjdę za parę dni... — odrzekł Bonichon niezadowolony z opóźnienia, mogącego wszystko zepsuć. Opuścił uszy i powrócił na ulicę Bleu.


∗             ∗

Przekonany, że ojciec tak jak powiedział, zajmie się zebraniem wiadomości, co do moralnego prowadzenia i przeszłości Klary Gervais, pewny, że wiadomości te będą jak najpochlebniejsze, a więc, że znikną wszelkie przeszkody, Leopold zaledwie powrócił do siebie, zasiadł przed biurkiem, ujął się obu rękami za głowę i tak przesiedział dobre pół godziny — aż nareszcie, wziął się do napisania lista treści następującej:
„Aniele mojego życia, skarbie mój wymarzony!
„O! jakże żałuję, że nie chcesz zrozumieć uczucia, jakiem pałam ku tobie, że uważasz je tylko za wybryk jakiś, za prostą fantazyę szaleńca! — Wcale tak nie jest!... — Pałam miłością czystą, pełną szacunku i moralnie przekonany jestem, że nic jej nigdy nie odmieni...
„Ja o małżeństwie, tylko o małżeństwie prawnem myślę, aniele mojego życia!
„Jak prawdą jest, że nie jestem żadnym rozbójnikiem, zostaniesz ty panią Joubert, co przecie nie będzie ci tak bardzo nieprzyjemnem, skoro serce moje przepełnione miłością, a pugilares wypchany niebieskiemi biletami... — Życie twoje nie będzie wcale przetykane cierniami... — Przekonasz się o tem, skarbie marzeń moich najgorętszych.
„Potwierdzi ci to wszystko mój ojciec, który za kilka dni będzie miał zaszczyt przedstawić ci się i prosić o przyjęcie mojego nazwiska.
„Aniele mojego życia!... musiałabyś chyba mieć duszę tygrysa, abyś mnie chciała przyprowadzać na dno rozpaczy! — Twoja odmowa zadała by mi cios śmiertelny.
„Zanim będę miał szczęście poprowadzić cię do ołtarza i do notaryusza, wybacz mi Klaro, niekonsekwencyę z tym pałacykiem w Fontenay-sous-Bois, której czuję się winnym... Zbłądziłem, ciężko zbłądziłem, ale tak był ślicznie umeblowany ten pałacyk!... — Przeznaczam go na podarek ślubny!...
„W nadziei, że w przyszłości nazywać mnie będziesz Leo albo Popold — (jak to będzie pięknie — nieprawda?...) — pozwól mi, bóztwo ty moje, podpisać się jako... twój przyszły mężulek.

„Leopold Joubert.”

Młodzieniec przeczytał raz jeszcze to co napisał, uznał, że jest bardzo dobrze, zaadresował i wyszedł na pocztę.
Klara Gervais, wróciwszy wieczorem do domu, zastała list u odźwiernej, a zaintrygowana nieznanym charakterem pisma, rozpieczętowała prędko kopertę i spojrzała na podpis.
— Znowu on!... — szepnęła wzruszając ramionami. — Czyż nigdy nie zechce odczepić się odemnie?...
I nie rzuciwszy nawet okiem, na gorące wynurzenia Leopolda, zgniotła papier w ręku i przyłożyła do świecy. I przypatrywała się całopaleniu, dopóki ostatnia iskierka nie uleciała ze zczerniałego papieru.
Ale teraz, jakieś uczucie kobiece, zbudziło się w jej duszy, litość wzięła górę nad pogardą.
— Biedny chłopak szepnęła, może to natręctwo jego, jest dowodem, prawdziwej jego miłości... Jeżeli naprawdę mnie kocha, bardzo go żałuję, bo ja nie kocham go wcale i nigdy nie pokocham.
Następnie zmęczona całodzienną pracą, rozebrała się i położyła w łóżko, myśląc ciągle o młodym człowieku, spotkanym dwukrotnie, raz na ulicy Sekwany, a drugi raz na bulwarze Beaumarchais, słowem o Adryanie Couvreur.
— Waryatką jestem... doprawdy... — powtarzała sobie głośno — kto to wie, czy ja go zobaczę jeszcze kiedy?...
Widziała go jednakże przez całą noc we śnie.


∗             ∗

W trzy dni potem, uwijali się gęsto po całym Paryżu, jacyś ludzie, bardzo skromnego wyglądu, z pakami drukowanych ćwiartek prawie mokrych jeszcze, pod pachami.
Ludzie ci wywijając jedną z takich kartek trzymaną w ręku, wrzeszczeli co sił starczyło, na różne głosy:
— Jutro w dalszym ciągu ciągniecie wielkiej loteryi tunetańskiej!... Kupujcie państwo tabelkę główniejszych wygranych! Dziesięć centymów... dwa sous!
Na ulicy de Rennes, młody człowiek, dobrze nam znany, mianowicie Jakób Lavand, jeden z towarzyszy Adryana Convreur, zatrzymał przechodzącego roznosiciela, dał mu dwa sous, kupił tabelkę i przez drogę zaczął przeglądać numery wylosowane.
Nagle wydał okrzyk radosny, zawrócił się, kłusem prawie pobiegł z powrotem w ulicę de Rennes, i zatrzymał się dopiero przy ulicy Montparnasse, przed domem, gdzie się mieściła pracownia malarsko-dekoracyjna. Sadząc po cztery naraz schody, wbiegł na górę i jak kula wpadł do wielkiej sali w której Adryan Couvreur, Karol Vivier i Klaudyusz Fremy, malowali ogromne płótno, rozciągnięte na podłodze.
— Jak to... wróciłeś? — odezwał się Fremy — czułeś się taki słaby!... — Czy ci się lepiej zrobiło przez drogę?
— Marna rzecz w tej chwili, ta moja niedyspozycya, przyszedłem zabrać was wszystkich trzech...
— Toś się wcale niepotrzebnie fatygował mój stary — odrzekł Adryan Couvreur — dziś niepodobna odrywać się od roboty... Pryncypała nie ma... Musimy pozostać w pracowni i pozostaniemy... ani się na krok nie ruszymy...
— Nawet, żeby pójść odebrać pieniądze?... — zapytał Lavaud.
— Przecie to nie dziś wypłata...
— Przeciwnie moje dzieci... dziś dzień wypłaty wygranych z loteryi tunetańskiej — zawołał Jakób, machając tabelką.
— Wygraliśmy?... — zapytali na raz trzej młodzi ludzie.
— Myślę moi drodzy, żeśmy wygrali... — Wyciągnięto z koła numer dwa miliony pięćset tysięcy sześćset siedemdziesiąt i pięć!.. — Czyż to nie nasz przypadkiem numer?...
— Zdaje mi się że nasz... odrzekł Couvreur, zdejmując z gwoździa paltot, z którego kieszeni wydobył pugilares, a z tego bilet nabyty w dystrybucyi, na ulicy Sekwany. Przypatrzył mu się i przeczytał głośno:
Dwa miliony pięćset dziewięćdziesiąt tysięcy sześćset siedemdziesiąt pięć!... Oto rzetelny numer naszego biletu!...


VI.

Jakób Lavand, Klaudyusz Fremy i Karol Vivier, zaczęli wykonywać tańce wysoce fantastyczne, w czasie których Lavand uderzył nogą w nos swoje vis-à-vis i zawołał:
— Co to za szczęście kochane moje dziatki!... co to za szczęście! — Adryan Couvreur, ma, trzeba przyznać, jakiegoś wabika! — Byłem najpewniejszym, że wygramy, skoro on los wyciągnął. Nie mogło być inaczej...
— No, nareszcie, wieleż wynosi nasza ta wygrana? — zapytał Vivier.
— Okrągłe dwadzieścia pięć tysięcy franków!...
— To bardzo pięknie!.. Każdy z nas zatem dostanie po sześć tysięcy dwieście pięćdziesiąt franków... Zostaliśmy tedy kapitalistami... Niech żyje „Tunis!.. No, w drogę teraz, starzy towarzysze!... zakomenderował Jakób... Chodźmy odebrać wygranę, a wieczorem wychylimy szampana najpierwszej marki, w jakiej szyk restauracyi na bulwarach... Puszczajmy co tchu w trąbę pracownię!... Mamy wszelkie prawo po temu. Nie wygrywa się codzień na loteryi!...
Tą razą Adryan Couvreur, nie opierał się wcale.
Wszyscy czterej, zmienili pośpiesznie ubrania w których pracowali, na ubrania do wyjścia na ulicę, wzięli się pod ręce i przez pole Elizejskie, podążyli do pałacu przemysłu, gdzie się mieścił zarząd loteryi.
Adryan przedstawił się urzędnikowi.
— Mam tu pieniądze do odebrania... odezwał się pokazując bilet kasyerowi, który odrzekł z uśmiechem:
— Zanadto się pan pospieszyłeś... dopiero dzisiaj rano odbyło się ciągnienie... wypłata dopiero jutro nastąpi...
Możemy sobie wyobrazić, jak się miny wszystkich czterech młodzieńców wyciągnęły.
Odłożenie na jutro wypłaty, sprawiło na nich wrażenie jak by ich zimną woda. lano.
— Nie ma po co powracać do pracowni, bo z pewnością nie wiele byśmy zrobili... — zawołał Adryan.
— Pozostanę w tym cyrkule, bo mam się tu z kimś zobaczyć... — a jutro stawię się punkt o dziesiątej.
— Zgoda... i my na ten sam termin — przybędziemy...
Pożegnali się i rozeszli.
Adryan nie miał się z nikiem widzieć ale chciał pozostać sam, ze swojemi myślami. Poszedł też sobie wolno, zadumany.
— Sześć tysięcy dwieście pięćdziesiąt franków wygrałem!.. Dołączywszy do tego oszczędności, znajdę się w posiadaniu jakich dziesięciu tysięcy franków. Ładny grosz, dziesięć tysięcy franków! Będę mógł kupić sobie za nie wcale ładny domeczek z ogródkiem w okolicach Paryża, gdzie życie daleko tańsze... Ztąmtąd będę codziennie przychodził do pracowni.
— Jaka ona będzie szczęśliwa... Jak bylibyśmy oboje szczęśliwi, gdyby zechciała zostać żoną moją... Ale na co się przyda marzyć nawet o podobnem szczęściu?.. Po co łudzić się nadzieją, która ziścić się nie może?.. Spotkałem ją to prawda ale... nie chciała mnie wysłuchać i... uciekła przedemną...
— Czy ja jeszcze spotkam ją kiedy?.. A jeżeli tak, to i cóż mi z tego przyjdzie?.. Znowu mi z pewnością ucieknie...
Adryan Couvreur długo błądził po Paryżu i szedł ciągle bez żadnego celu.
Ani spostrzegł, że zapadł wieczór.
Upadał ze znużenia. Zjadł obiad w małej jakiejś restauracyjce, którą napotkał po drodze, i powrócił do domu smutny i zrozpaczony.
Nazajutrz o dziesiątej rano stawił się na oznaczoną schadzkę, gdzie już nań oczekiwali niecierpliwie, trzej jego towarzysze. Po odebraniu pieniędzy, zamierzali pomimo zimy przejechać się na wieś, bo wieś ideałem jest wszystkich tych, których zajęcia trzymają jak rok długi w Paryżu.
Teraz udali się do biura urzędu loteryi i tym razem wypłacono im bez żadnej trudności w biletach bankowych i złocie dwadzieścia pięć tysięcy franków, padłe na bilet, którego posiadaczem był Adryan.
Rozdział sumy nastąpił w sąsiedniej kawiarni.
Lavand Fremy i Vivier uradzili, że pójdą na śniadanie do wioski La Pie, do restauracyi dobrze znanej spacerowiczom niedzielnym, — Adryan którego melancholiczne myśli prześladowały bardziej niż kiedykolwiek, byłby chętnie nie towarzyszył kolegom swoim, nie śmiał jednak wymówić się, wsiadł zatem z niemi do powozu i podążyli na stacyę kolei Vinceanes.
O tej samej godzinie, gdy wyruszyli z Paryża, pani Thouret, modniarka z ulicy Caumartin, otrzymała depeszę następującą:
Proszę przysłać zaraz dwa kapelusze modne i podług mojego gustu, do willi mojej Trembles Creteil. Bardzo pilno.

„Juana.

Pani Thouret przywołała zaraz Klarę do siebie.
— Moje dziecko musisz wyjść — powiedziała.
— Dobrze, proszę pani.
— Przynieś pudło na dwa kapelusze i zapakuj te oto.
I wyjęła ze szafy dwa eleganckie lubo krzyczące trochę kapelusiki — a kiedy Klara zajmowała się pakowaniem, pani Thouret pisała rachunek i dokładny adres klijentki.
— Czy znasz okolice Paryża moje dziecko?... spytała Klary.
— Bardzo mało...
— Musisz jednak wiedzieć chyba gdzie się znajduje Creteil.
— Wiem przypadkiem proszę pani... Byłyśmy tam raz z mamą Gervais, jadłyśmy obiad w zielonej altance nad wodą...
— Doskonale, to właśnie tam wysłać cię pragnę... Skoro miniesz most Creteil, zapytasz o willą Trembles, na wyspie świętej Katarzyny, należącą do osoby, do której cię posyłam z kapelusza mi... Masz zresztą dokładny adres na fakturze...
— O! trafię z pewnością proszę pani!
— Osoba ta nazywa się pani Juana...
Rachunek wynosi piętnaście luidorów.
— Czy mam odebrać pieniądze?
— Jeżeli ci zapłacą to dobrze... Pokwitujesz w mojem imienia... Jeżeli nie to się nie upominaj... Klijentka pewną jest zupełnie.
Klara ubrała się ciepło, bo dzień był zimny chociaż bardzo ładny, wzięła pudełko i wsiadła do fiakra, który miał ją zawieźć na stacyę kolei na plac Bastylii i pojechała.
Spotkamy ją wkrótce w willi Trembles, tymczasem zaś, prosimy czytelników naszych, aby się cofnęli o kilka godzin w tył i udali z nami do Lucyny Bernier.
Pani Lucyna miała zwyczaj wstawać bardzo późno, budziła się atoli wcześnie i wyczytywała w łóżku, różne artykuły sensacyjne, sądowe, teatralne i modne z dwóch czy trzech dzienników paryzkich.
Dziś panna służąca razem z dziennikami, podała jej liścik napisany na welinowym wyperfumowanym papierze.
Otworzyła ten list i oto co przeczytała:

„Kochana Lulu!

„Nudzę się śmiertelnie, w tej prześlicznej mojej willi Trembles, którą ofiarował mi nieznośny mój zazdrośnik i w której trzyma mnie jak w klasztorze.
„Wspomniany zazdrośnik wyjechał na trzy dni, jak powiedział, nie dowierzam mu jednakże, bo zdolnym jest spaść mi na kark lada chwila i oto dla czego nie śmiem się wymknąć z więzienia!...
„Przekonaj mnie, serdeczna moja, żeś jest istotnie wierną przyjaciołką... wybierz się w drogę zaraz, po otrzymaniu tego wezwania. Wybierz się na dni kilka...
„Jeżeli masz pod ręką tego swojego głuptaska Leopolda, zabierz go ze sobą, facet to taki pocieszny, że się rozerwiemy na prawdę.

Przybywaj piękna damo
Przybywaj czekam cię.

jak w „Białej damie” śpiewają.
„Twoja kochająca cię przyjaciołka,

„Juana.”

— Doprawdy, podoba mi się bardzo ten projekt!.. — zawołała głośno
Lucyna, wyskakując z łóżka. — Nie wiedziałam, jak zabić dzień dzisiejszy!... Chociaż wieś w zimie, to przyjemność dziwna trochę, aleć zawsze rozerwę się trochę.
Zadzwoniła na służącę i oświadczyła jej:
— Wsiadajno w fiakr Margerito i jedź zaraz do pana Leopolda... Dostań się doń, chociażby ci bronił służący... obudź jeżeli śpi i uprzedź, że za godzinę wstąpię po niego... Zabieram go ze sobą na wieś... Niech będzie koniecznie gotów...
— Dalej, prędko!... Umykaj! co ci siły starczy!..,
Lucyna zwinęła na głowie prześliczne swoje czarne włosy i ubrała się sama w toaletę bardzo skromną, w której jej jednak bardzo było do twarzy.
Zupełnie już była gotową i wiązała właśnie wstążki od kapelusza, gdy powróciła pokojówka.
No i cóż?... zapytała.,
— Widziałam proszę pani, pana Leopolda... Spał... Obudziłam go... Poziewał bardzo długo... i nakoniec oświadczył, że będzie gotów...
Powóz już czeka...
— Jadę.


VII.

Lucyna zastała Leopolda zupełnie gotowego i w najlepszym humorze.
Dumny był, że wczoraj postawił ojcu warunki i zmusił go prawie do kapitulacyi, że napisał list do Klary Gervais, zapowiadając jej wizytę ojcowską, bo list ten uważał za arcydzieło w swoim rodzaju.
Pani Lucyna zamierzała powrócić wieczorem koleją, ale potem zdecydowała się pozostać na wsi dłużej i pojechać powozem: Po półtora godzinnej podróży, powóz zatrzymał się przy moście prowadzącym do tak zwanych wysp św. Katarzyny, gdzie Lucyna z Leopoldem wysiedli — zapłacili i odprawili stangreta.
Wyspy św. Katarzyny, złożone z pasa ziemi na dwieście metrów szerokości a dwa kilometry długości, przerznięte są na dwie części przez niewielką rzeczułkę.
Część zachodnia jest prawie pustą, bo ma tylko drewniany barak zajęty latem przez przekupnia, sprzedającego różne przekąski, część wschodnia przeciwnie, zabudowana letniemi domkami, stanowi bardzo przyjemną siedzibę na wiosnę, lato i jesień, ale jest opłakanie smutna, gdy nastąpi pora brzydka, i liście z drzew opadną.
Panna Juana — prawie że sama jedna przepędzała w tej pustce, a potrzeba było na prawdę posiadać na to, sporo odwagi. Otuchy dodawała jedynie nadzieja odziedziczenia dość znacznego majątku po śmierci protektora — starego kawalera, zazdrośnika i manijaka, ale za to milionera.
Willa Trembles, był to prześliczny pałacyk, pośrodku dosyć dużego ogrodu, zasługującego na miano parku. Otrzymała nazwę swoję od osiczyny, ocieniającej z obudwóch stron brzegi Marny.
Po prawej stronie parku, rozciągały się grunta do sprzedania, po za niemi zaś stał mały skromny domeczek, także jak to oznajmiała wywieszona na nim karta, na sprzedaż przeznaczony.
Leopold i Lucyna nie pierwszy raz znajdowali się tutaj, to też poszli prosto ku bramie ogrodowej.
Juana czekała na nich i przyjęła z otwartemi rękoma. Obie przyjaciółki uściskały się serdecznie.
— Musicie umierać z zimna i głodu!... wołała. — Na szczęście pali się suty ogień na kominku w sali jadalnej, a śniadanie za trzy minuty podadzą.
— Brawo!.. wykrzyknął Leopold i dodamy tylko dwa słowa, ale już po śniadaniu, dwa słowa tylko, ale takie, że niechaj się stare wina z twojej piwnicy dobrze mają na baczności!
Za chwilę siedzieli przy stole.
— Jacy wy dobrzy, żeście przyjechali!... mówiła gospodyni domu... Musicie mi cały dzień podarować... Razem zjemy obiad... Moglibyście zanocować nawet... Mam pokoje do waszej dyspozycyi.
— Byłoby to prześlicznie, oh! naprawdę prześlicznie, daję słowo!... odezwał się Leopold.. ale cóż kiedy nie możliwe.
— Dla czego?... zapytały obie kobiety razem.
— Bo ja muszę być na wpół do siódmej w Paryżu... Mam interes bardzo ważny... Mianowicie odebranie pieniędzy. Na takie randez-vous nie można się niestawić.
— Może być, że to bardzo ważne, ale mnie wcale nie na rękę! — odrzekła Juana. — Ja tak liczyłam na was. Napisałam do Wiktora Chariot... znacie go dobrze... tego kupca delikatesów z ulicy świętego Łazarza... przysłał mi dzisiaj rano, wszystko co trzeba. Łososia... comber dzika marynowany... i szpilkowany na rożen.. pasztet z wątróbek.., trufle ogromne... raki podobne do małych raczej homarów... i cudowne owoce!.. Cóż ja z tem wszystkiem zrobię, jeżeli mi nie pomożecie?...
— Jest sposób zaradzenia złemu — odezwał się z uśmiechem Leopold.
— Jaki?
— Pojedziemy ztąd o piątej wszystko troje — a o szóstej będziemy w Paryżu. Ja potrzebuję dziesięć minut wszystkiego dla udania się na schadzkę i odbiór pieniędzy... Zjemy obiad w restauracyi, przepędzimy wieczór w Varietés... a na noc powrócimy tutaj i jutro rano zjemy na śniadanie wiktuały, które wymieniane przed chwilą, ślinkę do ust mi napędziły! To będzie szyk prawdziwy... Cóż panie na to?...
— Ja zgadzam się, chociażby dla tego, odpowiedziała Juana, że szczęśliwym wypadkiem zatelegrafowałam dziś rano do mojej modniarki, ażeby przysłała mi dwa kapelusze, nie gniewało by mnie zatem wcale, abym mogła pokazać się w jednym z nich wieczorem...
Usłyszawszy o magazynierce i kapeluszach, Lucyna brwi zmarszczyła.
— U kogo ubierasz się teraz? — spytała.
— Zawsze u p. Aleksandryny Thouret tak jak i ty. Musisz o tem przecie wiedzieć, skoroś mi ją rekomendowała...
Lucyna zadrżała.
— I przyśle ci dzisiaj kapelusze?...
— Odebrała zapewne moję depeszę, a że jestem dobrą klijentką, zastosuje się z pewnością do żądania.
Lucyna ciągle zmarsowana, nie pytała już o nic więcej i zamyśliła się.
Aleksandryna Thouret, przyśle kapelusz najpewniej przez Klarę Gervais.
Jeżeli Klara przybędzie do willi, to ją Leopold zobaczy — a tego trzeba było uniknąć w interesie kombinacyi, jaką ułożyła po porozumieniu się z Placydem Joubert.
Co zrobić, aby nie dać się jej widzieć? Lucyna znalazła widocznie sposób, bo rozjaśniła oblicze i stała się nadzwyczajnie wesołą.
Co chwila napełniała szklankę Leopolda — a ten miał sobie za punkt honoru skrupulatnie ją wypróżniać.
Zdawało się, że chciała koniecznie spoić niedołęgę, o co zresztą dosyć było łatwo, bo miał głowę słabiuchną. Nim też podano deser, Leopold zaczął już pleść bez związku — oczy mu latały, a język się plątał.
Szampan dopomógł — a likiery podane przy kawie, dokończyły reszty.
Młody Joubert zaczął prawie niestworzone rzeczy, oczy stawały mu się coraz mniejsze.,
Juana nie żałowała sobie także.
Nie upiła się zupełnie, była jednak w bardzo podnieconym humorze.
Tylko Lucyna nie straciła przytomności.
— Co teraz zrobimy? — zapytała wstając od stołu.
— Wszystko co chcecie — odpowiedziała gospodyni domu.
— Czy niemielibyście nic przeciw przejażdźce czółnem dla strawności?..
— Wyborna myśl... popłyniemy do Channezières....
Lucyna spojrzała niespokojnie na zegar.
Była pierwsza z południa.
Klara Gervais mogła nadejść lada chwila...
— No Leopold, do czółna... dalej... prędko do czółna....
— O! co z tego to nic nie będzie — zamruczał młody Joubert głosem płaczliwym. Do czółna... Tra la la... Za nic w świecie.. Spać mi się tak chce, że ledwie patrzę na oczy... Słowo honoru.
Wstał z krzesła i zataczając się a potykając, przeszedł do salonu, gdzie miał rzucić się na kanapę.
— Ślicznie jesteś wychowany, mój drogi! winszuję ci — wołała Lucyna... Doprawdy, że mnie śmiertelna pasya porywa... Pocom cię ja przyprowadziła tutaj?...
— Dajże mu pokój, niech śpi! — odezwała się Juana ze śmiechem — a my się przejść tymczasem pójdziemy... Potrzebuję odetchnąć świeżem powietrzem... Duszę się w pokoju... Zdaje mi się, że tak samo jak Leopoldowi, w głowie mi zakręciło... Jeżeli posyłka od magazynierki przyjdzie w czasie naszej nieobecności, pokojówka odbierze kapelusze i zapłaci pięć franków za drogę... Pójdę ją uprzedzić o tem.
Pokojówka została uprzedzoną i dwie przyjaciółki wyszły z willi.
Było chłodno, ale słońce świeciło prześlicznie i dzień był cudowny.
Jeden kajak, jedno czółno i jedna czajka przywiązane u brzegu willi Trembles, stanowiły jej miniaturową flotyllę.
Juana i Lucyna, wzięły na siebie czerwone kurtki, na głowy czapeczki wioślarskie, rękawiczki futrzane, a zaopatrzywszy się każda w parę wioseł, wsiadły do czółna.
Obie umiały wiosłować doskonale, i szybko popłynęły w dół Marny, aż do Créteil.
Opuścimy je na chwilę i poprosimy czytelników, ażeby raczyli nam towarzyszyć do wioski la Pie, do restauracyi, w której nasi wybrańcy losu: Adryan Couvreur i jego trzej koledzy zamierzali zjeść śniadanie.


VIII.

Śniadanie czterech malarzy odbywało się bardzo wesoło, pomimo melancholicznego usposobienia Adryana, który zresztą silił się jak mógł, ażeby źle nie oddziaływać na towarzyszy swoich.
Po najedzeniu się i napiciu, młodzi ludzie wsiedli we dwie ciężkie łodzie i zamierzali przejechać się po Marnie, akurat w chwili gdy czółno Juany i i Lucyny około nich przemknęło.
Czerwone kurtki i czapeczki wioślarskie, łatwo się pozwalały domyślać, jaką pozycyę towarzyską zajmowały panie wioślarki.
Posypały się też różne dosyć pieprzne dowcipy — a Lucyna i Juana podniecone trochę winem szampańskiem, odpowiadały na nie cięto, nie zwalniając biegu swej łódki.
Duże ciężkie czółna restauratora odbiły od brzegu niebawem.
Gdzie płynęły? — Co to obchodziło tych, którzy w nich siedzieli...
Żadnego zresztą nie było niebezpieczeństwa na zupełnie spokojnej wodzie.
Młodzi malarze, z powodu braku wprawy, dawali dowody jaknajwiększej niezręczności.
Wiosłując nierówno, płynęli wolno i kręcili się w miejscu, zamiast płynąć naprzód przed siebie. Bawiło ich to nadzwyczajnie i nawet Adryan rozweselił się pomału.
Pomimo nieudolnej jazdy, dobili jednakże do skraju wysp Świętej Katarzyny, gdzie brzeg był dosyć wysoki, ale można się było nań wdrapać przy pomocy krzaków i korzeni osiczyny i wierzby.
Nad brzegiem, na słupie, widniała ogromna karta z napisem:

Place do sprzedania.
Domek z ogrodem do sprzedania albo do wynajęcia.

Adryan Couvreur przeczytał tę kartę.
Zatrzymajcie no się trochę... — odezwał się do Fremy.
— Czy masz zamiar obejrzeć te grunta? — zapytał ze śmiechem Fremy.
— Chcę je obejrzeć. — Zabierzecie mnie przy powrocie.
— Dobrze, skoro tak ci się podoba mój stary!
Łódka się zatrzymała.
Couvreur wszedł na brzeg, a towarzysze dalej popłynęli.
Co za interes miał w zwiedzeniu wyspy?
Czy rzeczywiście chciał obejrzeć place? zwiedzić domek do sprzedania lub wydzierżawienia ogłoszony?
Nie.
Czuł nieprzezwyciężoną potrzebę odosobnienia, potrzebę oderwania się na kilka chwil od głośnej wesołości, którą pojmował doskonale lubo nie podzielał wcale.
Ciałem był z kollegami, ale nie umysłem.
Myśli jego wybiegały daleko do młodej dziewczyny, którą ukochał, a może nie dowie się nigdy o jej nazwisku.
I oto dla tego chciał się wydostać na brzeg wysp Świętej Katarzyny, i chciał pochodzić i pomarzyć na osobności.


∗             ∗

Była godzina druga, gdy Klara Gervais wysiadała w Saint-Maur.
Omnibus czekał na stacyi na podróżnych, udających się do Créteil.
— Czy nie byłby pan łaskaw objaśnić mnie, jak się ztąd udać na wyspy Świętej Katarzyny? — zapytała konduktora.
— Przejeżdżam właśnie tamtędy... — Niechaj panienka siada... — w którą stronę wyspy panienka się udaje?
— Do willi Trembles.
— Do pani Juany?
— Tak.
— Zatrzymam się gdzie potrzeba i wskażę drogę najkrótszą.
Klara weszła do omnibusa, który też ruszył zaraz i zatrzymał się po jakimś kwadransie, konduktor pociągnął za sznurek otwierający drzwiczki i zawołał:
— Podróżna do willi Trembles...
Sierota wysiadła, a mając dokładnie wskazaną sobie drogę, udała się w stronę Marny.
Szła bardzo prędko.
We dwanaście minut znalazła się u drewnianego mostu, łączącego drogę z wyspą.
Minęła most, skręciła na lewo i zatrzymała się przed kratą willi pani Juany.
Chociaż krata była otwartą, Klara zadzwoniła, czekając aż się jej kto pokaże.
Czekała napróżno.
Kucharka znajdowała się w suterynie i nic nie słyszała, co zaś do pokojówki, ta jak wyszła tylko jej pani, pobiegła zaraz w sąsiedztwo, gdzie ją pociągał ogrodnik, chłopak młody i ładny bardzo.
— Okna na drogę wychodzą, — mówiła sobie... zobaczę więc przechodzącą magazynierkę i zaraz do niej wyjdę.
Ale właśnie kiedy przechodziła Klara, tak była bardzo zajęta rozmową z pięknym ogrodnikiem, iż zapomniała o wszystkiem.
Nie doczekawszy się nikogo, Klara przeszła przez ogród i skierowała się wprost ku willi.
Zastała i tu również drzwi otwarte.
Weszła do pokoju i zawołała dość głośno:
— Czy niema nikogo?
Żadnej nie odebrała odpowiedzi.
Dwa razy powtórzyła pytanie i dwa razy bez żądnego skutku.
— Nie podobna jednakże, ażeby dom był pusty, lubo nic nie zamknięte... — pomyślała sierota.
Po prawej stronie drzwi były.
Wzięła za klamkę, otworzyła, weszła do salonu i ujrzała jakiegoś pana śpiącego na kanapie z twarzą do ściany zwróconą.
— Proszę pana... — przemówiła.
Śpiący nie poruszył się wcale.
— Proszę pana... proszę pana... — powtórzyła głośniej.
Śpiący poruszył się, wyciągnął, ziewnął głośno i przewrócił się w drugą stronę.
Klara Gervais poznawszy kto to, wydała okrzyk zdziwienia połączonego z przestrachem i cofnęła się w tej chwili
— Leopold ze swej strony poznał sierotę i zerwał się na równe nogi, jakby sprężyną podjęty..
— Ty, ty, tutaj?... wołał idąc ku przybyłej krokiem chwiejnym i niepewnym, bo nie wytrzeźwiał jeszcze zupełnie.
Ty!... Czy to możebne?... Czy to prawdą... że to ty jesteś?...
Tak panie to ja!... odrzekła Klara głosem drżącym trochę... Dzwoniłam do kraty; ale nikt do mnie nie wyszedł. Wołałam w przedpokoju, ale nie otrzymałam żadnej odpowiedzi i otworzyłam te drzwi... Przychodzę z magazynu i pragnę widzieć się z panią Juaną...
— Juana wyszła... zabełkotał Leopold — pojechała czółnem... Nie wiadomo kiedy powróci... ale niech nie wróci jak najdłużej, bo by mi przeszkodziła rozmowie sam na sam z tobą mój ideale...
— Ja z panem nie mam nic do mówienia. Przyniosłam żądane dwa kapelusze... zostawiam je i odchodzę...
I młoda dziewczyna skierowała się ku drzwiom salonu.
Rzutem tak szybkim, że o mało nie stracił równowagi, Leopold zastąpił jej drogę.
— Trzeba mnie wysłuchać... trzeba mi odpowiedzieć — trzeba koniecznie...
— Przepuść mnie pan...
— Nie... nie puszczę cię zanim nie dostanę odpowiedzi... Czy list mój otrzymałaś?...
— Otrzymałam i spaliłam...
— Ale przeczytałaś go przedtem?...
— Pocóż go miałam czytać?... Nie ciekawa byłam co zawierał... nie chciałam nawet wiedzieć o tem.
— Więc zawsze masz żal do mnie Klaro. Nie przebaczyłaś mi zatem wcale?...
— Powiedziałam już, że przebaczę panu, jeżeli mnie pozostawisz w spokoju... jeżeli przestaniesz się mną zajmować... Widzisz pan, że się do tego nie stosujesz...
— Co odpowiesz memu ojcu gdy ci się przedstawi i poprosi o rękę dla mnie?... bo ojciec mój będzie w tym celu u ciebie... będzie na pewno...
Wyrażę mu wdzięczność za krok tak zaszczytny dla mnie, ale dodam, że oświadczenia przyjąć nie mogę.
— Powiesz to papie?... Powiesz mu, że odmawiasz?... szeptał Leopold z wyrazem najwyższego podziwu.
— Nie mogę mu powiedzieć nic innego, ponieważ odmawiam rzeczywiście i zawsze będę odmawiać.


IX.

— Więc to znaczy, że ty mnie nienawidzisz? wykrzyknął Leopold podniecony spokojem młodej dziewczyny, równie jak winem szumiącem mu w głowie.
— Wiesz pan o tem, że cię nie kocham... odpowiedziała Klara.
— Kochasz zatem innego?...
— A gdyby i tak było?...
— Na prawdę kochasz?...
— Może...
— Nie!... nie!... nie mów tego! ja nie chcę żebyś tak mówiła!... bełkotał Leopold, i z dziwnym wyrazem twarzy szedł prosto ku sierocie, która zaczęła drżeć i cofnęła się znowu.
— Zabraniam panu zbliżać się do mnie!...
Młodzieniec nie słyszał jej nawet.
— Więc ty kochasz innego!... — powtórzył z dziką złością — i przyznajesz się do tego przedemną, który poprzysiągłem, że pomimo wszystkich i pomimo ciebie samej, musisz do mnie należeć?...
— Nigdy!... nigdy!... — powtarzała Klara.
— Musisz chyba mieć przewrócone w głowie... kiedy mi to powiadasz w oczy! — ciągnął Leopold, zbliżając się coraz bardziej z pałającemi oczyma. — Więc ty nie wiesz... nie rozumiesz do jakiego stopnia ja cię kocham, jak ja cię ubóstwiam?... — Idyota ze mnie, że cię szanowałem!... Bo ty mi w twarz rzucasz za to wszystko obelgą, oświadczasz mi, że nigdy do mnie należeć nie będziesz, że kochasz innego!... — O! ciężką próbę przeszedłem. Kiedy jednak nie chcesz być moją żoną, musisz zostać moją kochanką!
Mówiąc to, Leopold chciał uchwycić Klarę w objęcia.
Rzuciła się w bok, ażeby uniknąć tego uścisku i zaczęła uciekać do okoła salonu, kryjąc się po za sprzęty, które przewracała za sobą w miarę jak się przybliżał, powtarzając głosem pijanym... urywanym:
— Ja ciebie kocham... ja ciebie nad życie kocham... Klaro...
Wystraszona, z przyśpieszonym oddechem, czuła, że jej się ciemno w oczach robiło, że zbliża się chwila, w której padnie zemdlona na posadzkę.
Chciała wołać pomocy, ale nie mogła głosu wydobyć... Z zaciśniętego gardła wychodziły tylko dźwięki niezrozumiałe.
Naraz zaczepiła nogą o dywan, zachwiała się i ażeby nie upaść, o stół się oparła.
Leopold skorzystał z tego, aby ją pochwycić... Uchwycił jej ręce z całej siły.
— Mam cię nareszcie! trzymam! nie umkniesz mi już teraz!..
I zbliżył swoję twarz chcąc ją pocałować.
Klara oprzytomniała, przechyliła w tył głowę i krzyczeć zaczęła:
— Ratunku! ratunku!
— Nie przyjdzie nikt, bądź pewna, — zaśmiał się Leopold.
— Ratunku! ratunku!.. — powtórzyła Klara.
Drzwi salonu otworzyły się gwałtownie i w nich stanął jakiś człowiek.


∗             ∗

Adryan Convreur sam jeden znajdujący się na wyspie, szedł prosto przed siebie, myśląc, jak zawsze, o Klarze.
Niechcący spojrzał na kartę wywieszoną na domku, który był do sprzedania.
— Jakże byłbym szczęśliwym, gdybym mógł z nią mieszkać tutaj... Maleńkie to i nie musi drogo kosztować. Ta trocha grosza, którą posiadam, byłały może dostateczną... Ale po co tu myśleć o tem, kiedy ona mnie nie kocha!..
I szedł dalej obok ogrodu willi Trembles, którego furtka, jak wiemy, była otwartą.
Kiedy przechodził około tej furtki, zatrzymał się nagle.
Zdawało mu się, iż jakiś krzyk przytłumiony uderzył jego uszy.
Zaczął słuchać i w krótce się przekonał, że się nie myli.
— To ztamtąd ten krzyk wychodzi.. — mówił sobie, patrząc na pałacyk Juany — To krzyk kobiety jakiejś... — Co się tam dzieje takiego?...
Bez namysłu, tknięty przeczuciem jakiemś, wszedł do ogrodu i zbliżył się do willi.
Był zaledwie o kilka od niej metrów, gdy wołanie o pomoc rozległo się znowu, ale teraz zupełnie wyraźnie. Ten głos przeniknął mu do głębi duszy.
Skoczył na schody i wszedł do przedpokoju.
Usłyszał krzyk ponowny.
Otworzył drzwi od salonu — i on to jak zapewne domyślili się już nasi czytelnicy — zjawił się na progu.
— Broń mnie pan! Oswobódź! — zawołała Klara do niespodziewanego opiekuna, którego w pierwszej chwili nie poznała.
Adryan Couvreur przyskoczył do Leopolda, a ten puścił ręce Klary i z głupowatą miną patrzył na przybyłego.
Klara wyczerpawszy siły i energię, padła na kolana.
— Pani! to pani — wołał Adryan pomagając jej powstać. — Więc mnie dobrze się zdawało, że głos twój poznaję. Dzięki Bogu, że przybyłem pani z pomocą, nie obawiaj się niczego...
Postąpił do Leopolda, a grożąc mu ręką przy twarzy wołał:
O! nędzniku!... nędzniku!...
— Nie ruszaj mnie pan!... zapiszczał młody Joubert. Nie ruszaj mnie bo cię uderzę!...
— Daj mu pan pokój proszę... błagała Klara, chwytając Adryana za rękę... On tylko na pogardę zasługuje...
Widzisz pan, że jest pijany... Zostaw go i wychodźmy czemprędzej z tego domu.
Adryan nie opierał się i dał się pociągnąć sierocie. Wyszli oboje z domu i następnie z ogrodu i znaleźli się na drodze.
Leopold, którego wino i złość doprowadziły do stanu najwyższego podrażnienia, miał wygląd prawdziwego waryata i poleciał za niemi. — Wymawiał jakieś niezrozumiałe słowa, z których domyślać się było można gróźb i przekleństw.
Niech pani idzie naprzód, prosił malarz — oburzony tą pogonią.
— Ja podążę za panią.
Klara była posłuszną.
Couvreur zwrócił się do krzyczącego i gestykulującego Leopolda.
— Jeżeli nie będziesz cicho — i jeżeli postąpisz jeden krok jeszcze, rzucę cię do wody jak szkodliwe bydle.
Zamiast się uspokoić, Leopold wrzeszczał coraz bardziej, i usiłował rzucić się na swojego przeciwnika.
Odepchnięty silnie, stracił równowagę, zsunął się z brzegu i stoczył do wody.
Młody malarz dogonił Klarę, która szła prędko tą samą drogą, jaką przyszła, a idąc obok niej zapytał:
— Jakim sposobem znalazłaś się pani w tym domu, tak daleko od Paryża i z tym nędznikiem? Cóż się to stało takiego?
— Ten człowiek... to nikczemnik... odpowiedziała młoda dziewczyna. — — Od dawna mnie prześladuje... Przypadek jeżeli nie podstęp przyprowadził mnie tutaj, i znalazłam się z nim sam na sam!... O! panie, jakże ci mam podziękować, żeś przybył mi na pomoc!
I sierota rozpłakała się rzewnie i musiała oprzeć się silnie na ramieniu swojego towarzysza, ażeby znów nie upaść z omdlenia.


X.

— Podły! podły! — wołał Adryan rozsierdzony, — Powinienem był zabić go jak psa na miejscu!.. To przeznaczenie tak chciało, abym przybył pani z pomocą, tak.. tak... to przeznaczenie, to nie prosty traf tylko!... bo właśnie w chwili kiedy posłyszałem głos pani, myślałem o tobie.
— O mnie?... szepnęła zarumieniona Klara — wysuwając rękę z rąk swojego wybawcy.
— Nie przypomina sobie pani tego, co jej kiedyś mówiłem?..,
— O! panie... panie, po co powtarzać takie rzeczy?
— Uznała pani sama przed chwilą, że jej się bardzo przydałem...
— Prawda.
— To daje mi pewne prawa... wysłuchaj że mnie pani... pozwól że mi powiedzieć...
— Po co?
— Po to, żebyś pani wiedziała wszystko co przecierpiałem, od dnia, kiedyś uciekła, przedemną. Szedłem za panią, bo miałem nadzieję dowiedzieć się chociaż, gdzie mieszkasz... Trzeba, abyś pani wiedziała, jak mi żyć bez ciebie trudno... co ja się naprzeklinałem sam siebie — co ja się napłakałem!...
— Płakałeś pan?... Pan... mężczyzna? szepnęła młoda dziewczyna podnosząc na Adryana swoje wielkie wilgotne oczy, w których odbiło się silne wzruszenie.
— Tak... płakałem... przyznaję... płakałem jak dziecko... Pozwól mi otworzyć ci moję duszę... O! nie obawiaj się niczego... Nie wyjdzie z ust moich ani jedno takie słowo, któreby cię zmusiło do spuszczenia oczu... Ja kocham panią.. kocham do szaleństwa, ale miłością uczciwego człowieka, który pragnie z istoty ukochanej uczynić towarzyszkę życia. W pani cała nadzieja moja... Jestem tak samo jak ty dziecięciem ludu... pracuję jak ty pracujesz, żadna przeszkoda nie istnieje pomiędzy nami.. nic nas ze sobą nie rozdziela... Czy pani ma rodzinę?..
— Niestety! nie... sierotą jestem...
— Jeszcze zatem jeden powód więcej, bo i ja także sam jeden na świecie!... Pozwól więc pani, abym cię kochał, abym ci to powiedział i zrób nadzieję, że kiedyś jak mnie poznasz lepiej, jak się przekonasz żem jest chłopak uczciwy i pracowity, zgodzisz się przyjąć moje nazwisko... Skromne ono, ale bez skazy...
Klara słuchała wzruszona do głębi serca i drżała z nieznanej radości.
Ona także kochała... kochała bez nadziei, nie spodziewając się zobaczyć tego, który sam jeden zajmował wszystkie jej myśli. — I otóż na raz znajduje go na swojej drodze. Ocala on jej więcej niż życie, bo honor jej ocala.
— Pańską żoną?... szepnęła. — Ja?
— To najpiękniejsze moje marzenie...
— Ja jestem taka biedna... zarabiam tak niewiele...
— A co mnie to obchodzić może? — Nie będziesz potrzebowała pracować wcale!... Ja zapracuję na dwoje... Mam w ręku rzemiosło... rzemiosło, które czyni mnie więcej niż robotnikiem, bo prawie artystą.. Maluję dekoracye, a mógłbym malować i obrazy... Czy nam potrzeba bogactwa, do tego, aby się pobrać? Można pracą dorobić się czegoś, a ja będę pracował zapamiętale... O! nie odejmuj mi pani nadziei... nie mów mi, że kochasz innego...
— Ja nie kocham nikogo innego... przerwała żywo młoda dziewczyna.
Adryan odetchnął swobodniej.
— I mogłabyś mnie pani pokochać? — zapytał
— Sprobuję... szepnęła, z cudownym uśmiechem, podając mu rękę, którą pochwycił i okrył gorącemi pocałunkami.
— O! jakże się cieszę serdecznie! — wykrzyknął radośnie — nie myślałem, że mnie może spotkać kiedykolwiek szczęście podobne... I dodał z uśmiechem: bo nie wiem nawet imienia anioła, któremu winien jestem to szczęście.
— Na imię mi Klara.. nazywam się Gervais...
— Klara... prześliczne imię... Ja jestem Adryan Couvreur...
— Adryan... prawdziwie ładne imię!
— Więc panno Klaro, pozwalasz mi pani żywić nadzieję?..
— Pozwalam.
— Pozwalasz mi pani także widywać cię jak najczęściej?...
— Często nie... ale czasami...
— U ciebie?
— Nie... to niepodobna...
— Dla czego?
— Bo skoro chcesz, żebym została twoją żoną, potrzeba, aby przed naszym ślubem nikt nie mógł nic na mnie powiedzieć złego, ani źle pomyśleć nawet...
— Więc jakże się będziemy widywać?...
— Wychodzę z magazynu o dziewiątej, przyjdź czasami odprowadzić mnie do domu, pod warunkiem jednak znowu, że czekać będziesz o jakie sto kroków nie bliżej — to sobie porozmawiamy.
— A gdzie pracujesz?...
— Ulica Caumartin Nr. 60... Oj, żeby tylko nikt nie zauważył, że ja ci schadzkę naznaczam... Dobre imię, to cały mój majątek... I dla ciebie i dla mnie, nie chcę żeby cień choćby podejrzenia zaciężył na niem...
— Będę ci we wszystkiem posłusznym ukochana Klaro...
— Zacznij od tego, że mnie opuść w tej chwili... Muszę jechać... muszę powracać do Paryża...
— Czy nie chcesz abym ci towarzyszył w drodze?
— Nie... Tutaj nie mam się potrzeby obawiać... Zaraz dojdę na stacyę... Adieu... albo raczej do widzenia...
— I niezadługiego nieprawdaż?...
— Niezadługiego... jeżeli tak sobie życzysz... odpowiedziała z uśmiechem Klara. Nie będę się wcale gniewać o to...
— Jutro?...
— Nie... Jutro sobota, będę musiała prawdopodobnie pozostać dłużej w magazynie... Ale w niedzielę jestem wolną, pomiędzy pierwszą a drugą...
— Gdybyśmy tak razem wybrali się za miasto?...
— Przyjdź... to zobaczymy...
— O! dziękuję ci... dziękuję ci Klaro!...
Młoda dziewczyna podała mu rękę, rzuciła czułe spojrzenie i lekkim Krokiem pobiegła drogą do Créteil.
Adryan z sercem przepełnionem niewymowną błogością, śledził długo za nią oczami.
— Klaro! — szepnął posyłając jej całusa, kiedy obejrzała się raz jeszcze, aby go zobaczyć... Klaro, jak ja cię kocham!...
Kiwnęła mu główką i znikła na zakręcie drogi.
— Znalazłem ją przecie... mówił sobie Adryan — odnalazłem ją i wyrwałem z rąk tego nędznika... Kto może być ten człowiek?... Zapewne mieszka w tym domu... Sprowadził biedną dzieweczkę w zastawione nań sidła... Nie wiem kto on i jak się nazywa, ale twarz jego nie zatrze się nigdy w mojej pamięci.. Poznam go wszędzie, a jeżeli kiedy jeszcze przyszłaby mu chętka zaczepić moję ukochaną, pożałuje tego na pewno!
Jakieś krzyki i wołania, wyrwały młodego malarza z zadumy.
Nie daleko od niego, debrze znane mu głosy rozlegały się dokoła.
— Hej! Adryan!... Adryan!...
Najgłośniej wołał Vivier...
— Jestem... jestem... odpowiedział.
I skierował się ku brzegowi, zkąd dochodziły głosy.
Po paru minutach, spostrzegł czółno: w którem siedzieli Fremy i Vivier.—
A spiesz że się... a chodź prędzej!... wołał ten ostatni... Czy myślisz zdejmować studya z natury!...
— Daję wam słowo, że nie... odrzekł ze śmiechem Adryan... Poprzestałem na przyglądaniu się wypuszczającym listkom...
— No, to my, przez czas jak się zajmowałeś włóczęgą od pączka do pączka, wyratowaliśmy tonącego.
— Wyratowaliście tonącego?... powtórzył Convreur.
— Bez żadnych żartów mój bracie. — Ułowiliśmy jakiegoś szyk młodzieńca, który się dobrze napił wody... Był już na pół na tamtym świecie...
— E!
— Poczciwy parafianin, musiał być porządnie zerżnięty!... Wracał zapewne z arystokratycznej części wyspy, nogi wymówiły posłuszeństwa mu i znurzał łepek w limoniadzie!...
— Zkądżeście go wyciągnęli?
— Niedaleko...
Dowiedźcież się tedy moje dzieci, odrzekł Adryan skacząc do czółna — że to ja temu chłopaczkowi urządziłem tego nurka...
— Ty! a to z jakiego powodu?
— Pijany był i zaczął ze mną, a nawet usiłował rzucić się na mnie... Aby się odczepić popchnąłem go silnie... nic jednak nie wiedziałem, że się stoczył do wody... Wyciągnęliście go, to i dobrze... Niechciałbym mieć czyjejkolwiek śmierci na sumieniu...


XI.

Leopolda uratowali rzeczywiście Vivier i Fremy.
Chociaż w miejscu gdzie wpadł, rzeka nie była głęboką, dobrze się jednakże napił wody, czyli jak Vivier nazywał limoniady, i byłby z pewnością utonął, gdyby nie dwaj malarze, którzy go wyciągnęli i położyli na brzegu, właśnie w chwili, gdy pokojówka Juany powracała do willi.
Krzyknęła z przerażenia, spojrzawszy na rozpaczliwą minę Leopolda, który przemoczony do suchej nitki i unurzany w mule ale zupełnie wytrzeźwiony, wracał do domu, trzęsąc się cały, jak w febrze.
— Wielki Boże!.. a panu co się stało? — dopytywała dziewczyna.
— Rzecz bardzo prosta!.. — odparł Leopold, nie pragnący bynajmniej, aby się dowiedziano o awanturze. — Pomimo że miałem w czubku, albo raczej dla tego tylko, przyszła mi ochota przejść się nad brzegiem rzeki... Potknąłem się i stoczyłem do wody.. Oto i wszystko...
— Pan cały mokry... leje się z pana... to nie zdrowo na takie zimno... potrzeba żeby pan zmienił natychmiast ubranie!...
— Potrzebaby!.. potrzeba!.. z pewnością, że potrzeba! trzeba ci wszakże wiedzieć moja panno, że nie przywiozłem nic ze sobą!..
— Pójdę zaraz i przyniosę garnitur mojego pana... pan mój przecie tego samego wzrostu, troszeczkę tylko grubszy.
Za chwilę Leopold siedział w buduarze Juany przed kominkiem, na którym palił się suty ogień.
Zmieniał bieliznę, buty, ubranie, jednem słowem wszystko, dzięki zasobnej garderobie protektora pani gospodyni domu.
Ubrawszy się zupełnie, rzekł do pokojówki, wtykając jej dwa luidory w rękę:
— Skoro panie powrócą, powiesz im, że ja odjechałem...
— Jakto?.. Nie będzie pan czekał na panie?
— Za nic w świecie!.. Uciekam... w tej chwili uciekam... położę się w domu do łóżka... potrzebuję się wygrzać porządnie.. Te panie będą tu obiad jadły... Bywaj zdrowa...
I Leopold, którego ani ogień kominka, ani zmiana ubrania rozgrzać nie mogły, wyszedł z willi i począł biedz w stronę stacyi kolejowej.
Kiedy przybiegł do Saint-Maur, nie szczękał już zębami, jakiegoś owszem przyjemnego uczucia ciepła doznawał, po poprzedniem przejmującem do szpiku kości zimnie.
W pięć minut nadszedł pociąg i zabrał go do Paryża.
Pokojówka porządkując w salonie, spostrzegła na krześle pudło z kapeluszami, przysłanemi przez panią Thouret.
— Widać przyniesiono to podczas mojej nieobecności... Ha! trudno... zabiorę sobie to, co pani przeznaczyła dla posłańca...
W kwadrans później Lucyna i Juana powróciły.
— Czy przysłano kapelusze? — spytała Juana.
— Przysłano proszę pani... Oto są...
— Gdzie jest pan Leopold?.. — zapytała Lucyna, nie widząc go na kanapie, na której pozostawiła śpiącego.
— O! pan Leopold odjechał... — zawołała śmiejąc się pokojówka.
— Jakto, odjechał?.. — krzyknęła zaniepokojona młoda kobieta. — A z kimże?..
— Sam i tak ubrany, żeby się panie nie mogły wstrzymać od śmiechu na jego widok...
— Co to wszystko znaczy?..
— Pan Leopold chciał się przejść troszeczkę, a że, jak się pokazało, nie był dość silnym w nogach, wpadł do wody...
— O! mój Boże!.. — zawołały na raz Lucyna i Juana przerażone.
— Wygrzebał się przecież jakoś... tylko nie mógł pozostać w mokrem ubraniu. Ażeby go uchronić od zapalenia płuc, porządziłam się trochę sama, proszę pani, i dałam mu ubranie pana... Ponieważ pan Leopold jest daleko szczuplejszy, ubranie więc fruwało na nim!.. Jak się tylko przebrał, uciekł w tej chwili, poleciwszy mi powiedzieć paniom, że mogą pozostać tutaj na obiedzie, bo on musiał iść do łóżka się położyć...
Juana śmiała się, słuchając opowiadania.
Lucyna przeciwnie, bardzo była zaniepokojona.
— Czy pan Leopold widział tę pannę, co przyniosła kapelusze? — spytała.
— Nie proszę pani.. Kiedy przyszła pan spał jeszcze.
Odpowiedź ta nie zaspokoiła pytającej w zupełności.
— Nie wiem dla czego, ale ta Klara Gervais niepokoi mnie co raz bardziej, myślała sobie. — Powiedziałam Placydowi, że aby z nią skończyć, ośmiu dni potrzebuję... ale lepiej skończyć od razu... Na przyszłą niedzielę muszę mieś te sto tysięcy franków!..
Leopold po powrocie do domu, położył się z trochą gorączki.
Nazajutrz czuł się gorzej i posłał po doktora.
Doktór zadecydował, że nie było żadnego niebezpieczeństwa, ale ażeby uniknąć złych następstw, potrzeba przez kilka dni nie wychodzić zupełnie z domu.
Chory chętnie przystał na to.
Skoro tylko przyszedł do zupełnej przytomności, przypomniał sobie wszystko, co zaszło w willi Trembles, a chociaż nie miał w sobie zasad moralnych, poczuł żal i wstyd za swój postępek niegodny.
— Postąpiłem, jak najgorszy brutal!.. — wyrzucał sobie. — Dzięki szampańskiemu Juany, znalazłem się w miłej pozycji! Zamiast się starać o względy Klary, zamknąłem sobie wszelką do niej drogę. Czy mi ona przebaczy kiedykolwiek?.. A kto jest ten młody człowiek, który zjawił się tak niespodzianie w willi zupełnie opustoszałej?.. Ten młody człowiek, który ma pięść tak dyabelnie ciężką... co to za licho być może?.. Wyglądał na dobrego znajomego Klary... Może to jej kochanek, który jej towarzyszył, i który czuwał nad nią w pobliżu?.. Naprawdę, żem gbur i osioł skończony...
Po tem, po chwilowym znowu namyśle, mówił:
— Ale koniec końcem, wszystko to może być jeszcze naprawionem... Zależy wszystko od tego, żeby papa poszedł poprosić o jej rękę... Przekona ją to dowodnie, że miałem zawsze zamiary najczystsze...
Podczas gdy Leopold tak rozumował, Klara i Adryan Couvreur, czuli się szczęśliwemi prawdziwie.
Po raz pierwszy w swem życiu, sierota uwierzyła w jakąś lepszą dla siebie gwiazdę.
Znalezienie się Adryana w willi Trembles, uważała za prawdziwe zrządzenie Opatrzności.
Trzy razy w życiu młoda dziewczyna i młody człowiek spotykali się ze sobą, trzy razy pociągała ich ku sobie jakaś potęga nieprzeparta, trzy razy jakaś moc tajemnicza, popychała ich ku sobie.
Jeden Adryan tylko ma miejsce w jej sercu i w jej życiu.
Z nieopisaną rozkoszą marzyła o niedzieli przyszłej, gdy Adryan przyjdzie po nią i gdy pod rękę pójdą na wieś, a przez drogę mówić będą o miłości i przyszłości.
Ze swej strony młody malarz dekorator nie posiadał się z radości.
Mógł on jak Ruy-Blas zawołać:
O! sny złote moje, widzę was na jawie.
Odzyszczę zatem prawa swoje to biedne dziecko ukochane, które przypuszczało, iż wszystko dlań stracone na świecie!
Adryan przywodził sobie na pamięć ów mały domek na wyspie św. Katarzyny, z ogrodem, w którym takie powietrze rozkoszne, taki cień orzeźwiający, tyle pachnących kwiatów i tyle śpiewającego ptactwa.
Ten miluchny dworek i ten uroczy ogródek, muszą należeć do niego.
Tam zamieszka z Klarą, gdy się z nią ożeni. Ztamtąd wychodzącego do swych zajęć, będzie go ona przeprowadzać codziennie do statku.
Tam na brzegu, co wieczór, będzie nań oczekiwać z radością w oczach, z pocałunkiem na malinowych usteczkach.
Wynikiem tych słodkich marzeń było postanowienie nabycia domku i ogródka.
Nie powinno to być nie możliwem, skoro ogłoszone do sprzedania, niepowinno kosztować za bardzo dużo, boć maleństwo to takie.
Adryan zasypiał, usiłując uprzytomnić sobie dokładnie w pamięci szczegóły ogłoszenia, umieszczonego na ogrodowej bramie.
Myśli jego i podczas snu pracowały i gdy się ocknął nazajutrz, przypomniał sobie, że na karcie napisane było:

Bliższa wiadomość
w Paryżu
w biurze pośrednictwa
ul. Geoffroy-Marie
Nr.1

— Nie przypominam sobie jedynie nazwiska pośrednika, szepnął, ale gdy wiem ulicę i numer domu... to dam sobie radę przecie...


XII.

Adryan wyskoczył z łóżka, ubrał się pospiesznie, podążył na ulicę Geoffroy-Marie, przystanął przed domem numer 1, i udawszy się wprost do agencyj, którą my dobrze już znamy, zapytał jednego z pracowników Placyda Jouberta:
— Przychodzę szanowny panie, w interesie tej miniaturowej nieruchomości. Położonej w obrębie gminy Créteil, na wyspach świętej Katarzyny. Czy to tutaj dowiedzieć się o niej można?...
— Tak panie... Czy pan zna dom?..
— Widziałem go z zewnątrz tylko.
— Zechcesz pan zapewne obejrzeć szczegółowo...
— Tak, ale przedewszystkiem chcę wiedzieć cenę szacunkową.
— W tej chwili objaśnię pana.
Urzędnik otworzył pudło tekturowe i wydobył zeń akta które rozłożył.
— A oto — rzekł następnie: Przestrzeń tysiąc sto metrów, po trzy franki za metr, czyli trzy tysiące trzysta sześćdziesiąt franków. Za dom całkowicie urządzony i umeblowany, żądają ośm tysięcy franków, za wszystko więc razem: jedenaście tysięcy trzysta sześć dziesiąt franków. Koszta kupna obciążają nabywcę... Wszelkie możliwe ułatwienia... Płacący połowę należności gotowizną i koszta sporządzenia aktu, może drugą połowę spłacać w ciągu lat pięciu, czyli po tysiąc franków rocznie... Czy odpowiada to panu?...
— Doskonale — zawołał z widocznem uradowaniem młody człowiek — bo zapłata nie tylko nie jest dla mnie uciążliwą, ale owszem bardzo łatwą. Zaraz obejrzę i zaraz będziemy mogli skończyć... Macie panowie klucze?...
— Znajdzie je pan w Port-Créteil u restauratora Bertin. Pierwszy lepszy wskaże panu jego mieszkanie. Dam parę słów do niego, aby panu towarzyszył. Jeżeli się nieruchomość podoba, racz pan zgłosić się tutaj, to przedstawię cię memu zwierzchnikowi, panu Placydowi Joubert i... skończycie panowie zaraz.
— Czy będę mógł wejść natychmiast w posiadanie?...
— Jak tylko uiści pan połowę szacunku i koszta.
— Kiedy byśmy akt podpisali?
— Jutro niedziela, kancelarye są pozamykane, ale może być przygotowany na poniedziałek rano i w ten moment podpisany.
Adryan wyszedł z agencyi i udał się do Créteil, z biletem do restauratora, u którego zjadł śniadanie — i z którym następnie udał się na oględziny domku.
O godzinie drugiej po południu był już z powrotem w Paryżu, najzupełniej zadowolony z rezultatu wycieczki, pałający żądzą sporządzenia aktu i nieposiadający się z radości na myśl, że jutro zaraz, będzie mógł powiedzieć Klarze:
— Chodźmy dzieweczko obejrzeć posiadłość naszę — maleńki raik ziemski, w którym się osiedlimy po ślubie...
Opuściwszy dworzec kolejowy, Adryan wskoczył do fiakra, kazał się zawieźć do siebie, wziął w kieszeń sześć tysięcy franków i pobiegł na ulicę Geoffroy-Marie.
— Jakto... już z powrotem... — zawołał, zobaczywszy go urzędnik. — Już pan obejrzał posesyę?...
— Już panie.
— Podobała się zatem?...
— Najzupełniej... przyniosłem pieniądze wymagane.
— W tej chwili przedstawię pana memu zwierzchnikowi.
Za chwilę potem, Adryan znalazł się w gabinecie Placyda.
— Oto pan, o którym wspominałem dziś rano i który powraca z wysp Świętej Katarzyny, w interesie nabycia domku z ogrodem.
— Cóż to za potwór obrzydły!... — pomyślał młody malarz, spojrzawszy na Placyda. — Naprawdę szkaradne bydlę!...
Joubert skłonił się uprzejmie.
— Interes podobał się szanownemu panu — rzekł — ale czy pan zna warunki sprzedaży?...
— Powinienem uiścić połowę należności z góry i zapłacić koszta aktu nabycia... Ileż to razem wyniesie?...
Placyd wziął ołówek w rękę i po |chwili udzielił odpowiedź żądaną.
Adryan wyliczył pięć tysięcy pięćset franków i sumę na koszta wskazaną, podyktował imię swoje, nazwisko, oraz miejsce zamieszkania, umówił się z Joubertem na jutro, na poniedziałek, na godzinę czwartą po południu, w kancelaryi jednego z regentów na przedmieściu Montmartre i wyszedł.
Uszczęśliwiony i dumny myślą, że jest właścicielem, młody człowiek. chciał uzupełnić jeszcze tę radość zobaczeniem swej narzeczonej, choćby na jednę sekundę tylko.
Udał się na ulicę Caumartin, odszukał wskazany sobie numer i zaczął przechadzać się przed magazynem, zapuszczając wzrok co chwila w jego wnętrze.
Klara zajętą była przy pani Thouret.
Adryan dostrzegł ją i serce mu zabiło gwałtownie.
Przeszedł raz, piąty i dziesiąty, Klara jednak pochłonięta cała pracą, wcale go niezauważyła.
Nareszcie podniosła oczy.
— Spojrzenia ich skrzyżowały się ze sobą.
Młoda dzieweczka poczerwieniała gwałtownie.
Adryan, przyłożył palce do ust i przesłał jej pocałunek.
Klara oniemiała, opuściła co tchu główkę i na nowo pogrążyła się w robocie.
Adryan odszedł z duszą przepełnioną nieopisaną rozkoszą,
Było za późno już iść dzisiaj do pracowni.
— Odbiję zaległość pracując jutro bez wytchnienia — powiedział sobie. — Bylebym punkt o czwartej stawił się u, notaryusza na Montmartre, to dosyć...
Nazajutrz rano, Klara wstała znacznie wcześniej niż zwykle i ubrała się ze szczególną starannością.
Wiemy już, że sierota nie mogła być o kokieteryę posądzana; ale kochała ona i szła zobaczyć się z tym, któremu oddała swoje serce, szła, aby pierwszy raz pójść z nim pod rękę...
Niewinną chętkę przypodobania się, można śmiało przebaczyć biednemu dziecku, w tych dlań okolicznościach wyjątkowych.
Przybyła do magazynu o dwadzieścia minut wcześniej niż zwykle.
Pani Thouret czekała.
— Jeżeli na pierwszą nie powrócę, możesz kochanko zamknąć i odejść — rzekła, po przywitaniu się, do Klary.
I poszła.
Około dziesiątej, Adryan, który nie mógł przezwyciężyć niecierpliwości, opuścił swój skromny pokoik przy ulicy Malher i udał się w kierunku ulicy Caumartin.
Klara wyznaczyła mu godzinę drugą
Co go to obchodzić może?...
Będzie czekał, gdyby tego było potrzeba, chociażby pół dnia całe, ale zobaczy ją choćby zdaleka tylko, a to będzie już dlań przecie rozkosz prawdziwa.
Po drodze wstąpił do mleczarki, spożył skromne śniadanie, a o wpół do dwunastej przechadzał się po ulicy Caumartin, około magazynu pani Thouret.
Młoda dzieweczka siedziała opodal kominka i coraz spoglądała w szybę, nie dostrzegała jednakże ukochanego i myślała o nim, nie domyślając się wcale, że się tak blizko znajduje.
W chwili, gdy uprawiał tę włóczęgę, zauważył Adryan około bulwaru, o jakie dziesięć kroków od magazynu, kobietę młodą i bardzo ładną, o ile przynajmniej zdawało się po przez gęstą woalkę, która twarz do połowy przysłaniała.
Młody malarz odwrócił się, aby się przyjrzeć tej damie, gdy właśnie przeszła obok niego.
Ubrana z wyszukaną elegancyą, miała ręce ukryte w magazynie sobolowym.
Zatrzymała się przed magazynem pani Thouret, otworzyła drzwi i weszła.
Wiedziony jakąś ciekawością instynktową, młody człowiek udał się za nią i przystanął na bulwarze, po przeciwnej stronie ulicy.
Klara podniosła się.
— Czem mogę służyć pani?.. — zapytała podchodząc do klijentki, która odpowiedziała:
— Chciałabym nabyć kapelusz.
— Czy pani przejrzała fasony nasze w oknie wystawowem?..
— Nie.
— Możeby pani raczyła zatem rzucić na nie okiem.
Klijentka zbliżyła się do wystawy i przypatrywała kapeluszom.
— Oto ten tam, — powiedziała po pewnej chwili. — Chciej mi go pani pokazać.
— Posiada pani gust doskonały... to jeden z najpiękniejszych kapelusików, jakie mamy. Ubrany jest koronką angielską.
— Koronką angielską nową, a ja wolałabym antyki.
— W takim razie, pozwoli pani zwrócić sobie uwagę, iż kapelusik kosztować będzie o dziesięć luidorów drożej...
— Co mnie wcale nie obchodzi. Czy macie państwo stare koronki angielskie?
— Mamy i to prześliczne.
— Chciej mi je pani pokazać.
— W tej chwili służę pani.


XIII.

Klara weszła za kontuar, zbliżyła się do szafy, w której mieściły się różne pudełka, wydobyła jedno z nich, oznaczone wielkiemi literami K. S. co oznaczało „Koronki starożytne,“ postawiła na kontuarze i otworzyła.
W pudełku tem, w trzech czwartych wysokości, mieściły się koronki nadzwyczajnie Kosztowne.
Młoda dzieweczka wydobyła z pośrodka rulon starej koronki angielskiej, odpięła szpilkę, odwinęła jeden z brzegów i rzekła do klijentki:
— Proszę pani... co to za śliczne!.. To rzadkość prawdziwa... ale też i drogie to bardzo...
— Po czemu metr?..
— Dwieście franków, łaskawa pani.
— Ileby do ubrania potrzeba było?.. — Półtora metra.
— Czy mogłabyś pani, teraz zaraz zmienić przybranie na kapeluszu, jakim wybrała?..
— Potrafiłabym to zrobić z pewnością, obawiam się jednakże, czy pani Thouret niemiałaby nic przeciwko temu, żem się bez jej wiedzy rozporządziła... Toby zresztą za długo trwało. Jestem sama tylko w magazynie, a tu potrzeba kapelusik przerobić prawie zupełnie. Możeby pani raczyła zatrzymać się do jutra...
— To niemożliwe... Wezmę go sobie dziś tak jak jest — a przyjdę jutro lub pojutrze i wybiorę sobie inny, przybrany według mojej myśli... Racz mi pani zapakować w pudełko...
— Czy pani nie przymierzy?...
— Nie... Nie przymierzam nigdy... Wybieram na oko i nigdy się nie mylę.
— Nie zechce pani zapewne zabrać sama sprawunku?..
— Owszem... Do bulwaru zaledwie dwa kroki.. Wezmę powóz i pojadę. Niechaj pani pospieszy tylko, bo mi jest bardzo pilno...
Aby wybrać pudełko stosowne, Klara zmuszoną była udać się do pracowni magazynowej i wejść na schodki.
Zaledwie sierota nasza sklep opuściła, gdy jej elegancka klijentka zapuściła rękę w pudełko, w którem znajdowały się koronki starożytne, porwała rulon najdroższy i drugi niemniej cenny i schowała do kieszeni sukni.
Gdy Klara powróciła z pudełkiem do kapelusza, klijentka-złodziejka siedziała na krześle, przeszukując coś w portmonecie porządnie wyładowanej złotem i biletami bankowemi.
— Co pani winna jestem? — zapytała.
— Dwieście sześćdziesiąt franków, proszę pani — odpowiedziała Klara, układając kapelusz w pudełku.
Kupująca podniosła się, położyła na kontuarze dwa bilety stufrankowe i trzy luidory i dodała:
— Pokwitowania mi nie potrzeba, bo jutro lub pojutrze przyjdę po inny kapelusz.
Klara podbiegła otworzyć drzwi dystyngowanej damie.
Klijentka wyszła trzymając w ręku pudełko z kapeluszem i skierowała się w stronę bulwaru.
Sierota powróciła za kontuar, zamknęła pudełko z koronkami i schowała je do szafy, gdy w tem cień się jakiś zarysował w oknie wystawowem. Ten cień zmusił ją do podniesienia oczu.
Spojrzała i zobaczyła Adryana Couvreur’a.
— A szkaradniku! — zawołała, pospieszając ku drzwiom, które otworzyła znowu. Bardzo proszę abyś zaniechał paradowania przed magazynem i wystawania na trotuarze. Czyś zapomniał i jak ułożyliśmy się ze sobą?
— Ale już jest wpół do pierwszej.
— Nie jadłam jeszcze śniadania i nie mogę się przed pierwszą wydalić... Idź i czekaj na mnie przy stacyi omnibusów linii Madeleine Bastille. Tam się spotkamy ze sobą.
Adryan posłuchał rozkazu i udał się w stronę bulwaru, w chwili gdy służąca pani Thouret wnosiła do pracowni śniadanie dla Klary.
Dama-złodziejka dostawszy się do bulwaru, zawołała na powóz.
— Gdzie jechać?... zapytał woźnica.
— Ulica Fontaine-Saint-Georges, numer 9.
Dostawszy się do domu, Lucyna Bernier, którą czytelnicy nasi odgadli zapewne od razu, weszła zaraz do swej gotowalni.
Na kominku palił się suty ogień.
Wspólniczka Placyda Jouberta zamknęła drzwi na zasuwkę, aby nie przeszkodzono jej przypadkiem — a potem wydostała z kieszeni dwa rulony koronek skradzionych i rzuciła je w płomienie.
Kilku sekund i spaliły się ze szczętem.
Lucyna otworzyła teraz pudełko.
— Wszelkie ślady zatarte... mruczała biorąc w ręce kapelusz, który z kolei miał się także stać pastwą ognia.
— Zdobyłam moje pieniądze!... ciągnęła dalej Lucyna-złodziejka. Plucyd Joubert będzie ze mnie bardzo zadowolony... Nasz Leopold nie poślubi panny Klary Gervais... Sądzę, że po tem co zrobiłam, uczyniłam wszystko co do mnie należało. Reszta zrobi się sama...
Zasiadła do maleńkiego prześlicznego biurka i na papierze ze swym monogramem, napisała co następuje:

„Kochana Pani Thouret!

„Pragnę się odświeżyć trochę.
„Racz Pani na środę kazać mi przygotować kapelusz podobny (tylko nie w kolorze) do tego jaki nabyłam przed kilku dniami, i racz mi kazać go ubrać najpiękniejszemi jakie posiadasz koronkami starożytnemi, angielskiemi.
„Cena wcale mnie nie krępuje.
„Liczę na panią na środę.
„Proszę przyjąć moje pozdrowienie najczulsze.

Lucyna Bernier.“

Po zakopertowaniu i zaadresowaniu tego wezwania, Lucyna zadzwoniła na pokojówkę i rozkazała:
— Idź no zaraz i wrzuć to do skrzynki pocztowej.

∗             ∗

Na parę minut przed pierwszą, Klara załatwiła się ze śniadaniem.
Punktualnie o pierwszej, gdy pani Thouret nie powróciła jeszcze, młoda dziewuszka poprosiła służącej aby jej pomogła przy zamykaniu.
Nareszcie o pięć minut po pierwszej, uczuła się zupełnie wolną i serce w piersi zabiło jej radośnie. Udała się ku stacyi omnibusów linii Madeleine-Bastille.
Niebo było pogodne, powietrze prawie letnie. Był to jeden z najpiękniejszych dni wiosennych.
Sierota z daleka spostrzegła Adryana, który ze swej strony zoczył ją również odrazu i spiesznie podążył na spotkanie.
— Dzień dobry Klaro!... zawołał głosem wzruszonym, wyciągając rękę na powitanie.
Młoda dzieweczka podała mu rączkę swoję, zaczerwieniła się i zadrżała.
— Dzień dobry panie Adryanie!..
— Czy chcesz pani przyjąć moję ramię?...
A gdy dziewuszka zaczerwieniona ponownie, wahać się zdawała, dorzucił serdecznie:
— Jeżeli mi odmówisz, zrobisz mi przykrość prawdziwą!... Czyż nie masz żadnego do mnie zaufania?...
Klara podniosła na Adryana swoje duże, pociągające oczęta, a młody człowiek ujrzał w nich szczerość, prawość i szlachetność.
— Ja... ja... ufam... zupełnie... odpowiedziała, żywo zbliżając ramię swoje do ramienia Adryana i drżąc przy tem cała.
Młody malarz po chwili milczenia zapytał:
— Gdzie pójdziemy?...
— Gdzie pan sobie życzy, panie Adryanie.
— Nazywaj mnie swoim przyjacielem, proszę cię o to... To „panie“ krew mi wszystką w żyłach ścina!...
— Gdzie sobie życzysz, „mój przyjacielu.“
Adryan przycisnął czule rączkę Klary do piersi i rzekł:
— Jest już dosyć późno — a dnie są za bardzo jeszcze krótkie, abyśmy mogli się puścić na dalszą wycieczkę... Czy nie miałabyś nic przeciwko laskowi Bulońskiemu?...
— Nic a nic zgoła.
— A zatem pochodzimy po lasku i udamy się na obiad do Suresnes... Czy zgoda?...
— Prowadź mnie — zawołała z uśmiechem Klara. Ponieważ ci ufam, pójdę zatem gdzie ci się żywnie spodoba.
Omnibus zabrał oboje młodych do Maillot — a ztamtąd pociągnęli do lasku.
Twarzyczka Klary jaśniała dziecięcą radością.
Adryan dumny ze swej pięknej narzeczonej, niósł głowę wysoko — a cała istota jego zdawała się mówić do przechodzących:
— Jeżeli pragniecie zobaczyć człowieka rzetelnie szczęśliwego, to popatrzcie się na mnie....
W lasku szli trzymając się pod ręce, długą szeroką aleją. Nie rozmawiali nic, pochłonięci całkowicie myślami o szczęściu swojem.
— Klaruniu — odezwał się nagle Adryan, my się zaraz pobierzemy, nie prawda?...
— Zaraz? — powtórzyła dzieweczka, której buziak znowu się oblał purpurą. Ależ... zaledwie... żeśmy się poznali przecie...
— E... ja cię znam już doskonale... mój ty skarbie jedyny — zawołał malarz. Jesteś dobrą, słodką. pracowitą, serdeczną... Potrzeba ci serca... uczucia... Bądźże zupełnie spokojna, tego ci nie zabraknie nigdy!.. Kocham cię i do śmierci kochać cię nie przestanę. Nie obawiaj się o to!..
— Czy tak?... czy naprawdę?...
— O, tak... naprawdę... Czyżbyś nie dowierzała mi Klaruniu?...
— Wierzę ci owszem zupełnie. Wydajesz mi się i dobrym i szczerym, i wierzę, że gdyby nie tak było, moje serce nie byłoby tak instynktownie przylgnęło do ciebie...


XIV.

Ostatnie słowa sieroty były wyznaniem, więc też Adryan pochyliwszy się szepnął jej do uszka:
— Czy ty kochasz mnie Klaro?.. czy ty mnie kochasz?...
Klara spuściła oczki i głosem tak cichym, że ledwie dosłyszeć go można było, odpowiedziała:
— Tak... kocham cię... Adryanie...
Przytuliła swoję główkę do jego głowy...
Usta Adryana dotknęły czoła narzeczonej.
Pocałunek ten, pierwszy w życiu, tchnął w biedne dziecko rozkosz jakąś niewysłowioną i uścisnęła ona silniej nieco a mimowiednie rękę Adryana, którą w swych dłoniach trzymała.
Po długiej chwili milczenia, młody malarz zawołał wesoło:
— A zatem, rzecz ułożona!.. Połączymy się jak można najśpieszniej... Postaraj się aniołku o zebranie wszystkich papierów, jakie mogą być potrzebne... Ja zrobię to samo ze swej strony; i oddamy wszystko razem panu merowi aby zapowiedzi ogłosił. Niech tylko to zostanie załatwionem, reszta pójdzie prędko. Teraz nasuwa się jedna wielka kwestya do rozstrzygnięcia...
— Jaka?..
— Gdzie, skoro się połączymy, uścielemy sobie gniazdko?...
— Gdzie sobie życzysz, mój przyjacielu... Z tobą, wszędzie będę szczęśliwa.
— To na pewne; ale można uczynić sobie szczęście zupełniejszem jeszcze... Czy nie byłoby ci przyjemnie zamieszkać na wsi?...
— O! bardzo... bardzo... Ale wobec twego zajęcia?...
— Będę przychodził co rano do Paryża... i będę powracał do ciebie co wieczór o piątej po południu... a zamiast maleńkiego, niewygodnego mieszkanka, gdzieś tam na piątem piętrze, dam ci domek wiejski z ogródkiem, z wybornem balsamicznem powietrzem, wodą kryształową, cieniem drzew i kwiatami.
Klara westchnęła:
— Nie ziszczone te marzenia... — szepnęła.
— Dla czego tylko marzenia?.. Dla czego nie ma to być rzeczywistością?.. Będziemy mieli własną grzędę... maleńką ale własną... Zobaczysz.. i... Albo nie... nic a nic ci dziś nie powiem...
— Dla czego?..
— Bo to niespodzianka, jaką chcę ci sprawić... niespodzianka, która, jak mam nadzieję, ucieszy cię ogromnie.
— Pragnęłabym zaraz wiedzieć...
— Nie... nie... dzieweczko... nie powiem... Zostawmy to na później... Nie gniewaj się... moja jedyna... nie podobna mi zaraz ciekawości twojej zadość uczynić. A oto zbliżamy się do Suresnes. Miniemy most i pójdziemy na obiad do Chalet!
Nie będziemy śledzić dłużej młodej parki naszej, nie będziemy opisywać szczegółów, jak im przeszedł ten dzień szczęśliwy, który wydał się im najkrótszym ze wszystkich, jakie dotąd przeżyli.
Powiemy tylko, że o dziesiątej wieczorem odjechali ze stacyi Suresnes, a o jedenastej byli z powrotem w Paryżu.
Pomimo natarczywości Adryana, Klara oparła się stanowczo żądaniu, aby ją do mieszkania odprowadził.
Nie chciała, żeby ją o tak spóźnionej porze spotkał kto z młodym mężczyzną pod rękę. To mogłoby ją narazić na złe języki.
Była północ blizko gdy się znalazła pod bramą domu na ulicy św. Pawła.
Nigdy dotąd nie powracała tak późno.
— Na szczęście — myślała sobie, odźwierna będzie na pewno zaspaną. Nie odezwę się wcale gdy będę przechodziła. Bóg wie coby sobie o mnie pomyślała, że wracam o tej godzinie.
Zadzwoniła.
Drzwi się zaraz otworzyły.
Sierota stanęła jak wryta.
Odźwierna miała gości u siebie.
przyjmowała rodziców, którzy ze wsi przyjechali do niej w odwiedziny... gaz palił się jeszcze w jej mieszkaniu.
— Jakto!... to ty, moje dziecko?... zawołała głosem zdziwionym, gdy Klara znalazła się w przestrzeni oświetlonej. A to szczególne doprawdy!.. I ja głupia... miałam cię dotąd zawsze za takie niewiniątko prawdziwe...
— Siedziałam dotąd w magazynie... wybąkała Klara nieśmiało:
— W niedzielę!... w magazynie... do północy... Nie mnie o tem powiadaj kochaneczko... Musiałoby być daleko cieplej niż dzisiaj, abyś mi potrafiła zawrócić głowę!...
Klara zarumieniła się od stóp do głowy.
— Więc cóż pani przypuszczasz?... spytała.
— Ba!... Nie potrzebuję wcale długo mleć ozorem w gębie, aby ci odpowiedzieć na to, moja panno. Ja przypuszczam oto, że byłaś sobie pohulać trochę z kochankiem, no... i basta!..
— Bardzo się pani mylisz jednakże — odpowiedziała Klara sucho — tymczasem zaś bywaj mi pani zdrowa... życzę ci dobrej nocy...
I poszła na schody.
Odźwierna wychyliła głowę i śledziła za nią ciekawie.
Skoro już znikła zupełnie, stróżka także cofnęła się w głąb swej loży.
— A to ci gagatek dopiero — mruczała z widocznem rozsierdzeniem. — Prawdziwie głupia żaba... Odtrąciła milionera, który dawał jej dom zameblowany i który byłby z pewnością tkał w nią ileby się jej było podobało, a dała się wziąć na kawał jakiemuś gołemu świszczypale, co się ledwie na pomarańczę dla niej zdobędzie... Dopiero karyerę zrobiła!...


∗             ∗

Bonichon, agent Jacquiera, nie zasypiał bynajmniej gruszek w popiele.
Pomimo niepowodzenia doznanego w wyprawie ostatniej, miał on ciągle nadzieję odnalezienia Maryi-Joanny. Opowiedział jak najwierniej pryncypałowi swemu, wszystkie przygody swoje.
Wytrawny aferzysta zamiast zbijać go z tropu, odpowiedział wesoło:
— Złożyłeś za dużo dowodów pomysłowości i energii, abyś się miał poddawać zwątpieniu. Sięgnij no do głowy po rozum i wydobądź jaki nowy koncept... Nie możesz pozwolić, aby ci wyrwano z rąk tę małą, i aby nam taki pyszny interes z przed nosa sprzątnięto... Jeżeli to rzecz niełatwa, to tem lepiej, to tem większą będziesz miał zasługę!
Poruszony temi słowy, Bonichon zawołał z mocą:
— Ma racyę pan pryncypał!.. Nie mogę rąk opuścić, nie mogę dawać za wygranę!... Wszystko jest możliwe, czego się chce naprawdę!... A ja chcę odnaleźć Maryę-Joannę!.. Odnaleźć... łatwo to powiedzieć... Ale jak?.. w jaki sposób?... Odźwierny vice-hrabiego otrzymał widocznie odpowiednie rozkazy i bodaj, że się nie uda wyciągnąć cokolwiek od niego... Co począć, aby odnaleźć Maryę-Joannę?...
Bonichon pogrążył się na chwilę w głęboką zadumę; a potem ocknął się nagle a twarz mu promieniała. Miał minę tryumfującą niby Archimedes po odkryciu, jakie uczynił i jeżeli nie zawołał Eureka!... to dla tego jedynie, że nie wiedział, co to zacz za ptak być może.
Odnalazł pewne sposoby.
Agent Jacqnier’a miał zawsze w portfelu swoim pewien zapas blankietów, z nagłówkami biura pośrednictwa, w którem pracował.
Wstąpił do jakiejś małej kawiarenki, kazał sobie podać mazagranu, wydobył blankiet i wykaligrafował na nim co następuje.

Pani!

„Upraszam o łaskawe, jak najrychlejsze pofatygowanie się do mego biura, w interesie nadzwyczaj ważnym i nadzwyczajnie panią obcbodzącym.
„Chodzi o sprawę spadkową.
„Racz pani przyjąć i t. d.

Za M. Jacquier
„Bonichon, ”

— Prawdziwie świetna idea przyszła mi do głowy... — zamruczał następnie pod nosem — to warte sto tysięcy... Gdy chodzi o sukcesyę, a więc o pomacanie pieniędzy, nigdy się tego nie puszcza mimo uszów... Panienka przyfrunie, natychmiast przyfrunie, gdy poczuje, że się coś święci... No, a potem... to już rzecz pryncypała... Ja napędzę mu rybkę do sieci i zdobędę zapewnione wynagrodzenie oraz udział w interesie.
Bonichon włożył list w kopertę i zaadresował:

Pani
Maryi-Joannie
wybrzeże Bourbon
Nr. 22.

i udał się na wyspę św. Ludwika, przywołał posłańca ulicznego, wystającego przy handlu winnym i rzekł mu:
— Masz tutaj czterdzieści sous... Pójdź zaraz na wybrzeże Bourbon, pod Nr. 22, weź ten list zaadresowany do panny Maryi-Joanny i domagaj się, abyś go mógł do własnych rąk doręczyć...
— A jeżeli tej pani nie będzie w domu?... — zapytał posłaniec.
— Jeżeli ci powiedzą, że mieszka w tym domu, to list zostawisz... w razie przeciwnym, postarasz się, aby zdobyć adres tej osoby... Oświadczysz, że chodzi o sprawę nadzwyczaj ważną i niecierpiącą zwłoki i że list pochodzi z kancelaryi notaryusza pana David z ulicy Kondeusza, który wzywa w interesie spadkowym.
— Dobrze panie... lecę w tej chwili...
— Będę czekać tutaj na ciebie, a jeżeli sprawisz się dobrze, jeżeli przyniesiesz mi pomyślną wiadomość, dostaniesz sto sous na rękę.
Posłaniec puścił się cwałem.
Przybywszy pod numer 22, na wybrzeże Bourbon, nie zabawił tam dłużej nad kilka minut.


XV.

Posłaniec powrócił w kwadrans.
W ręku trzymał list Bonichona.
— Jestem!... — zawołał, zaledwie oddychając.
— Powróciłeś z niczem?... Zleciałeś się napróżno?...
— Ale gdzie zaś obywatelu?... — odpowiedział z uśmiechem posłaniec. — Przeciwnie, zarobiłem sto sous przyobiecane...
— Jak to?...
— Wiem adres panny Maryi-Joanny...
— Nie mieszka zatem pod numerem 22-gim?...
— Nie, obywatelu. Odźwierny z wybrzeża Bourbon oświadczył mi, że jej nie zna, z miną taką stanowczą, że każdego innego byłby wziął na nię z pewnością... Ale ja zanadtom stara małpa, żeby się nie znać na takich sztuczkach. Udałem, że wierzę i żem się zmartwił okrutnie... No i zacząłem bąkać o spadku i notaryuszu.. Potem wymieniłem nazwisko pana Davida i to wywarło swój skutek... Panienka mieszka pod Nr. 44 — na bul’ Mich.., jak mówią panowie studenci. Oto gdzie list zanieść potrzeba, tylko według tego com zmiarkował z gadaniny odźwiernego, bodaj, że dzisiaj w domu jej nie zastanę.
— Bardzo dobrze... Masz że tutaj swoje pięć franków... rzekł Bonichon list odbierając.
I pociągnął w stronę ulicy Bleue, a idąc myślał.
— Byłem najzupełniej przekonany, że przynęta spadkowa nie zawiedzie!... Marya-Joanna pojechała zapewne na wieś z panem vice hrabią de Quercy.. Jutro niedziela, nie powrócą więc do Paryża, jak wieczorem, albo w poniedziałek z rana... A zatem w poniedziałek rano znajdę się na bul Mich!.. Niechajże i tak będzie. Spodziewam się, że jak na dziś, to i tak wcale dużo zrobiłem.
Po powrocie do biura zdał sprawę pryncypałowi z działalności swojej.
— Brawo!... brawo!... wołał Jacquier rozpromieniony. Trzymamy zatem w garści paniusię... Teraz potrzeba nam tylko zaopatrzyć się w dokument, który przekona matkę, że jej istotnie własne jej dziecko przyprowadzamy.
— Co do tego aktu — rzekł Bonichon, to nie będzie żadnej trudności. Wystarczy odpis objaśnień wyciągniętych z regestra urzędowego przez Placyda Jouberta. Trzeba go tylko będzie poświadczyć w biurze Opieki publicznej...
— Nie, to wcale nie wystarczy... zauważył Jacquier... potrzeba nam czegoś jeszcze innego...
— Czegoż takiego?...
— Wiernej kopii z zeznania słownego, ściągniętego przez komisarza policyi kwartału Roquette, po odnalezieniu dziewczynki zranionej na barykadzie.
— To prawda... A zatem nie pozostaje nam nic, jak udać się po tę kopię do użytku prawnego... Nie mogą nam jej odmówić... Tylko... Bonichon urwał nagle.
— Tylko co?... zapytał Jacquier.
— Mogą mi zrobić trudność... mogą zapytać jaki mam w tem interes?.. Przypuszczam, że Joubert porobił już kroki stosowne...
— To rzecz bardzo prosta... Nie potrzeba nic innego, tylko działać w dalszym ciągu w imieniu Jouberta...
— Świetna myśl, panie pryncypale, i będę z niej korzystał.
— Potrzeba nam także będzie posiąść medalion, pozostawiony w rękach pani Ligier, praczki z Bonneuil...
— Będziemy go mieli na pewno.
— Masz teraz jasną drogą działania wytkniętą. Potrzeba ci zobaczyć się zaraz z Maryą-Joanną, oplątać ją w swoje sieci i postępować jak Joubert postępuje, najostrożniej. Nie pozwolić, aby pomimo, że taki przebiegły, mógł na ślad jaki natrafić... Potem, potrzeba zdobyć dokumenty i zacząć działać.
— Czy nie pójdzie pan uprzedzić pannę de Rhodé?...
— Nie ma potrzeby. Skoro będziemy mieli w ręku wszystkie atuty, damy sobie radę...
— W poniedziałek otwieram ogień.


∗             ∗

Pomimo znużenia, spowodowanego długą wycieczką i słodkiemi mrzonkami, Klara podniosła się o godzinie zwykłej i poszła do magazynu.
— Sprzedałaś wczoraj rano kapelusz?.. — zapytała jej pani Thouret zaraz po przybyciu.
— Tak jest, proszę pani... pieniądze zostawiłam w szufladce kasowej.
— Znalazłam je, ale w książce zaznaczyłaś sprzedaż bez wymienienia nazwiska i adresu kupującej.
— Nie śmiałam zapytywać ani o jedno ani o drugie... Ale ta pani zapowiedziała, że przybędzie jutro lub pojutrze.
— No, to dobrze...
Pani Thouret spojrzała się na Klarę.
— Nie dobrze mi jakoś dziś wyglądasz!.. Jesteś bladą nadzwyczajnie... Co porabiałaś wczoraj?..
Młoda dziewczyna z bladej stała się pasową i odpowiedziała z cicha.
— Nic nadzwyczajnego, proszę pani... pracowałam trochę wieczorem... położyłam się później trochą niż zwykle...
— To bardzoś nie dobrze zrobiła... Nie trzeba ślęczyć po nocach, bo nie jesteś jeszcze zupełnie zdrową... Pośpiesz się z uporządkowaniem magazynu, a ja przygotuję faktury... Musisz wyjść przed śniadaniem.
Klara zabrała się do okna wystawowego.
O dziewiątej dostała rachunki i wyszła.
Skoro tylko opuściła magazyn, wszedł posłaniec i doręczył pani, Thouret list i gazety.
List był od Lucyny.
Pani Thouret odczytała go, udała się do pracowni i rzekła do tej, która pełniła obowiązki tak zwanej panny pierwszej:
— Czy pamiętasz pani, panno Irmo, ów kapelusz, który sprzedałam przed kilku dniami pani Lucynie Bernier?...
— Doskonale proszę pani.
— A zatem, przygotuj pani z łaski swej fason prawie taki sam zupełnie, a gdy będzie gotów, zechciej mnie zawiadomić. Powiem pani jak go ubrać potrzeba.
— Będę się spieszyć, proszę pani.
Pani Thouret powróciła do magazynu, a że nie miała na razie nic do roboty, zabrała się do czytania dzienników.
Upłynęła dobra godzina.
Panna pierwsza zjawiła się z fasonem kapelusza i rzekła do magazynierki:
— Oto jest proszę pani, zupełnie już gotowy.
— Dobrze. Przybierzemy go aksamitem wielor i perłami... ugarnirujemy najpiękniejszemi staremi koronkami angielskiemi. Pani Lucynie Bernier nie chodzi wcale o cenę... Masz pani aksamit wielor?...
— Mam i wielor i perły.
— Bierz się więc pani do roboty a ja ci zaraz przyniosą tam koronki... dam; pani cały rulon i odetnij pani tyle ile ściśle potrzeba... Dziesięć centimetrów kosztuje dwadzieścia franków. Proszę pamiętać o tem.
— Zapamiętam dokładnie!... Dwieście franków za metr... to nie żarty!...
Panna pierwsza powróciła do pracowni z fasonem.
Pani Thouret podeszła do szafy stojącej nieopodal kontuaru — a mieszczącej w sobie wstążki, pasmanterye i koronki.
Wzięła pudełko z koronkami wysokiej wartości, postawiła je na kontuarze, otworzyła i zaczęła poszukiwać potrzebnego sobie rulonu.
— A to dziwne — zawołała półgłosem po chwili... brakuje mi starożytnych angielskich i i alensońskich koronek. Klara musiała schować je do innego pudełka... To wielka nieuwaga z jej strony... Wyburczę ją za to, jak tylko powróci.
Magazynierka dostała z szafy drugie pudełko i znowu zaczęła poszukiwania.
Przejrzała z kolei pudełko trzecie, czwarte, piąte — a nareszcie wszystkie w których były przechowywane koronki.
W miarę, jak zajmowała się tą pracą bezużyteczną, opanowywał ją gniew i coraz większy.
— Ale to coś strasznego! — odezwała się prawie na cały głos, wzburzona... Co to jest?... co to znaczy?... Brak mi rulonu z dziesięciu metrami najdroższych koronek angielskich!... Co to jest?... Dwa dni temu, miałam je sama w ręku... I rulon koronek alensońskich... piętnaście metrów... co się z niemi stało?...
— Co to może znaczyć to wszystko?...
— Panno Irmo... — zawołała.
Pierwsza panna nadbiegła w tej chwili.
— Czy nie brałaś pani tych pudełek, aby wyszukać koronek?... — zapytała magazynierka.
— Nigdy w życiu... proszę pani...
Jeżeli czegokolwiek potrzebuję, udaję się oto albo do pani, albo gdy pani niema, do panny sklepowej...
— A czy nie żądałaś pani od panny Klary koronek angielskich lub alensońskich?...
— Nie, nie żądałam, proszę pani. Czy pozwoli mi się pani zapytać, o co to właściwie chodzi?...
— Brakuje mi dwóch rulonów z koronkami angielskiemi i alensońskiemi...
— To dziwne... — powiedziała panna pierwsza przestraszona. — Nikt nie dotyka się koronek, z wyjątkiem pani Klary...
— O!... — powtórzyła pani Thouret — to więcej niż dziwne... to nadzwyczajne prawdziwie!... Gdybym została okradzioną... byłabym zresztą sama sobie tylko winną. Przyjęłam tę dziewczynę, nie pytając nikogo o jej opinię...
W tej samej chwili drzwi się otworzyły i weszła Klara.


XVI.

Wspomnieliśmy, że drzwi się otworzyły i że weszła Klara.
— Przychodzisz w samą porę, moja panno!... — odezwała się pani Thouret. — A oto, godzinę już prawie całą poszukuję koronek angielskich i alensońskich... gdzież one?...
— Ależ w pudełku... — odpowiedziała sierota.
— Kłamiesz panna!.. Nie ma ich w pudełku.. — zawołała unosząc się magazynierka.
— Nie podobna aby nie było...
— Cóż to, chcesz mnie panna zrobić głupią czy ślepą?.. Pamiętaj panna, że wiem co mówię...
Klara zadrżała z przerażenia.
Gniew pani Thouret i jej twarz znamionowały coś niedobrego.
— Czy mi pani pozwoli przeszukać?. — wyszeptała biedna dzieweczka.
— Szukaj panna... a przedewszystkiem znajdź panna!.. Radzę to pannie w jej własnym interesie!..
— W moim interesie?.. — powtórzyła Klara i stała się, jak chusta bladą... — Co pani chcesz rozumieć przez to?..
— Szukaj!.. — krzyknęła gwałtownie magazynierka. — Nie mam ani czasu, ani ochoty do pogawędek z tobą!..
Drżąca, jak liść, Klara nachyliła się nad pudełkiem.
W miarę, jak wydobywała i odkładała rulony, w twarzy jej zarysowywało się przerażenie nieopisane.
— No cóż, czy znalazłaś?.. — zawołała modystką z widoczną w głosie ironią.
— Nie... nie ma ich... proszę pani, — odpowiedziało z płaczem nieszczęsne dziecko, — a jednakże wczoraj widziałam je jeszcze... miałam je sama wczoraj w ręku...
— Wczoraj?.. Dla czego wczoraj?..
— Pokazywałam je tej pani, która kapelusz kupiła... Chciała, abym jej przemieniła przybranie...
— No więc czegóż to dowodzi?.. Jeżeli wczoraj były, a dzisiaj ich nie ma, więc cóż się stało z niemi?.. Wyszłaś wczoraj z magazynu o w pół do drugiej, wszak prawda?..
— Prawda... proszę pani.
— Rulony były jeszcze w pudełku?..
— Tak przypuszczam, proszę pani.
— Jakto?.. tak przypuszczasz?.. Nie jesteś zatem zupełnie pewną?.. Czy nie schowałaś ich zaraz na swoje miejsce po okazaniu klientce?..
— Tak jest... proszę pani.
— No więc cóż?... Od wczoraj nie było tu dotąd ani jednej żywej duszy obcej, a dwa rulony zginęły!... Gdzież się podziały?...
— Gdzie się podziały! zawołała Klara znękana.
— Odpowiadaj!... odpowiadaj w ten moment... daję ci parę minut na to czasu i ostrzegam, nie nadużywaj cierpliwości mojej... Pamiętaj, że potem wszystko już będzie zapóźno!...
Sierota zachwiała się i o mało nie upadła.
Czuła, że się jej mózg w głowie przewraca.
— Pani... pani... wołała głosem zrozpaczonym, i to pani mnie posądzasz... i to pani robisz mi zarzut taki ciężki?...
— Więc kogoż chcesz żebym podejrzewała?.. kogoż mam zdaniem twojem oskarżać?... Ty, moja panno, jesteś odpowiedzialną za wszystko!... Widziałaś wczoraj te koronki, miałaś je sama wczoraj w ręku... Gdzież się podziały?...
— Boże mój!... Boże mój... — wołała Klara zrozpaczona — Przysięgam pani, że nie wiem o niczem, że nie wzięłam tych koronek!...
— Same się nie skradły jednak przecie, jak mi się zdaje?...
— Ależ pani traktujesz mnie jak złodziejkę?...
— Jeżeli panna chcesz abym zmieniła zdanie, proszę, wytłomacz mi się jasno!...
— Ależ to nikczemność poprostu!...
— To twój postępek jest nikczemny, moja panno!... Ulitowałam się nad tobą... to jest nad nędzą twoją... przygarnęłam cię do siebie... dałam ci miejsce nie wypytując o przeszłość twoję i twoje prowadzenie, i oto jaką mam wdzięczność za to wszystko!...
— Pani! pani!... — jęczała biedna sierota, rzucając się na kolana i wyciągając ręce do magazynierki — przysięgam ci na wszystko co mam najświętszego w świecie... przysięgam ci na pamięć mojej matki, że jestem niewinną!.. Ja... złodziejka?... Pani nie wierzysz w to przecie, pani w to nie możesz wierzyć...
— Było w tych dwu rulonach koronek za przeszło trzy tysiące franków — odpowiedziała zimno pani Thouret — zginęły one i tylko ty, rozumiesz, tylko ty jedna — mogłaś je ukraść a nikt inny!... I cóż ty na to nędznico?.. Powiesz czy nie powiesz, coś zrobiła z temi rulonami?...
Klara oniemiała.
Przestrach i upokorzenie jakiego doznawała, pozbawiły ją całkowicie przytomności.
Łkała tylko i załamywała ręce.
— Nie wzruszysz mnie bekiem swoim, złodziejko!... krzyknęła pani Thouret, nie zdolna do zapanowania nad sobą. Oddaj coś skradła, jeżeli chcesz abym ci przebaczyła!... Dalej... odpowiadaj mi natychmiast... Coś zrobiła z koronkami?... Zastawiłaś je czy sprzedała?... Co się z niemi stało?... Gadaj! Ja muszę się tego dowiedzieć koniecznie!...
Klara łkała coraz bardziej.
Prawie też nie słyszała co do niej mówiono.
— O! to już zanadto tych komedyj!.. powtarzała magazynierka, ubierając się w kapelusz i nakładając okrycie na ramiona. Następnie, zwróciwszy się do panny pierwszej, która przestraszona przypatrywała się całej tej scenie — powiedziała: Panno lrmo, proszę pani dać baczenie, aby ta dziewczyna nie uciekła z magazynu nim ja powrócę... Zawezwij pani pracownic do pomocy, gdyby się przemocą wydostać chciała!..
Wyszła, wsiadła w powóz jaki się nawinął i podała woźnicy adres Lucyny Bernier.
Ta ostatnia siedziała przy śniadaniu, gdy jej zaanonsowano panią Thouret.
Jeden rzut oka przekonał ją, że się sztuka udała, nie pokazała jednak żadnego po sobie wzruszenia i zapytała wesoło:
— Jakto, czy pani już z kapeluszem moim przybywa? To byłoby znalezienie się bardzo wspaniałe!...
— Wcale mi nie chodzi o kapelusz... odpowiedziała pani Thouret, zasiadając w fotelu.
— O cóż więc pani idzie?...
— O Klarę... pannę z magazynu...
— Nic a nic nie rozumiem...
— Prześlicznie mnie pani ustroiłaś!..
— Jakto?... co takiego?... racz się pani jaśniej tłomaczyć.
— Gdyby nie wstawiennictwo pani, byłabym jej z pewnością nie przyjęła i nie zostałabym też była z pewnością okradzioną!...
— Okradzioną?... krzyknęła Lucyna, udając doskonale zdziwienie.
— Tak jest niestety!.. Okradła mnie ta dziewczyna, ta łajdaczka... ladacznica...
— Co pani zginęło?..
— Dwa rulony koronek wartości przeszło trzy tysiące franków.
— Czyś pani pewną, że to ona zrobiła?..
— Fakta same mówią za siebie. Klara, wczoraj w niedzielę, była sama w magazynie i przyznaje sama, że koronki, których brak dostrzegłam dziś rano, pokazywała wczoraj jakiejś klientce przygodnej. O wpół do drugiej wyszła po zamknięciu magazynu, ona więc tylko jedna...
— Tak... podejrzenie bardzo istotnie uzasadnione. Ale jakże się ona tłomaczy?..
— Beczy i udaje strasznie zmartwioną.
Oto jak się wychodzi na tem, gdy się przyjmuje bez odpowiedniej rekomendacyi ludzi nieznanych sobie.
Lucyna odęła się i rzekła niby wyniośle:
— Pozwól pani zwrócić sobie uwagę, kochana pani Thouret, żem nie znała tej małej lepiej od pani. Nie widziałam jej nigdy w życiu... Narzekałaś pani, że nie masz panny sklepowej... Odezwałam się na to najzwyczajniej w świecie: Dano mi adres pewnej młodej dziewczyny, sieroty, bardzo podobno uczciwej i sympatycznej. I wskazałam pani ten adres... Rekomendacya moja, musisz pani sama przyznać, była bardzo obojętna i nie masz pani żadnego tytułu występować do mnie z żalami...
Powiedziała to wszystko tonem wielce oziębłym.
Pani Thouret spostrzegła, że źle jest narazić sobie taką dobrą, jak Lucyna Bernier klientkę i odezwała się też zaraz tonem jaknajsłodszym:
— Ależ na Boga, kochana pani, jakim sposobem mogłabym występować z pretensyami do pani!.. Przyszłam opowiedzieć pani o tem co się stało i nic zgoła więcej. Wiem, że pani nic temu wszystkiemu nie winna, ale wiem, że pani pojmuje mój gniew i mój żal zarazem...
Pojmuję je doskonale!.. Co pani zamyślasz zrobić?..
— Zanim coś postanowię, zanim działać zacznę, chciałabym się poradzić pani...
— Mnie?.. Dla czego mnie, kochana pani?.. Co mnie obchodzić może ta złodziejka?.. Nie zajmowałam się nią nigdy w życiu, nie znam jej i wcale jej bronić nie myślę!.. Rób pani co za stosowne uważasz... Osobiście jestem tego przekonania, że puścić bezkarnie nadużycie jest to popychać do nadużyć!.. Sprawiedliwość przedewszystkiem, oto dewiza moja!.. Jeżeli ta dziewczyna jest złodziejka, należy ją traktować jak złodziejkę.
— Podzielam zupełnie tę opinię, nie chciałam jednak narazić się przypadkiem pani...
— Cóż znowu?.. Rozżalenie pani, bez wzglądu na formę w jakiej się ujawniło, nie zniechęciło mnie wcale.
— Przebacza mi pani zatem?...
— Ależ... z całego serca, moja kochana pani. Przysyłaj mi pani tylko mój kapelusz jaknajprędzej.
— Dziś jeszcze będzie go pani miała...
Pani Thouret pożegnała i opuściła swoję klijentkę.


XVII.

— Wszystko składa się doskonałe... rzekła sobie radośnie Lucyna skoro pozostała sama. Wygrałam kusz co się nazywa wspaniały.
Dość mi pójść podnieść pieniądze.
Dokończyła śniadania, ubrała się, wyszła i skierowała na ulicę Geoffry-Marié.
W chwili gdy pani Thouret wychodziła z magazynu, Klara znajdowała się w stanie najwyższego rozdrażnienia nerwowego, po którem nastąpiło bardzo wielkie osłabienie.
Panna Irma, zmuszoną była zawezwać służącą i przy jej pomocy ułożyć sierotę na kanapie, jaka się znajdowała w pracowni.
Biedne dziewczątko, pozostawało przez pół godziny przeszło w stanie omdlenia — a bez żadnej zgoła pomocy.
Pracownice odwracały się od niej niechęcią.
Zwolna nieszczęśliwa dziecina zaczęła przychodzić do siebie.
Otworzyła oczy... obejrzała się do koła i spostrzegła, że się jej przypatrywano z ciekawością i odrazą.
Przypomniała sobie co ją dotknęło i serce się jej ścisnęło.
Zerwała się z kanapy i skierowała ku magazynowi, przyciskając oburącz pałające skronie i powtarzając głosem
— Złodziejka!... ja... złodziejka!.. O! Boże... Boże... Boże...
Podążała ku wieszadłu na którem miała kapelusz swój i okrycie...
— Co panna zrobić zamierzasz?... — zapytała jej pierwsza szorstko. |
— Co zamierzam?... zawołała sierota spoglądając z jakąś dzikością w oczach... Czy to tak trudno domyśleć się tego?.. Traktują mnie tutaj jak złodziejkę... jak nędznicę jaką!... Obchodzą się zemną jak z jakiemś upodlonem stworzeniem... Czy mogę, czy powinnam pozostać tutaj choćby na chwilę jednę?... Odjeżdżam...
— Nie wyjdziesz panna dopóki pani Thouret nie powróci...
— Jakiem prawem chcesz mnie pani zatrzymywać?
— Z mocy rozkazu, jaki otrzymałam od przełożonej mojej.
— A gdyby mi pomimo tego wyjść się podobało?...
— Te panny wszystkie, dopomogą; mi, aby cię zatrzymać... złodziejko...
W tej chwili otworzyły się drzwi magazynu i weszła pani Thouret z dwoma panami, po za którymi ukazali się także dwaj strażnicy policyjni.
Sierota zrozumiała co to znaczy.
Krew ścięła się w jej żyłach i zaledwie była w stanie utrzymać się na nogach.
— Panie komisarzu — odezwała się magazynierka, zwracając się do jednego z dwóch przybyłych — oto jest Klara Gervais... ta właśnie, którą oskarżam...
— Oskarżają mnie... oskarżają... jąkała Klara złamana. A ja nic złego nie zrobiłam... przysięgam na to uroczyście!.. Do żadnej się winy nie poczuwam...
— Zaprzeczenia gołosłowne nic nie znaczą... — zauważył oschle komisarz policyjny — jeżeli pani Thouret posądza panią, musi mieć ku temu bardzo poważne przyczyny... Zabrałaś panienka dwa rulony koronek.
— Nie, nie zabrałam, proszę pana!... przysięgam, że nic nie zabrałam.
— Wczoraj były wszak jeszcze te koronki. Widziałaś je panna sama!... Dziś nie ma ich jednakże... Oto fakt niezaprzeczony. Magazyn nie był odbity po oddaleniu się pani, a pani Thouret sama siebie okradać nie potrzebowała...
— Nie wiem, co i jak się stało, proszę pana, nie rozumiem nic tego wszystkiego... nic objaśnić nie potrafię... ja wiem to tylko jedno, żem jest niewinną... żem nie zdolną do kradzieży. Przyszła tu pani jakaś wczoraj, gdy byłam sama jedna w magazynie. Pokazywałam jej te koronki i kto to wie czy nie ona właśnie...
— A zatem, — przerwała pani Thouret — oskarżasz tę osobę, która tu przychodziła za kupnem kapelusza?...
— Nie, nie, proszę pani... ja nikogo nie oskarżam... ja się chcę obronić tylko sama...
— Kto to była ta pani?.. — zapytał komisarz.
— Nie znam jej wcale.
— Młoda czy stara?...
— Młoda... jak mi się zdaje...
— Jakto: jak mi się zdaję?.. Co ma znaczyć ta wątpliwość?.. Nie wiesz pani zatem na pewno co sądzić o latach owej pani?....
— Była zawoalowaną proszę pana.
— Zawoalowaną?.. Ależ nie mogła przecież przymierzać kapelusza bez zdjęcia woalki.
— Kupiła bez przymierzania.
— Czy to zdarza się kiedykolwiek, proszę pani, — rzekł komisarz zwracając się do pani Thouret, która odpowiedziała:
— Nigdy a nigdy, proszę pana.
— Panno Klaro Gervais, historya którąś opowiedziała, jest stanowczo niepodobną do prawdy!..
— Powiedziałam świętą prawdę... przysięgam panu na to.
— Po okazaniu koronek owej nieznajomej... owej damie zawoalowanej... która nabyła kapelusz nie przymierzając go wcale... co pani zrobiłaś z rulonami?..
— Położyłam je na swoje miejsce...
— Zatem schowałaś je pani do pudełka?..
— Tak panie...
— Zatem nieznajoma dama wziąć ich nie mogła.
Klara wstrząsnęła głową i wyszeptała:
— Powtarzam panu, że nie potrafię mu niczego objaśnić.
— Sama pani byłaś w magazynie?
— W pracowni czy też kuchni znajdowała się Rozalia, służąca pani...
Z pokoju sąsiedniego, zkąd się przysłuchiwała pytaniom urzędnika i odpowiedziom Klary, Rozalia wybiegła do magazynu.
— Ho! ho! patrzcie ją!.. — zawołała — może ta łotrzyca chce na mnie rzucić podejrzenie!.. Patrzcie ją!.. a ja powiem wszystko, co wiem.
— Powiecie wszystko?
— I co do krzty prawdę.
— Cóż tedy wiecie?
Jednocześnie urzędnik skinął na swego sekretarza, który przygotowywał notatki, dla spisania protokółu.
Znak ten zalecał baczną uwagę.
— Wiem — odpowiedziała Rozalia — że jakaś pani przyszła i kupiła kapelusz... Słyszałam przezedrzwi dwa głosy... Co do koronek — dodała, rzucając na Klarę spojrzenie, pełne złości — to przecie nie ja je wzięłam, a jeżeli ta panna nie chce powiedzieć, gdzie się podziały, to i tak jest ktoś, co zapewne wie i jego możnaby się zapytać..
Sierota w osłupieniu słuchała, nic nie rozumiejąc.
Chwilami zdało jej się, że śni.
— Któż to taki? — podchwycił komisarz.
— Dyć ten piękny panicz, który czekał na pannę, tam na ulicy...
Klara drgnęła całem ciałem.
— To kłamstwo! — wykrzyknęła — nikt na mnie nie czekał.
Napomknięcie o Adryanie Couvreur ożywiło jej myśli.
— Milcz panna! — zawołał urzędnik rozkazująco.
Poczem, zwracając się do Rozalii, zapytał:
— O jakim to paniczu mówicie?... Jakże go zobaczyliście?...
— Panie komisarzu, oto tak było... Zamiatałam pokój pani na dole pod magazynem... Otworzyłam okno, ażeby kurz wyleciał i spojrzałam na ulicę, rychtyk kiedy wychodziła ta pani, co kupiła kapelusz... Szła ona w stronę bulwaru z kapeluszem w ręce... Wtedy jakiś młody facet, który przechadzał się po chodniku, jakby na kogoś czekał, podszedł do drzwi magazynu.
Rozalia zamilkła.
— I cóż potem? — spytał skwapliwie urzędnik, podrażniony przerwą.
— Potem drzwi się otworzyły i panna zaczęła gadać z facetem...
— A on czy wszedł do magazynu...
— Co do tego, nie umiem powiedzieć...
— Czyś widziała, że Klara Gervais dawała mu jaki pakiet?
— Nie panie... kotlety kładłam na patelnię... poszłam do kuchni, która jest od tyłu... Po chwili słyszałam, jak się drzwi od magazynu zamknęły, wtedy zawołałam na tę pannę, która przyszła po śniadanie... Ale jaką miała minę!.. zaraz wiedziałam, że musi się coś święcić... ale co?.. nie mogłam się domyślić...
— O! mój Boże! mój Boże!... wyjąkała sierota, załamawszy ręce, a spojrzenie miała błędne, — co ja zrobiłam, mój Boże, że mnie coś podobnego spotyka!...
— Rozumiem, — wyrzekł komisarz po chwili milczenia, — kradzieże bardzo często bywają spełniane w ten sposób... Zwykle wspólnik czeka na ulicy... złodziejka otwiera drzwi, podaje mu zabrany przedmiot, a on z nim ucieka... Bardzo to proste i praktyczne.


XVIII.

— Ależ panie, tak nie jest, jak pan przypuszcza... — zawołała Klara. — Ja nic nie ukradłam... spólnika żadnego nie mam, ani go mieć nie mogę, bo nie zrobiłam nic złego!
— Więc któż jest ten mężczyzna, z którym panna mówiłaś? — zapytał komisarz, nic nie zważając na zaprzeczanie obwinionej.
Klara miała już odpowiedzieć. Ale się zatrzymała w chwili, gdy już z ust jej wymykały się słowa.
Cóż miała rzec?
Wymienić Adryana? Czyż to było możebne?
Przecie kiedy ją pani Thouret zapytywała rano, co porabiała wczoraj po południu, odrzekła jej:
— Pracowałam u siebie bardzo długo...
Zatem skłamała.
Przyznać się do kłamstwa, czyż nie byłoby to samo co upoważnić do podejrzeń, że teraz znowu kłamie.
Zresztą czyż Adryan mógł ją czemkolwiek oczyścić z zarzutu?
Zapewnićby tylko mógł, że powrócili ze wsi o północy i że nie może być winna! Ale pocóż twierdzić to czego nie można dowieść?..
Czy zresztą nie uważają już jego za jej wspólnika?
Zamiast ją samą obwiniać, oskarżonoby ich oboje; taki tylko byłby skutek.
Należało więc jej milczeć i nie wymieniać Adryana za nie w świecie!..
Te myśli kolejno przesuwały się w umyśle sieroty znacznie prędzej, niż zdążyliśmy je opisać.
— Zadałem pannie pytanie, — podchwycił komisarz, — cóż to za człowiek czekał na pannę?
— Nikt na mnie nie czekał.
— A! patrzcie ją jaka cnotnisia!! — zawołała sługa ze śmiechem. — Cóż to, zaślepłam czy co?
— Więc nie chcesz panna podać nam nazwiska swego wspólnika?
— O! panie — odparła Klara, nie posiadając się z rozpaczy — widzi pan dobrze, że jestem zgubiona, ponieważ wszystko się przeciw mnie zwraca, wszystko mnie potępia!... Kiedy panu mówię, że nic nie wzięłam, i że nie mam wspólnika, nie chcesz mi pan wierzyć!.. Uczyń pan ze mną, co zechcesz, ale nie męcz mnie pan dłużej... to już po nad me siły!...
— Dość tych frazesów teatralnych!... Dobre to, ale w melodramacie... Potrafię cię zmusić do mówienia!... Gdzie mieszkasz?...
— Ulica św. Pawła Nr. 27.
— Zarządzone będzie sądowe przeciwko pannie dochodzenie... ale przedewszystkiem musimy cię zrewidować.
Klara jęknęła boleśnie.
— Rewidować mnie? — krzyknęła. — O, cóż to za hańba okrutna... ja tego nie chcę... ja nie pozwolę na to...
— Nie potrzeba nam bynajmniej takiego pozwolenia, a wszelki opór byłby bezużytecznym.
Sierota zwiesiła głowę na piersi. Była zgnębioną, osłupiałą, jakby martwą.
Panna Irma, pierwsza magazynu, na znak dany jej przez komisarza, zbliżyła się dla przeszukania kieszeni posądzonej pracownicy.
Znalazła jedynie portmonetkę z kilku frankami, stanowiącemi cały majątek Klary, chustkę od nosa i klucz.
— Co to za klucz?... — zapytał komisarz, chwytając za takowy.
— Od mieszkania... — odpowiedziała Klara, szczękając zębami.
— Zatrzymam go — rzekł komisarz, a następnie zwróciwszy się do dwóch policyantów dodał:
— Do aresztu.
Sierota zdrętwiała, zobaczywszy, że żołnierze ją otaczają.
— Do aresztu?... krzyknęła głosem rozdzierającym... Każesz pan mnie ciągnąć do aresztu!... Mnie każesz pan zatrzymywać!... O, panie, panie, ulituj się pan nademną... nie czyń mi pan tego... Pan mnie zabijesz doprawdy.. Zabijesz pan dziewczynę niewinną...
A widząc, że komisarz przekonany o jej winie pozostawał niewzruszonym, wyciągnęła błagalnie ręce do pani Thouret i padając na kolana wołała:
— Pani, na miłość Bozką, wstaw się za mną... Pani, ja nic nie jestem winną... ja nic a nic nie ruszyłam... ja taka tu byłam szczęśliwa... taką czułam głęboką wdzięczność dla pani!... Czyż nie znajdę słów, aby się usprawiedliwić, aby panią przekonać?... Jestem najzupełniej niewinną, a chcą mnie aresztować... Chcą mnie wtrącić do więzienia... do domu poprawy... posadzić na ławie złodziejskiej... a ja nic nie jestem winną... Czy pani nie rozumiesz tego?... Okaż się pani dobrą i szlachetną... Jedno słowo pani wystarczy, aby mi przywrócić wolność... Wyrzeknij pani to słowo... ulituj się nad nieszczęśliwą... Ja pani nic nie zrobiłam...
— Okradłaś mnie... fuknęła oschle pani Thouret... Żadnej litości dla złodziejek...
Klara zachwiała się... wyciągnęła ręce i nie znajdując nic o coby się powstrzymać mogła, runęła bezprzytomnie na podłogę.
— Podnieście ją... krzyknął komisarz i dalej do aresztu!... Niech no kto powóz sprowadzi.
Rozkaz ten został spełnionym bezzwłocznie.
W chwili gdy powóz z zemdloną Klarą ruszał z przed magazynu mód, fiakr na dwie osoby, wystający od pewnego czasu po drugiej stronie ulicy naprzeciw magazynu, z zapuszczonemi firankami, podążył przez bulwar na przedmieście Montmartre, a ztąd na ulicę Geoffroy-Marie.
Zatrzymano się przed domem Nr. 1.
Jednę z firanek podniesiono, jedne z drzwiczek otworzono i wysiadły dwie osoby — Placyd Joubert i jakaś dama zawoalowana.
Oboje weszli do domu i udali się do kantoru człowieka o fizyognomii drapieżnego ptaka.
Placyd poprowadził swoję towarzyszkę do swego gabinetu własnego, zamknął drzwi na klucz i zasuwkę.
Lucyna, którą czytelnicy nasi poznali już zapewne — odsłoniła teraz woalkę.
Była bladą śmiertelnie.
— Joubert również blady jak jego towarzyszka, rzucił się na fotel i zaczął wycierać czoło, silnie potem zroszone...
— Weźmiesz mnie pani za babę — odezwał się drwiąco — ale daję słowo honoru, że mnie to wzruszyło.
— Nie mogłam przebierać w środkach... odparła Lucyna... Chciałeś pan, aby została zbezczeszczona... Doprowadziłam do tego...
— Więzienie... to klęska dla nieszczęśliwej...
— Czy zaczynają trapić pana wyrzuty sumienia?... Czy pan zaczynasz żałować, że pomiędzy idyotą, synem pańskim, a tą dziewczyną, powstała niczem nie przeparta zapora?... Byłoby to o tyle smutniejsze, że cofnąć się już nie podobna...
— Nie, nie... zawołał Joubert, robiąc wysiłek, aby odzyskać naturę łotra, który nie ma nic dla siebie świętego!...
Nie... nie.. nie odczuwam żadnych zgryzot, niczego zgoła nie żałuję!.. Ta dziewczyna... stała mi w poprzek mej drogi i musiałem ją usunąć... To trudno... Każdy przedewszystkiem dla siebie!...
— A dyabeł dla wszystkich!... szepnęła śmiejąc się Lucyna. Musisz pan przyznać, że spisałam się doskonałe, żem ci usłużyła bardzo zręcznie — dodała głośno.
— Przeprowadziłaś pani interes, który się niemożliwym wydawał!... Uwielbiam cię!.. Jesteś prawdziwym złym geniuszem!...
— A zatem, załatwimy rachunki nasze...
— W tej chwili.
W pięć minut potem Lucyna Bernier wyszła z kantoru pośrednictwa przy ulicy Geffroy-Marie, z czekiem na bank kredytu liońskiego.
Powtórne omdlenie Klary było znacznie silniejsze niż pierwsze i ruch powozowy nie zdołał jej przebudzić.
Gdy po dobrej godzinie czasu, odzyskała nareszcie przytomność, znalazła się w jakiejś ciemnicy, pośród czterech ścian wilgotnych.
Była to cela aresztu, do którego została dostawioną, cela, w której oczekiwać miała na przybycie omnibusu więziennego, zwanego pospolicie w żargonie miejskim: „koszyk do sałaty“.
Jednocześnie z przytomnością i pamięć odzyskała.
Uważała się za zgubioną, za zgubioną ostatecznie, bez żadnej na ocalenie nadziei.
— A więc... szeptała, a łzy ciekły jej z oczu zaczerwionych i spływały po policzkach, a więc faktem jest, iż zostałam zaaresztowaną... Jestem w więzieniu... będę sądzoną jako złodziejka, i jako złodziejka skazaną!... Tak jest będę skazaną, bo nie będę miała ani jednego wyrazu na obronę swoję... I nie będę miała nawet prawa skarżyć się na niesprawiedliwość ludzką...
„Wszystko się przeciwko mnie spiknęło!...
„Wszystko przeciwko mnie świadczy!...
„Zgniotły mnie pozory!.. Fałszywe one to prawda... ale kto oprócz mnie jednej wiedzieć może o tem?...
„Co się stało z temi koronkami?... miałam je w moim własnym ręku... pokazywałam je... schowałam z powrotem do pudełka... postawiłam pudełko na swojem miejscu... co się więc stać mogło z niemi?... To rzecz dla mnie niepojęta!... To coś szczególnego naprawdę!“


XIX.

Nieszczęśliwa Klara oparła głowę na rękach i oddała się rozmysłaniu.
Nagle zadrżała i jakieś światło przemknęło w jej wypłakanych oczach.
— Koronek nie ma... powtórzyła. Ale czy były one w pudle kiedym takowe stawiała na swoje miejsce?... Przypominam sobie, żem wychodziła na kilka minut z magazynu do pracowni... Chodziłam poszukać pudełka do kapelusza dla tej Klientki nieznajomej... Ej... czy to nie ona dopuściła się kradzieży?... Tak... tak... to bardzo możebne... to tak się stać na pewno musiało!... Ale ja nie znam owej pani!... Komisarz nie chciał mi wierzyć, gdym mu jak było mówiła... sędziowie także mi z pewnością nie uwierzą... Utrzymywać będą tak samo, żem miała wspólnika... że wyczekiwał ma ulicy pod drzwiami magazynu... i że jemu doręczyłam rzeczy skradzione.
— Adryan... wie, że to kłamstwo i oświadczy to z pewnością... Ale... powoływać się na niego?... Po co, kiedy dowieść niczego nie potrafi... Posądzonoby go również... i... może także aresztowany... Niechaj lepiej nie wie o niczem... Tylko... czy może się niedowiedzieć żem jest więzioną?.. Czy nie posądzi mnie czasem i on również o kradzież?...
Czy i on nie zwątpi o mnie?... Czy nie stanę się dlań stworzeniem upodlonem i nikczemnem?... O, jakież straszne to wszystko!... Lepiej mi było umrzeć sto razy, niż doczekać się hańby takiej... A tymczasem jestem najzupełniej niewinną... Boże, Boże, dla czegoś mnie opuścił?...
Główka biednego dziewczątka zwisła znowu na piersi, wstrząsane łkaniem.
Drzwi celi otworzono.
Klara zerwała się na równe nogi.
— Oprzytomniałaś zatem?... odezwał się agent policyjny... No to daleko stało się lepiej, niżeliśmy przypuszczali... Zbieraj się zatem i marsz... Koszyk do sałaty już oczekuje...
Sierota chwiejnym krokiem wyszła z celi, a potem z aresztu.
Omnibus więzienny stał tuż przy trotuarze, a otaczali go ciekawi przypatrujący się i dowcipkujący.
Klara widząc, że jest wytykaną palcami i narażaną na szyderstwa przechodniów, zrobiła wysiłek i wcisnęła się do okrutnego wehikułu.
W godzinę potem zapisywano ją w prefekturze do regestru przestępców kryminalnych, przy czem owładnęła ją czarna rozpacz, zazwyczaj do samobójstwa prowadząca.

∗             ∗

Bonichon, agent Jacquier’a, doszedł do przekonania, że Marya-Joanna, młoda praczka z Bonneuil, powróciła ze wsi w niedzielę wieczorem lub w poniedziałek rano.
Z tego powodu, w poniedziałek, około drugiej po południu, znalazł się pod zdobytym adresem na bulwarze świętego Michała.
— Czy zastałem pannę Maryę-Joannę? — zapytał odźwiernej.
— Nie ma bodaj pięciu minut jak powróciła... Ale może pan zajść tam zresztą.
— Które piętro?...
— Drugie... drzwi na lewo.
Bonichon poszedł i zadzwonił.
Joanna ex-praczka, pospieszyła mu otworzyć.
Marya-Joanna była ładną szesnastoletnią brunetką, z dużemi czarnemi oczami, bardzo żywemi, z wargami różowemi i prześlicznemi zębami.
Wzrostu średniego i kształtnie zbudowana, mogłaby być uważaną za piękność prawdziwą, gdyby nie jakaś dzikość w obejściu i ordynaryjność w ruchach, rażąco sprzeczna z urodą.
— Czy z panną Maryą-Joanną mam szczęście mówić? — zapytał Bonichon kłaniając się uprzejmie.
— Tak jest panie... ja jestem Maryą-Joanną. Co pan sobie życzysz odemnie?...
— Chcę pani prosić o chwileczkę posłuchania.
— Dla czego?
— Mam interes nadzwyczaj ważny.
— Jaki mianowicie?...
— Nie mogę tak na poczekaniu odpowiedzieć pani na to.
— Od kogóż pan jednakże przychodzi?...
— Od swego pryncypała, który jest pośrednikiem...
— Nie mam i nie chce mieć żadnych interesów z ludźmi podobnego gatunku... wszystko to licha warte, jak powszechnie wiadomo...
— Mój pryncypał jest wyjątkiem.
— Tem lepiej dla niego!.. Zkąd potrafił dostać mój adres?...
Bonichon nie był przygotowany na podobne zapytanie, ale odpowiedział rezolutnie.
— Opieka publiczna... proszę panią
Marya-Joanna zmieszała się. Rumiane jej policzki pobladły nagle.
Uczuła obawę jakąś.
Widocznie energicznie jej poszukują, skoro ją tak prędko odnaleźli.
Uciekła z pralni bez przyczyny, kto wie czy jej nie zechcą aresztować?...
— Niech pan raczy pozwolić dalej — rzekła.
I wprowadziwszy przybysza do saloniku umeblowanego dość wytwornie ale bez żadnego gustu, odezwała się głosem drżącym nieco:
— Zatem... przybywa pan tutaj... na żądanie biura Opieki publicznej?...
— Uchowaj Boże!... Przybywam w imieniu mego pryncypała, jak to już miałem honor powiedzieć pani... Jeżelim wspomniał o Opiece publicznej, to dla tego jedynie, aby zmusić panią do przyjęcia mnie i rozmówienia się ze mną. Opieka publiczna nie wie nic a nic dotąd o tem, żeś pani zbiegła od pani Ligier, właścicielki pralni w Bonneuil i dotąd się o tem nie dowie, dopóki my nie doniesiemy jej tego.
— Ależ nareszcie — odezwała się młoda dziewczyna, troszeczkę już swobodniej — po co i w jakim celu pryncypał pański przysłał pana do mnie?...
— Chcemy dać pani fortunę... — odparł Bonichon tajemniczo.
— Fortunę? — zawołała Marya-Joanna. — I pod jaka to postacią?...
— Pod postacią spadku dajmy na to.
— Istotnie?...
— Ależ żarty miejsca tu przecie mieć nie mogą.
— Może ze sto tysięcy franków?...
— Nie zgadłaś pani.
— Dwieście może?...
— I to nie... proszę pani.
— Trzysta... czterysta tysięcy?...
— Daleko więcej... bo z górą dwa miliony!...
— Dwa miliony!... — powtórzyła Marya-Joanna, zaśmiawszy się grubym śmiechem i chwyciwszy się rękami za biodra z miną bardzo przypominającą córkę pani Angot. — Pan sobie pokpiwasz ze mnie?... hę?...
— Jakto?...
— Pańska historyjka jest sobie żarcikiem jakimś. Ale śmiej się pan z tego... nie dam się ja wziąć na pańskie kłamstwo...
— Skoro pani zobaczysz się z moim pryncypałem, zmienisz odrazu przekonanie.
— Gdzież mieszka ten jakiś pański pryncypał?...
— Na ulicy Bleue.
— Dobrze... chodźmy zaraz do niego.
I Marya-Joanna powiedziawszy to, wzięła kapelusz i okrycie i zabierała się do wyjścia.
— Jedno zapytanie tylko... — rzekł Bonichon. — Czy to pani meble własne?...
— Nie... to hotel umeblowany.
— Czyś pani nic nie jest winna?...
— Zapłaciłam z góry na dwa miesiące... Ale dla czego pan się pytasz o to?...
— Dowie się pani wkrótce. Idziemy...
Boniechon i Marya-Joanna zeszli razem, wzięli powóz, który przejeżdżał i kazali się zawieźć na ulicę Bleue.
Gdy woźnica ruszył tylko, ex-praczka zaraz się odezwała:
— Mówiłeś mi pan o ogromnej sukcesyi!.. Zkądże ona się bierze?...
— Nie mam upoważnienia zdradzić pani tajemnicę jej pochodzenia... — odpowiedział agent Jacquiera.
— Tajemnicę mego pochodzenia? — powtórzyła ex-praczka z pewnem naturalnem wzruszeniem. Ależ ja jestem znajdą!... Czyżby przypadek jakiś dawał mi ojca albo matkę?...
— Bardzo być może.
— Nie rozumiem co to „być może,” odpowiadaj pan wyraźnie. Powiedz tak albo nie i kwita. Po licha te komedye?...
— Zapewniam panią, że nic a nic nie wiem.
— A te niby dwa miliony?...
— Pryncypał objaśni panią o wszystkiem.
— Jakże się wlecze ten fiakr!... zawołajże pan na wożnicę, że nie ze śmieciami jedzie!...
W dwadzieścia minut później, w dwadzieścia minut, które dla niecierpliwej Maryi-Joanny wiekiem się całym wydały — przyjechali do biura pośrednictwa Jacquiera.
Bonichon poprosił młodej kobiety, aby się zatrzymała chwilę w kancelaryi, a sam udał się do zwierzchnika.
— No... no — zawołał ten ostatni — a cóż tam za wiadomości?... Czy przynosisz co nowego?...
— Nie przyniosłem nic, alem za to przywiózł ją samą!... Jest tam i czeka...
— Kto?...
— Marya-Joanna.
— Czy być może?..,
— Możesz się pan zaraz przekonać...
— Proś... proś... co najprędzej!...
— Chwileczkę tylko... panie pryncypale... — zawołał Bonichon pospiesznie. — Pozwól mi pan objaśnić się szczegółowo.. To potrwa bardzo krótko.
I rozpowiedział w kilku słowach spotkanie swoje i rozmowę z ex-praczką z Bouneuil.
— Wybornie — rzekł Jacquier. — Dawajże tu tę dziewczynę i pozostań sam także.
Bonichon poprosił Maryi-Joanny do gabinetu zwierzchnika, który skłonił się przybyłej z powagą dygnitarza, podsunął jej fotel, i odezwał tonem wielce poważnym:
— Racz pani zająć miejsce, oto... tutaj... przy mnie... Musimy dłużej trochę pomówić ze sobą, ale bądź pani pewną, że będzie to rozmowa nadzwyczaj ciekawa, a wynik onej jak najszczęśliwszy dla pani...
— Wiem... wiem... — wtrąciła bez ceremonni Marya-Joanna — wiem, że chodzi o jakiś ogromny spadek.
— Tak jest, chcę panią objaśnić i o ogromnej sukcesyi jaka spada na panią i o wielu rzeczach innych... Potrzebuję dać pani pewne w tych sprawach wskazówki, muszę jednak przedewszystkiem zadać pani kilka pytań...
— A pytaj się pan — o co się panu żywnie podoba, będę ci odpowiadać jak najchętniej...
— Zbierz pani z łaski swej wszystkie myśli, postaraj się przypomnieć sobie wszystkie szczegóły życia, uprzytomnij sobie swoję epokę dziecięcą, i opowiadaj drobiazgowo to wszystko... co ci tylko na myśl przyjdzie...
— Będzie to zadanie niełatwe — odpowiedziała Marya-Joanna.
— Zdaję mi się przedewszystkiem, że przypominam sobie trochę oboje moich rodziców...
— Właściwie oboje tych ludzi, którym zostałaś pani powierzoną wkrótce po urodzeniu... — przerwał Jacquie<br — Więc oni rodzicami mojemi nie byli?...
— Nie byli o tyle... o ile jesteś pani tą osobą, której poszukujemy!... Gdzie mieszkali ci ludzie, ten niby ojciec i ta niby matka pani?...
— Nie wiem tego zupełnie... ja sobie jedno tylko przypominam...
— Co mianowicie?...
— To, że przez ulicę przeciągało mnóstwo pogrzebów...
— Przez ulicę Roquette?... nieprawda?...
— Bardzo być może...
— Tak... tak... nie mam żadnej co do tego wątpliwości — zawołał Jacquier, który miał cel dwojaki: dowiedzieć się czego tylko dowiedzieć się będzie można, i tak Maryę-Joannę przygotować, aby nie domyślając się niczego odpowiadała w danej chwili jak tego interes wymaga.
— Czy ten, którego pani mianujesz ojcem swoim, nie nazywał się przypadkiem Prosper Richaud?... — zapytał w dalszym ciągu.
— Richaud?... — powtórzyła młoda kobieta usiłując przypomnieć sobie.
— Uderzyło panią to nazwisko... widzę to już doskonale.
— Zaraz... zaraz...
— Przypomniej no pani sobie dobrze!... Prosper Richand... Pros...per... Ri..chaud... nie podobna, aby to nazwisko w dzieciństwie nie obijało się pani o uszy... No jakże?... pewny jestem, że pani już sobie coś przypominasz...
— Zdaje mi się... proszę pana...
— Nie mów pani „zdaje mi się...” ale powiedz, żeś tego pewna!.. No a teraz czy przypominasz sobie pani chwilę — w której cię znaleziono?...
— O, co to, to pamiętam doskonale!... Było to podczas wojny!... Słyszałam jakiś huk piekielny i jakieś jakby grzmoty, które mnie strasznie przerażały. Dowiedziałam się potem, że to tak z armat i z karabinów strzelano... Widziałem żołnierzy pędzących cwałem... krzyczałam... płakałam... aż nareszcie upadłam...
— Tak... tak.. padłaś raniona na barykadzie, obok poległych Prospera Richaud i jego żony... tak właśnie zapisano i w aktach zejścia i w protokóle policyjnym, w tak zwanym wywodzie słownem...
— Żem została ranioną, to prawda... Mam dotąd znak na ramieniu...
— A więc nie ma najmniejszej nawet wątpliwości — zawołał Jacquier, tonem stanowczym... Tak jest... to pani właśnie jesteś córką panny Izabelli Pauliny de Rhodé, dziedziczki znakomitego imienia...
— Co?... ja... pochodzę ze znakomitej rodziny... ja!... — zawołała Marya-Joanna, z prawdziwie uciesznem ździwieniem... — A to ci osobliwość doprawdy. Więc ja jestem wielka pani?...
— Stanowczo... łaskawa pani... a przytem, mam honor oświadczyć pani, że jej matka żyje jeszcze...
— Moja matka!... żyje jeszcze moja matka!... — zawołała młoda kobieta z pewnem naturalnem wzruszeniem — Czy pan znasz moję matkę?...
— Znam ją dobrze proszę pani!... Niestety!... nieszczęśliwa kobieta niewidomą jest od lat piętnastu!...
— Moja matka jest niewidomą!... O, jakże serdecznie jej żałuję... Ale to nic mnie nie obchodzi... tem ją bardziej kochać będę!... Zaprowadź mnie pan czemprędzej do mojej matki... mój dobry panie!... Niechże ją jak najprędzej zobaczę i ucałuję!... O, panie, panie, oddaj mi tę moję matkę. O! jakże mnie ta myśl zajmuje... jak mną wstrząsa... jakiem mnie szczęściem napawa!.. Ach... gdybym była wiedziała o tem... gdybym to mogła była przewidzieć!. Ale ja się poprawię... ja się zmienię zupełnie... przysięgam panu na to...
— Rozumiem panią doskonale i wierzę pani zupełnie... Tak — oddam ci twoję matkę... potrzeba atoli, abyś mi zaufała zupełnie.. abyś się ściśle do wskazówek moich stosowała...
— Zrobię wszystko co mi pan każesz, bylebym tylko odnalazła moję matkę, bylebym jaknajprędzej rzuciła się na jej ramiona... wyszeptała młoda dziewczyna, podnosząc oczy łez pełne, a jednocześnie dodała:
— Jakimże to stało się sposobem żeśmy zostały rozdzielone?...
— Zostałaś pani porwaną przez jednego z krewnych matki, prawie zaraz po urodzeniu...
— Nie podobna się było dowiedzieć co zrobiono z panią... Wszystkie usiłowania matki przedsiebrane w tym względzie, nie odniosły żadnego skutku, i dopiero z chwilą zgonu owego krewnego, można było natrafić na ślad pewien.
— O, panie, jakże będę wdzięczną panu!...
— Co do tego... to się później porozumiemy ze sobą... Tymczasem objaśniam dalej: Hrabia de Rhodé... wuj pani... umierając, poczuł wyrzuty sumienia, zrozumiał całą ohydę czynu, jaki popełnił i postanowił złe naprawić. Testamentem, który sporządził, zapisał pani cały kolosalny swój majątek, przyznając matce prawo dożywocia jedynie. Majątek hrabiego de Rhodé przenosi znacznie dwa miliony...
— Dwa miliony!... powtórzyła Marya-Joanna oszołomiona tą cyfrą, lubo wcale nie umiała sobie zdać sprawy co ona wyobrażała właściwie... Dwa miliony?... I to ja mam mieć tyle pieniędzy?...
— Tak jest... kochana pani! Aby ci oddać ten spadek, potrzeba cię było odnaleźć. Nie szczędziliśmy kosztów, ani trudów, ani żadnych zgoła zabiegów. Pracowaliśmy na prawdę w pocie czoła!... Ale nareszcie, jak to pani najlepiej widzisz, dopływamy do brzegu. Nam to, nam, kochana panno Maryo-Joanno, winna będziesz i nową pozycyę swoję i ogromną swoję fortunę!...
— O! panie, jestem gotową dowieść panu mojej najgłębszej wdzięczności. Skoro dajesz mi pan majątek w rękę, należy ci się sprawiedliwie pewna część z takowego..
— Pomówimy później o tem panno Joanno... pomówimy o tem we właściwym czasie i miejscu... a teraz idźmy dalej:
— Więc to nie koniec jeszcze?... zawołała Marya-Joannma... mnie tak pilno uściskać swoję matkę...
— Owa niecierpliwość, której szczerze winszuję pani, świadczy pięknie o jej serduszku... ale cóż robić... kiedy nienadeszła jeszcze chwila właściwa.
— Jakiż powód opóźnienia?...
— Przedstawiając panią jej matce, musimy mieć ze sobą dowody tożsamości, dowody przekonywające, że to pani istotnie jesteś jej córką.
— Więc panowie nie macie tych dowodów?...
— Nie... potrzeba nam wywodu słownego, przekonywającego, że znaleziono panią zranioną na barykadzie... po trzeba nam aktu zejścia Prospera Richaud i jego żony, potrzeba wyciągu? wykazów Opieki publicznej, w które wciągnięto panią pod numer właściwy.
— Czy pan był łaskaw odnosić się już do biura Opieki?... zapytała Marya Joanna przerażona.
— Już, proszę pani, ale nie obawiaj się pani... upewniam panią, że się niczego obawiać nie potrzebujesz...
Jacquier mówił dalej.
— Potrzeba nam posiąść medaljon, który pani miałaś na szyi, gdy cię znaleziono. Ten dowód będzie najpewniejszym ze wszystkich.
— Ten medalion pozostawiłam w Bonneuil, zawołała młoda dziewczyna, pozostawiłam go w ręku pani Ligier.
— Wiemy o tem i będziemy go mieli...
— Zanim atoli nie zdobędziesz pan tego wszystkiego, nie zobaczę mojej matki?
— Tak, niestety!... odpowiedział Jacquier.
— A ile czasu potrzeba na to wszystko?...
— Dwa dni lub trzy conajwyżej...
— To strasznie długo!... Panie... pan przecie rozumieć musisz jak mi pilno zobaczyć i uściskać moją matkę...
— Rozumiem doskonale, panno Joanno, i zrobię wszystko co tylko będzie w mojej mocy, aby nienadużywać cierpliwości pani.
— Poddaję się, ale z sercem bardzo ściśnionem.
Marya-Joanna powstała i zaczęła się zbierać do wyjścia.
— Gdzie pani iść zamierza? — zapytał Jacquier pospiesznie.
— Muszę wracać do domu, gdzie czekać będę na ponowne pańskie wezwanie...


XX.

Jacquier i Bonichon wznieśli na raz ręce ku górze, ze zgodnością którejby się baletnicy z „Edenu* nie powstydzili, a Jacquier zawołał jednocześnie:
— Pani chcesz wrócić do siebie?...
— Ależ naturalnie — odpowiedziała Marya-Joanna.
— Nie myśl nawet pani o tem!...
— A to dla czego? — zapytała młoda kobieta.
— Bo to stanowczo niemożliwe!... tego zrobić nie podobna...
— Niepodobna abym wróciła do domu?... Cóż to za areszt jakiś?...
— Niepodobna o tyle, o ile nie chcesz się pani dostać w ręce Opieki publicznej, która nakazała poszukać pani i przytrzymać ją w jej mieszkaniu, na bulwarze św. Michała...
— Ależ, panowie... — odezwała się ex-praczka — cóż mnie może obchodzić Opieka publiczna, jeżeli panowie zwrócicie mnie mojej matce?...
— Co cię obchodzić może, moje dziecko, Opieka publiczna?... O, trzeba, aby cię to bardzo nawet obchodziło!... Opieka nie lubi żartować wcale!... Jesteś niepełnoletnią i bezwzględnie od niej zależysz!... Umieszczono cię u pani Ligiér... Uciekłaś ztamtąd. Opieka ma prawo wezwać policyę aby cię przytrzymała i osadziła w areszcie. Przetrzymanoby cię za kratką aż dotąd, dopókiby matka twoja swych praw do ciebie nie dowiodła... Czy pojmujesz w jakiem szkaradnem znalazłabyś się położeniu?... Matka musiałaby się domyśleć, żeś zbiegła z pralni dla kochanka... Nieszczęśliwa kobieta, domyśliła by się, żeś jest dziewczyną upadłą, a to przekonanie zatrułoby jej pierwszy zaraz pocałunek!... Jakże więc myślisz o tem?...
— O! nie! nie... za nic na świecie!... zawołała Marya-Joanna, zasłaniając twarz rękami... Gdyby moja matka dowiedziała się o czemkolwiek, umarłabym ze wstydu z pewnością, Co więc potrzeba?...
— Potrzeba, to rzecz bardzo prosta, aby cię niepotrafiono odnaleźć przez te parę dni, jakich potrzebuję na zebranie dokumentów i odprowadzenie cię do matki. Skoro tylko znajdziesz się pod jej dachem, pokierujemy wszystkiem jak należy. Udam się do dyrektora Opieki publicznej, i zawiadomię go, że jeżeli porzuciłaś panią Ligiér, to dla tego jedynie, aby się rzucić w objęcia swojej matki... Błąd jaki popełniłaś, zatrzymany zostanie w tajemnicy i biedna pani Paulina Rhodé nigdy się o nim nie dowie...
— Tak... tak... panie... Masz pan racyę najzupełniejszą.. Zrobię jak mi pan radzisz... Gdzie zatem mam się udać?...
— Pragnę zatrzymać panią tutaj — pod bokiem żony mojej, która zaopiekuje się panią serdecznie.
— Zapewne — wybąkała Marya-Joanna, owładnięta nagle jakimś niepokojem, którego dotąd nie doznawała wcale... zapewne... ale... są pewne względy... które...
Zmieszała się znowu i zamilkła.
— Pan vice hrabia de Quercy... dokończył śmiejąc się Jacquier. No, trzeba o nim zapomnieć... choćby na jakiś czas przynajmniej... Kto wie, czy nie zapragnie wejść jeszcze z panią w związki małżeńskie...
— Będzie mnie poszukiwał...
— Mniejsza o to... niechaj sobie poszukuje... byleby tylko nie znalazł...
— Nie mam żadnego ubrania tutaj... nie mam bielizny... pieniędzy...
— Pani Jacquier znajdzie to wszystko... Zresztą, dwa czy trzy dni nam potrzebne, miną nadzwyczaj szybko... W ciągu trzech dni znajdziesz się pani na łonie matki stanowczo.
A potem z cicha dorzucił Jacquier:
— W ciągu tych trzech dni Placyd Joubert zostanie pobitym na głowę.
— Poddaję się... oświadczyła Marya-Joanna. Chcę się do wszystkich wymagań pańskich stosować.
— Uczynisz pani bardzo rozumnie, Panno Joanno.
— Przedstawię panią mojej żonie, ale przedtem, powróćmy do tematu o jakiś pani potrąciła przed chwilą.
— O czem pan myśli?... szanowny panie.
— Powiedziała pani... powtarzam jej własne słowa: „Panu będę winna moję fortunę... słuszną jest rzeczą abyś część onej otrzymał...
— Powiedziałam to i powtarzam z całego serca... zawołała Marya-Joanna. Jaką sumę, gdy otrzymam spadek, winną będę pana?...
— To od pani zależy zupełnie...
— Nie dam sobie sama z tem rady... nie miałam nigdy pieniędzy i zupełnie nie znam ich wartości. Wyświadczysz mi pan prawdziwą przysługę, jeżeli wyręczyć mnie raczysz..
— Czy nie byłoby zawiele, gdyby mi pani przeznaczyła sto tysięcy franków, posiadłszy z górą dwa miliony?...
— Zapewne że nie, szanowny panie, zapewne, że to nie będzie zawiele.
— Przygotuję zatem stosowny akcik który pani podpisać raczysz.
— Najchętniej szanowny panie... najchętniej... obu rękami...
— Jedną... zupełnie wystarczy!... zauważył śmiejąc się Jacquier.
I przedstawił Maryę-Joannę pani Jacquier, którą w kilku słowach poznajomił z sytuacyą.
W pięć minut powrócił do gabinetu.
— Tatusiu Bonichon — odezwał się do swego pomocnika, klepiąc go po ramieniu — chwat jesteś co się nazywa i będziesz wynagrodzonym za swe zasługi! Przybijamy do portu!... Zakręć no się około dokumentów i medalionu!...
— W ciągu czterdziestu ośmiu godzin zdobędziemy wszystko pryncypale!...


∗             ∗

Adryan Couvreur udał się w poniedziałek rano do swej pracowni przy ulicy Montparnasse, stanął energicznie przy robocie, zrobił wszystko co do niego należało i o trzeciej poprosił swego chlebodawcę o zwolnienie, na co tenże zgodził się jaknajchętniej.
Poszedł zejść się z Placydem Joubert dla podpisania aktu kupna wiadomej nam posesyjki, na wyspach świętej Katarzyny.
Schadzka oznaczoną została na przedmieściu Montmartre, więc ulica Caumartin nie była bynajmniej po drodze.
Podążył tamtędy jednakże, mając nadzieję zobaczyć Klarę Gervais w oknie magazynu pani Aleksandry Thouret.
Nadzieja ta spełzła na niczem.
Klary nie było w sklepie.
— Wyszła na miasto widocznie... pomyślał Adryan i przyspieszył kroku.
W godzinę potem akt został podpisany i Couvreur stał się właścicielem, otrzymawszy przygotowane przez Jouberta upoważnienie do odebrania kluczy od ogrodnika z Port-Créteil.
Była godzina wpół do siódmej.
Młody malarz miał zaledwie tyle czasu, aby zjeść pospiesznie obiad i podążyć na godzinę siódmą, żeby spotkać narzeczoną wychodzącą z magazynu.
Pani Thouret sama jedna znajdowała się za kontuarem, magazyn był rzęsiście oświetlony.
— Co to znaczy, że Klary nie ma tu wcale?..
Zaniepokojony wielce, Adryan zaczął przechadzać się tam i z powrotem, ale Klary dojrzeć nie mógł. Czas upływał szybko.
Wybiła godzina ósma.
Wychodziły pracownice jedna za druga.
Pani Thouret wyszła z po za kontuaru i przywołała Rozalię, która przybyła posprzątać w magazynie.
Serce Adryana silnie zabiło.
Sklep został zamknięty.
Światło z zewnątrz pogaszono.
— A to dziwne doprawdy! — rzekł do siebie młody malarz. Co się stało takiego?... Czyżby Klara zasłabła?...
Czekał jeszcze, przechodził się jeszcze trawiony jakiemś przeczuciem nieokreślonem, i dotrwał tak do dziesiątej, poczem, przekonany, że czekałby napróżno, odszedł w stronę ulicy Malher, na której zamieszkiwał.
Idąc zwolna, z głową smutnie zwieszoną, z ciężarem przytłaczającym piersi, mówił ciągle do siebie:
— Klara jest chorą widocznie... Ta wczorajsza przechadzka, ten kurs ogromny, jakiśmy zrobili, wyczerpały siły kochanego dziewczątka... Delikatne to i potrzebuje bardzo się oszczędzać... Wróciliśmy zapóźno trochę... Czas był bardzo chłodny... Kto wie, czy się nie przeziębiła czasem... O Boże! Boże!.. Zaziębienie może mieć następstwa fatalne!... Nie wiem, jak na złość, jej adresu. Niepozwoliła mi nigdy towarzyszyć sobie do bramy, a ja głupiec, przystawałem na to... — Gdybym miał adres, mógłbym się przynajmniej dowiedzieć, poinformować, uspokoić może, w razie gdyby była cierpiącą, mógłbym jej ofiarować moje usługi... pomódz jej pieniężnie, bo nie miałaby przecie prawa odmówić mi, jako narzeczona moja!... A ja nie wiem nic a nic... i nic się dowiedzieć nie potrafię. Straszna rzecz czekać w niepewności i trwodze... to można oszaleć doprawdy!...
Adryan zrozpaczony, widzący wszystko w najczarniejszych kolorach, przypuszczający jakieś wielkie nieszczęście, przyszedł do domu i położył się do łóżka.
Nie potrzebujemy bodaj dodawać, iż całą noc nie zmrużył oka ani na chwilę.


XXI.

Nazajutrz o wpół do ósmej rano, Adryan Couvreur, przyszedł na ulicę Caumartin, i aby nie zwrócić uwagi na swą defiladę, umieścił się w oknie podrzędnej restauracyjki, położonej prawie naprzeciwko magazynu pani Thouret, gdzie kazał sobie podać szklankę bulionu.
Widział jak otworzono magazyn, jak wchodziły doń pracownice, jak właścicielka przystrajała okno wystawowe.
Klara wcale się znowu niepokazała.
— No, to stanowczo chora... — pomyślał młody malarz. — Gdybym poprosił o jej adres i poszedł się dowiedzieć... położyłbym koniec tej niepewności, która mnie dręczy śmiertelnie... ale... jeżeli się ona dowie, a naturalnie musi się dowiedzieć koniecznie, obrazi się na mnie i będzie miała słuszność zupełną, bo młody człowiek żądający adresu młodej panny od jej przełożonej, musi obudzać podejrzenia i dać tytuł do najrozmaitszych przypuszczeń i pogawędek.
„Być może, że powróci wkrótce.
„Przyjdę tu jeszcze wieczorem, a jeżeli jej nie zobaczę, poślę posłańca, ażeby mi się dowiedział...
— To będzie daleko lepiej i nienarazi w niczem Klary.
Adryan podążył co prędzej do swej pracowni.
Robota nieszła mu wcale, czas wlókł się nieskończenie.
Nareszcie zmrok zapadł przecie — i młody malarz stawił się na ulicy Caumartin, gdzie go nowy czekał zawód.
Jakaś młoda dziewczyna pod nadzorem magazynierki, uporządkowała magazyn przed zamknięciem takowego.
Dziewczyna ta wyszła z pudełkiem w ręku i Adryan usłyszał, jak pani Thouret odezwała się do niej już w progu:
— Jutro o ósmej rano, do otwarcia... pamiętaj być punktualną.
Nasz malarz myślał:
— Ależ to Klara spełniała obowiązki, które widocznie jakiejś innej powierzono.
Miał zamiar dogonić tę kobietę i jej poprosić o objaśnienie.
Nie śmiał się odważyć na to.
— Trzebaż nareszcie zdobyć mi się na odwagę!... — mruknął zły sam na siebie — poszukam w tej chwili posłańca.
Dostrzegł go wystającego w pobliżu magazynu pani Thouret.
— Udasz się do tej modniarki — rzekł — i zapytasz gdzie mieszka panna Klara Gervais... Masz nazwisko wypisane na tej ćwiartce papieru... Powiesz, że cię pani jakaś przysyła... Będę cię czekać z odpowiedzią, naprzeciwko, w tej oto restauracyjce.
— Dobrze panie... zaraz tam będę...
Posłaniec wszedł do magazynu.
Z poza okna restauracyjki, Adryan śledził go oczami.
Skoro zwrócił się z zapytaniem do pani Thouret, ta zasępiła się w tej chwili i zrobiła jakąś dziwną minę.
Magazynierka żywo gestykulowała, rozprawiała coś bardzo ostro mówiła coś zdaje się głośno i z widocznem rozsierdzeniem — a nareszcie pokazała drzwi posłańcowi. Wyszedł on, przeszedł przez ulicę i udał się do Adryana, który oczekiwał i który z widocznem wzruszeniem zawołał:
— No, cóż się dowiedziałeś?...
— Dał mi pan komis nieszczególny, szanowny panie!...
— Jakto?...
— Zostałem jak pies przyjęty, a gdy zażądałem adresu panny Klary Gervais, myślałem, że ta jejmość pożre mnie swemi ślepiami...
— Cóż ci jednakże odpowiedziała?...
— Odpowiedziała mi: „Adres tej nędznicy, tej złodziejki, łatwo ci odnaleźć przyjdzie... Dowiedz się w więzieniu przy prefekturze policyi!...
Adryan zdrętwiał. Zaczął drżeć cały.
— Klara nędznica... złodziejka... — powtarzał nieprzytomny. — Klara w więzieniu... w prefekturze policyi?...
— Tak jest panie... tak mi powiedziała ta magazynierka i potem drzwi mi wskazała.
Młody malarz przeciągnął ręką po rozpalonem czole i powtarzał nie świadomie:
— Ona, złodziejka!... Ona... w więzieniu... Nie!... To niemożliwe...
Właścicielka małej restauracyjki posłyszała kilka wyrazów, któreśmy dopiero co przytoczyli.
Zbliżyła się do Adryana.
— To prawda, niestety, łaskawy panie... rzekła — jeżeli, jak przypuszczam, mówisz pan o pannie sklepowej z magazynu pani Thouret... Wczoraj rano, komisarz policyjny naszego kwartału ze swym sekretarzem i dwoma strażnikami miejskiemi, przyszedł ją aresztować...
— Aresztować Klarę Gervais?... wyjąkał Adryan Couvreur głosem złamanym. Ale za co?... Co im zrobiła takiego?...
— Podejrzewają, że ukradła w magazynie dwa rulony koronek starożytnych, wartujących z górą trzy tysiące franków... Miała podobno wspólnika.
— To niemożliwe... to niepodobne do prawdy!... Omylono się... posądzono ją niewinnie... Klara nie dopuściła się niczego podobnego.
— Gdyby nie miano pewnych dowodów, toby jej nie zaaresztowano, proszę ja pana, możesz pan być spokojnym o to!...
— Boże! Wielki Boże!... wołał Adryan ściskając oburącz swoje czoło. Więc niczemu nie można wierzyć na ziemi! Ona! ona! złodziejka!... O Boże!... Wielki Boże!...
— Czy pan zna tę panienkę, proszę pana?...
Adryan odpowiedział tłumiąc szlochanie.
— Znałem ją... kochałem ją... i miałem się z nią ożenić...
— Nieszczęśliwy młody człowiek... odezwała się właścicielka restauracyjki, odczuwając jak każda z kobiet, boleść zawiedzionej miłości.
— Więc komuż ufać na tym świecie?... powtarzał młody malarz z rozpaczą. Ależ... pomimo pewnych dowodów, oskarżenie może się okazać niesprawiedliwem...
— Nie, na nieszczęście, szanowny panie...
— Klara przyznała się zatem?...
— Wcale a wcale; ale służąca widziała wspólnika, gdy zaś komisarz policyjny zażądał od złodziejki, aby powiedziała, kto to był ten młody człowiek, z którym widziano jak rozmawiała, za nic go wskazać nie chciała!...
— Młody człowiek!... wspólnik!... a ja tak jej ufałem ślepo... a ja w honor jej wierzyłem jak w mój własny!...
— O! omyłki zawsze są możliwe mój biedny, młody panie!... to też nie martw się pan i zapomnij o dziewczynie, która cię nie warta wcale!
Masz pan możność znaleźć sobie inną... uczciwą panienkę...
Adryan nic nie odpowiedział.
Zapłacił za kurs posłańcowi i za filiżankę kawy, której nie tknął naturalnie i wyszedł.
Gdzie pójdzie?...
— Na prawdę, nie umiał odpowiedzieć sobie na to.
Pójdzie prosto przed siebie, pójdzie na chybił trafił i poszedł, powtarzając bezustannie:
— Złodziejka... Ona... Klara... To niemożliwe... niemożliwe!...
Nakoniec złamany i zmęczony, przystanął i rzucił się na ławkę, a wymawiał głośno jakieś wyrazy bez związku tak, że przechodnie brali go za waryata.
Gdy odzyskał cokolwiek władzy nad sobą, czas był pospieszać do domu, bo właśnie północ biła na zegarach paryzkich.
Adryan powstał, zastanowił się gdzie się znajduje i krokiem wolnym, chwiejnym, jakby był pijanym, pociągnął na ulicę Malher.
Znalazłszy się w swojem mieszkaniu, nie kładł się wcale i spędził resztę nocy opłakując swoje zamiary zdruzgotane, swoje sny złote rozwiane, swoję miłość straconą...
Protokół pierwszy sporządzony przez komisarza policyi, przesłanym został do właściwego sędziego śledczego.
Ów sędzia zawezwał naczelnika policyi i rzekł doń:
— Racz pan być przygotowanym, towarzyszyć mi na ulicę świętego Pawła, dla dopełnienia rewizyi, której dopełnimy, nim zabiorę się do zbadania oskarżonej.
Klara — o czem chyba wspominać nie potrzebujemy, nie zmrużyła oczu, nawet na jednę chwilę.
Jedna myśl okrutna dręczyła ustawicznie nieszczęśliwe dziecko i nie dała jej spokoju!
Oskarżono ją!...
Jak się potrafi obronić?...
Jak potrafi przekonać o niewinności swojej?...
Jej rozpacz i jej łzy — wystarczały dla niej, ale nie wystarczały dla sądu. Rozumiała dobrze, że sędziów swych tem nie przekona.


XXII.

O godzinie dziesiątej z rana, podano nieszczęśliwej Klarze trochę pożywienia, którego naturalnie ani się nawet dotknęła.
Około wpół do pierwszej, wezwano ją do badania.
Wychodząc z celi, była tak osłabioną, że się na nogach ledwie utrzymać zdołała.
Drżała na całem ciele i w takim stanie znalazła się w gabinecie sędziego.
Sędzia ów był człowiekiem młodym jeszcze, twarz miał sympatyczną i inteligentną.
Łagodny uśmiech błąkający się po wargach, nadawał mu wyraz jakiejś dobroduszności naiwnej, którą sędziowie kryminalni tak sobie często przyswajają.
Wpatrzył się w Klarę uważnie — a biedne dziewczątko poczuło całą niemoc swoję pod tem spojrzeniem.
— Siadaj panienko — rzekł.
Sierota padła na krzesło stojące naprzeciw biurka.
Sędzia zaczął się wypytywać:
— Nazwisko panny?...
— Klara Gervais.
— Wiek?...
— Szesnaście lat dopiero com skończyła.
— Miejsce urodzenia?...
— Nie jest mi znanem.
— Jakto?...
— Jestem dzieckiem znalezionem... Przygarnęła mnie pewna zacna kobieta, Która nadała mi swoje nazwisko Gervais i imię Klara.
— Czy ta pani Gervais nie żyje?...
— Nie żyje proszę pana.
— Gdzie panna mieszkasz?...
— Ulica św. Pawła Nr. 27, w mieszkaniu jakie zajmowałam z moją matką przybraną.
— Od jak dawna pozostawałaś pani w magazynie pani Thouret przy ulicy Caumartin?...
— Od ośmiu dni dopiero.
— Pani Thouret oskarżyła pannę o kradzież koronek...
— Pani Thouret jest w błędzie; oskarżyła mnie najniesłuszniej...
— Gołosłowne takie oświadczenie nie wystarczy... Potrzeba dowieść go koniecznie... A to będzie bodaj bardzo trudne... Protokół pierwiastkowy, sporządzony przez komisarza policji, potępia cię stanowczo...
— We własnym twoim interesie, w tym celu, aby ci zaskarbić pobłażliwość sądu, radzę szczerze bądź ze mną otwarcie i powiedz coś zrobiła z koronkami?...
— O, panie!.. odpowiedziała szlochając Klara — nie mogę przyznawać się do zbrodni której nie popełniłam.
— Więc objaśnijże mię przynajmniej co się stać mogło z niemi?
— Nie potrafię tego wyjaśnić proszę pana... Wydostawałam koronki z pudełka, bo je klientce jakiejś pokazać potrzebowałam.
— Tak... — przerwał sędzia śledczy ze swym wiekuistym uśmiechem — jakiejś damie zawoalowanej... jakiejś klientce przygodnej, która nabyła dwa kapelusze, bez przymierzania, za dwieście pięćdziesiąt franków. Powiesz mi panienka zapewne, że to ta nieznana dama najprędzej dopuściła się złodziejstwa... uprzedzam więc z góry, iż ten sposób obrony, żadnej pani korzyści nie przyniesie.
— Nie panie — nie myślałam oskarżać kogokolwiek. Jakiem prawem mogłabym odważyć się na to, ja, którą oskarżono?... Bałabym się, abym się nie pomyliła, tak, jak się względem mnie pomylono.
— Kto jest ten młody człowiek, z którym panna rozmawiałaś na progu magazynu, po wyjściu tej tajemniczej klientki?...
Klara przygotowaną była na to zapytanie i zupełnie zdecydowaną nie powiedzieć prawdy, aby nie narazić Adryana.
Niewinna, a posądzono ją przecie.
Dla czegoż nie mianoby i jego oskarżyć o wspólnictwo?
Nie niewinna, a usprawiedliwić się nie potrafi...
Jakżeby on oczyścić się zdołał?
— Nie rozmawiałam z nikim, proszę pana... odpowiedziała zmieszana.
— Byli tacy co widzieli.
— Zdawało im się chyba.
— Kłamiesz panna, nie ma najmniejszej wątpliwości, żeś temu młodemu mężczyźnie wręczyła koronki skradzione...
— Nic a nic nie ukradłam.
— Gdzieś się udała po wyjściu z magazynu?
— Do domu.
— Coś robiła?...
— Pracowałam...
— Pójdę dopełnić rewizyi w twojem mieszkaniu, możeś tam przechowała nagrabione przedmioty.
Panna udasz się zemną.
Klara powstała, zmieszana do najwyższego stopnia.
— Chcesz pan mnie prowadzić ze sobą na ulicę świętego Pawła — zawołała.
— Tak jest moja panno. Widzę, że ci się to bardzo niepodoba. Przypuszczasz, że potrafię tam odnaleźć to, o co mi chodzi.
— Nie, nie... mój panie... nie o to mi wcale idzie.
— A więc o cóż?...
— Mam być wleczoną do dzielnicy, w której mnie znają wszyscy, do domu, w którym mnie wszyscy poważali, w którym otaczano mnie ogólnym szacunkiem... O, oszczędź mi pan tego wstydu... szanowny panie... proszę pana... błagam... zaklinam...
— Wyznaj prawdę, a rewizya stanie się niepotrzebną.
— Ależ to wstrętne wszystko mój panie!... Jestem niewinną... powiedziałam to i powtarzam i przysięgam panu na to... Dla czegoż pan nie chcesz mi wierzyć?...
— Gdyby chciano wierzyć złodziejom, odrzekł sędzia powstając, ze swym wiekuistym uśmiechem na ustach, to potrzebaby uwierzyć, że wszystko to najporządniejsi ludzie na świecie.
Klara struchlała i odwróciła głowę.
— Jestem zgubioną — pomyślała. — Zgubiłam się dobrowolnie i ostatecznie, bo powiedziałam, żem była w domu i że pracowałam... Dowiodą mi kłamstwa... A tu tymczasem ani mogę wspomnieć o Adryanie... Nie, żadną miarą zrobić te go nie mogę...
Sędzia śledczy wziął kapelusz i zaczął się ubierać w paltot.
Powiedział z cicha parę słów do pisarza, podpisał zeznanie Klary i dał polecenie strażnikowi odprowadzenia jej do fiakra, w który wsadzono ją i w który z nią razem wsiadło także dwóch agentów. Sędzia umieścił się w drugim powozie z pomocnikiem i naczelnikiem służby bezpieczeństwa.
W pół godziny później, dwa powozy zatrzymały się przed nr. 27, na ulicy świętego Pawła.
Nieszczęsne dziecko czuło się zgnębione, przybywając pod eskortą policyjną do domu, w którym się wychowało.
Polecono jej wysiąść z powozu.
Ponieważ iść nie mogła, kazano ją wziąć pod rękę agentowi.
Zanosiła się od płaczu.
Zatrzymano się przy izbie odźwiernego.
Odźwierna zobaczywszy to wszystko, wyszła w tej chwili, a ujrzawszy Klarę, zawołała:
— Jakto?.. to ta mała Klara, która się tu nie pokazała wczoraj wieczór, przybywa dziś z tylu panami? A to co znowu znaczy?...
— Cicho, tylko cicho, kochana pani; odezwał się sędzia śledczy — jestem przedstawicielem władzy, ten pan jest naczelnikiem — służby bezpieczeństwa, przychodzimy dopełnić rewizyi w mieszkaniu panny Gervais.
Odźwierna zrobiła wielkie oczy.
— Rewizya! sędzia śledczy!.. powtarzała, drżąc z przestrachu. Ależ, wielki Boże, co mogło zrobić takiego to nieszczęśliwe dziecko?...
— O tak, nieszczęśliwe... prawdziwie nieszczęśliwe... szepnęła Klara. Posądzono mnie o złodziejstwo...
— Ciebie... o zło...dziej...stwo?... Złodziejka w moim domu!... Boże, czy to podobne do prawdy?...
— Prowadź nas, pani — odezwał się sędzia rozkazująco.
Po chwili cała kawalkata znalazła się pod drzwiami mieszkania Klary.
Naczelnik służby bezpieczeństwa otworzył drzwi owe. Weszli i rozpoczęli bezzwłocznie poszukiwania.
Trzy izdebki z których składał się lokalik, zostały w mgnieniu oka przetrząśnięte.
W szufladzie komody znaleziono pudełeczko tekturowe,
W pudełeczku mieścił się mały medalionik srebrny i bilet loteryjny.
Naturalnie, że nieprzywiązywano żadnego znaczenia do tego biletu i do tego medalionu.
Rewizya została ukończoną.
Sędzia dał znak odźwiernej i wyszedł z nią do pierwszego pokoju.
— Czem się zajmowała ta dziewczyna7 — zapytał — jakie ma przyzwyczajenia?... Odpowiedz mi pani krótko i jak najszczerszą prawdę.
— Mój czcigodny panie naczelniku — odpowiedziała stróżka, pan widzi przecie jak jestem zdziwioną tem wszystkiem. Panna Klara, to uczciwość chodząca, to poprostu święty obrazek... Nie tak dawno wyszła ze szpitala... Wszyscy w całym domu kochali ją i szanowali, wszyscy zachwycali się tem dzieckiem!


XXIII.

— Czy nie miała kochanka? — zapytał sędzia śledczy.
— Około każdej ładnej i młodej dziewczyny, kręcą się zawsze przerozmaici natręci — odpowiedziała odźwierna, ale miałam rozkaz zamykać im wszystkim drzwi przed nosem.
— Czy Klara Gervais wychodziła z domu w niedzielę?...
— Nigdy, panie naczelniku!... Zanim się dostała do magazynierki na ulicy Caumartin, zarabiała tak mało, że musiała w niedzielę tak dobrze jak każdego innego dnia pracować...
— Ostatniej niedzieli, czyli onegdaj, o której godzinie powróciła?..
— O, ostatniej niedzieli, to, co prawda, przeniewierzyła się samej sobie.
— Jakto, więc nie powróciła prosto z magazynu do domu?...
— Nie, panie naczelniku... Po raz pierwszy w swojem życiu nie powróciła wieczorem, lecz dopiero o północy.. Dałam jej nawet burę za to.
— A ona co odpowiedziała?...
— Że miała robotę w magazynie...
Ma się rozumieć, żem w to nie uwierzyła przecie...
— Dobrze.. Będziesz pani jako świadek powołaną.
Sędzia śledczy powrócił do drugiego pokoiku, w chwili, gdy właśnie rewizya została w zupełności ukończoną.
— Czy nic nie znaleziono?... — zapytał.
— Nic a nic, panie sędzio — odpowiedział naczelnik służby bezpieczeństwa.
— Mniejsza o to i tego się spodziewałem!... Koronki wprost z magazynu przeszły do rąk wspólnika, który oczekiwał na ulicy, na chodniku...
— No panno Klaro Gervais, namyśl się i powiedz prawdę. Będzie ci to policzonem z pewnością. Wskaż nam tego wspólnika...
— Nie miałam go... proszę pana — odpowiedziała młoda dziewczyna. Nie mogłam go mieć, bo niczego złego nie popełniłam.
— Dla czegóż więc okłamałaś odźwierną, która ździwiła się, widząc, że ostatniej niedzieli powróciłaś o północy — i dla czego powiedziałaś jej, żeś pracowała w magazynie cały dzień i cały wieczór?...
Klara zrobiła minę rozpaczliwą.
Odkryto kłamstwo, jest zatem zgubioną,
— Coś robiła i gdzieś się obracała po wyjściu od pani Thouret?... — zapytał sędzia.
— Poszłam na przechadzkę... — wyszeptała sierota.
— Z młodym mężczyzną, z którym rozmawiałaś i który na cię oczekiwał?...
— Nie, panie... Z nikim nie rozmawiałam... nikt na mnie nie oczekiwał.
— Spacerowałaś sama jedna?...
— Tak.. sama... proszę pana...
— To coś niepodobne do prawdy!... Gdzieś spacerowała?...
— W lasku Bulońskim.
— Od wpół do drugiej po południu aż do dwunastej w nocy?... A więc... przypuśćmy.. Wskaż-że mi, gdzie jadłaś obiad.
—. Nie byłam głodną... — bąknęła Klara. — Nie jadłam obiadu wcale.
— Ho! ho! panienko, to ty widzę szydzisz sobie ze sprawiedliwości. Pamiętaj, że fatalnie wyjdziesz na tem...
Panie naczelniku bezpieczeństwa... racz pan kazać odprowadzić tego ptaszka do więzienia św. Łazarza.
Tam będzie dla niej klatka właściwa...
Sierota nie wyrzekła ani słowa...
Rzuciła po izdebkach swych spojrzenie rozpaczliwe i wyszła pod nadzorem agenta, doznając wrażenia, jakby się ziemia rozstępowała pod jej nogami.
W dwie godziny potem jechała w omnibusie więziennym, do legendowego owego więzienia na przedmieściu Saint-Denis, gdzie osadzoną została.


∗             ∗

Placyd Joubert, jak czytelnicy nasi widzieli, rozwijał działalność nadzwyczajną.
Zajmował się on jednocześnie i swoim synem i Klarą Gervais, i sprzedażą różnych nieruchomości i interesami bieżącemi swego biura.
Naturalnie, że sprawa spadku hrabiego de Rhodé, zajmowała go przedewszystkiem. Chodziło bo też o przeszło dwa miliony franków!...
Tymczasem nic mu się w tym względzie nie kleiło.
Joanny-Maryi, której na wszystkie strony poszukiwał, odnaleźć nie zdołał i postanowił zastąpić ją innem jakiem dzieckiem, inną jaką dziewczyną, któraby była w jego ręku maryonetką nieświadomą i powolną.
Marya-Joanna była jego marzeniem.
Po klęsce, jaką poniósł w Champignolles, w restauracyi Bordiera, wysłał był w tamte strony nadzwyczaj zręcznego agenta z poleceniem, aby przedsięwziął wszelkie możliwe poszukiwania.
Agent ów od trzech dni, uwijał się niezmordowanie w okolicach Bonneuil, Varenne, Saint-Hilaire, Chennevieres, Champigny i Champignolles, odwiedzał Bordiera i starał usilnie o pozyskanie zaufania właściciela zakładu.
Sprytny, tak starannie zarzucał sieci że zdołał nareszcie przyjść do posiadania tajemnicy, z którą na gwałt popędził do Paryża. Zawiadomił oto Jouberta, że ex-praczka Marya-Joanna z Bonneuil została uwiezioną przez vice-hrabiego de Quercy.
Ten pan vice-hrabia, mieszka w Paryżu, na wybrzeżu Bourbon Nr. 22.
Joubert zatarł ręce z radości.
— Dobrze idzie!... — pomyślał. — Teraz, kiedy Maryę-Joannę mam już prawie w garści, potrzeba by mi posiąść medalion, jaki ma panna Paulina de Rhodé, aby kazać zrobić z niego kopię...
Ani chwili do stracenia.
Nie namyślając się też wcale, udał się do niewidomej na ulicę Świętego Honorego.
Będziemy mu towarzyszyć przez czas pewien.
Nieszczęśliwa matka oczekiwała ze drżeniem na rezultat obietnicy.
Ale dnie jeden za drugim mijały i nie dowiadywała się niczego.
Ani Placyd Joubert, ani ów inny jegomość, który się jej przedstawił jako delegat z biura Opieki publicznej i który zapewniał, że jest już na dobrym śladzie, nie pokazywali się i żadnej o sobie nie dawali wiadomości.
Co to wszystko może znaczyć?...
Milczenie ich dawało niewidomej powód do przypuszczeń najfatalniejszych.
Paulina Rhodé doświadczała udręczeń piekielnych.
Teresa starała się ją pocieszać, ale to było bardzo trudno.
Jedno tylko rozjaśniało czasami ten umysł skołatany przypuszczeniami, że dziecina jej, jest bodaj straconą dla niej na zawsze, a mianowicie wspomnienie owego młodego dziewczątka, owej sierotki, spotkanej u notaryusza przy ulicy Kondeusza i odnalezionej następnie w magazynie mód przy ulicy Caumartin.
To biedne dziecko mające głosik taki dźwięczny, taki przemawiający do duszy, to dziecko, którego usteczka tak błogo musnęły jej czoło i któremu powiedziała:
— Jak tylko odnajdę moję córkę, musisz zostać jej przyjaciółką.
Jakaś tajemnicza, niewytłumaczona niczem sympatya, pociągała ją ku tej pannie Gervais.
W chwili, w której ją spotykamy, myśl o Klarze pochłaniała całą.
— Tereso — rzekła do służącej — dla czego ona nie przychodzi nas odwiedzić skoro przyobiecała?
— Czy ja wiem, proszę panienki?... Może nie ma czasu biedaczka... tam tyle jest zajęcia w tym magazynie!...
— Prawda, ale w święta pracuje tyko do południa... mówiła to przecie sama, gdy mi odniosła kapelusz. Mogła była zajrzeć w ubiegłą niedzielę... jej odwiedziny taką mi sprawiają przyjemność.
— Sprawiają pani przykrość, panienko...
— Przykrość!... A to znowu co Tereso?...
— Gdy Klara jest tutaj, pani czuje się szczęśliwą, ale gdy odejdzie, czyż nie bardziej dokucza panience to nasze smutne osamotnienie?...
— Mniejsza oto... dobrze, że mogę zaznać choć przelotnej chwili szczęścia. To, tak mi się rzadko przytrafia! Kocham to dziecko... Brak mi go straszny, a ponieważ Klara do mnie nie przychodzi, pójdą ja do niej... Pogoda jest, wszak prawda?...
—. Prześliczny czas, panienko.
— To dobrze! ubierz mnie, przejdziemy się i wstąpimy na ulicę Caumartin...
Teresa chętnie się zastosowała do żądania swojej pani, a uwinęła się bardzo prędko.
— Czy mam zamówić powóz?... zapytała, gdy Paulina de Rhodé była już wybraną zupełnie.
— Nie... pójdziemy sobie pieszo. Przestrzeń nie tak daleka, a czuję potrzebę ruchu.
I niewidoma puściła się w drogę, wsparta na ramieniu swojej służącej.
Przybyły do magazynu, bo to był cel ich podróży.
Teresa otworzyła drzwi i wprowadziła Paulinę.
Panna sklepowa podeszła na spotkanie przybywającej.
— Czem mogę służyć pani?.. zapytała.
Posłyszawszy głos nieznany, panna de Rhodé zadrżała.
— Chciałybyśmy — odpowiedziała Teresa — zarzutki koronkowej... ubrania na głowę dla pani...
W tej chwili... odpowiedziała sklepowa, podając dwa krzesła gościom. Poproszę zaraz pani magazynierki... niech panie spocząć raczą.
Podeszła ku drzwiom pracowni i zawołała:
— Pani Thouret!...
— Ależ to nie Klara Gervais!... szepnęła niewidoma do ucha Teresie.


XXIV.

Pani Thouret weszła i zapytała z kolei:
— Czego życzą sobie te panie?...
A zaraz potem dodała:
— Pani jest klijentką naszą, poznaję to po kapeluszu... Pochodzi z mojej pracowni...
— Jestem klijentką... istotnie... — odpowiedziała panna de Rhodé — ale klijentką bardzo skromną.
— O! proszę pani, to nic a nic nie znaczy... wielkie rzeki tworzą się z małych strumyków... Czem mogę służyć pani?...
Teresa powtórzyła o co chodziło i zakończyła przemówienie temi słowami:
— Prosimy możliwie o możliwie tanie ubranie głowy jeżeli pani łaskawa.
— Celestyno — odezwała się magazynierka do panny sklepowej: — Idź no do pracowni i poproś panny Irmy, aby ci dała ubranka z koronek hiszpańskich... jak najskromniejsze.
— Dobrze, proszę pani...
— Czy pani nie ma już u siebie — zapytała Paulina de Rhodé z widocznem zaniepokojeniem — tej młodej panienki, która mi sprzedała kapelusz i odniosła do domu?..
— Klary Gervais?... — wykrzyknęła magazynierka z niechęcią. — Nie mam już jej, dzięki Bogu, żałuję tylko, że ją miałam w magazynie!...
Niewidoma poczuła, że się jej słabo zrobiło.
— Cóż mogło uczynić to dziecko, iż się pani w ten sposób o niem odzywasz?... — rzekła głosem wzruszonym.
— Okradła mnie, proszę pani!...
— Okradła!... — zawołały naraz panna de Rhodé i Teresa.
— Tak jest okradła mnie ladacznica!... Skradła dwa rulony koronek wartości przeszło trzy tysiące franków!...
— Klara Gervais złodziejka!... — powtórzyła niewidoma. — Ależ to fałsz... to nie możliwe...
— To prawda najoczewistsza, proszę pani...
Paulina, która była powstała, opadła z powrotem na krzesło i chwyciła się ręką za serce.
Cios to był dla niej straszny ta wiadomość, którą posłyszała. Zaledwie oddychać była w stanie:
— Boże wielki!... — wołała głosem zaledwie dosłyszanym. — To dziecko, które posiada głos taki serdeczny... to dziecko, dla którego powzięłam taką sympatyę głęboką... to dziecko... to kryminalistka... złodziejka... pani ją wypędziłaś... więc gdzież się obecnie znajduje?...
— W więzieniu, proszę pani.
— W więzieniu!... o! nieszczęśliwa!... w takim młodym wieku... stracona... stracona na zawsze!... Oskarżona... skazana... shańbiona... nie zdoła nigdy, żeby nie wiem co... zmazać z siebie fatalnego piętna... i popadnie w nędzę... umrze nawet... zamrze gdzie pod płotem...
— Zasłuży na to wszystko proszę pani...
— Jeżeli to pierwszy jej błąd... jeżeli te pierwsze jej przewinienie... możeby zasługiwała na pewną litość...
— Nie można mieć litości dla złodziejek...
— Przyznała się do kradzieży?...
— Zapiera się najbezczelniej!... Takie wyrzutki nie przyznają się nigdy!...
— Gdyby jednakże nie była winną?..
Ileż razy trafiają się pomyłki?..
Posądzenie może być nieuzasadnionem...
Pani Thouret przygryzła wargi.
— Pozwolę sobie zapewnić panią, że pomyłka w tym razie nie jest dopuszczalną — powiedziała oschle. Doniosłam o tem co się stało, bo to było moim obowiązkiem!... Komisarz policyjny zrobił także co do niego należało i oddał ją w ręce sprawiedliwości, bo prawda zanadto biła w oczy... — Nie rozumiem istotnie zkąd i dla czego taki pani żal tej nędznicy?
— Trzeba żałować upadających, moja pani — odpowiedziała z wyniosłą powagą pani de Rhodé... Trzeba ich podnosić i uzacniać, jeżeli tylko można, ale nie zatracać nigdy... Kto się ośmieli utrzymywać, że jest bez winy...? Nie ulega wątpliwości, że byłaś pani w prawie zrobić tak jak zrobiłaś, ale są prawa okrutne i bodajże gorzko jeszcze pożałujesz pani swego postąpienia... Tereso, wyprowadzaj mnie ztąd coprędzej
I panna de Rhodé oparła się na ramienia wiernej służącej i skierowały się ku drzwiom magazynu.
Doszły do ulicy świętego Honorego, a podczas drogi, ociemniała nieustannie powtarzała:
— Nie... ta kobieta nie ma serca... Dla szesnastoletniego dziecka należała się pewna względność! Biedna kochana Klara Gervais, zbezczeszczona, stracona — a bardzo być może, że niewinna!...
Zaledwie pół godziny była w domu gdy rozległ się dzwonek w przedpokoju.
Teresa pobiegła otworzyć i ujrzała Placyda Jouberta, który nie pokazywał się wcale od czasu wizyty jaką Jacquier złożył pannie Rhodé, jako niby wysłaniec biura Opieki publicznej.
— Proszę panienki — zawołała Teresa, pan Jonbert przyszedł.
— Proś, proś, conajprędzej! — odpowiedziała Paulina, i w tejże chwili zwracając się do Placyda, spytała:
— Czy przynosisz mi pan nareszcie jaką dobrą nowinę?...
— Przypuszczam to, proszę pani...
— Odnalazłeś pan moje dziecko?...
— Nie śmiem odpowiedzieć twierdząco, ale wolno mi wyrazić tę nadzieję... Wiadomości zebrane naprowadziły mnie na jaknajlepszą drogę.
— Czyś pan widział Maryę-Joannę, czyś pan widział moję córkę — dopytywała niewidoma.
— Nie jeszcze szanowna pani...
— Paulina de Rhodé cofnęła ze zniechęceniem ręce jakie wyciągała ku Joubertowi.
— Znowu jest więc jakieś ale... wyszeptała wzruszona. Znowu nowa jakaś zawada?...
— Przeszkoda nie taka tym razem wielka, szanowna pani... Marya-Joanna, jak wszystko wskazuje, córka szanownej pani, wyjechała na czas krótki.
— Skoro tylko powróci, zobaczę ją, wypytam, i przedsięwezmę środki odpowiednie, aby niedopuścić pomyłki i uchronić panią od bolesnego następnie rozczarowania.
— Tak... tak... masz pan w tym razie słuszność zupełną... ale spiesz się pan na miłość Boga!... a jeżeli to dziecko, a jeżeli ta Marya-Joanna... jest naprawdę moją córką ukochaną... oddaj mi ją co najprędzej... byleś pan nie miał najmniejszej niepewności co do osoby.
— Jest wszak, proszę pani, sposób przekonania się najdokładniejszego.
— Jakiż to sposób?...
— Posiada go pani w swoim ręku i chciałem prosić, abyś mi go powierzyć raczyła.
— W moim ręku?... powtórzyła Paulina de Rhodé zdziwiona. Cóż to za dowód?...
— Medal jaki został pani zapisanym przez Joachima Estivala i jaki w drugim egzemplarzu powinna posiadać Joanna-Marya jeżeli to istotnie jest córka ani...
— Tak... sto razy tak... masz pan słuszność najzupełniejszą... sposób to sprawdzenia nieomylny!... Mogę panu powierzyć ów medal...
I powiedziawszy to, powstała — a opierając się o meble, doszła do szafy, otworzyła takową i wydobyła z jej głębi małe pudełeczko drewniane.
Wzięła z tego pudełeczka medalion z wyobrażeniem Matki Bozkiej i z trzema dziurkami w formie trójkąta.
— Oto jest, proszę pana... rzekła, wyciągając, rękę do Placyda... możesz pan dokonać sprawdzenia... Tylko niestrać pan i sekundy... Pociesz mnie nareszcie... uczyń mnie nareszcie szczęśliwą... powróć mi moje dziecko. Uwolnij mnie od ciężkich męczarni jakie znoszę... uwolnij mnie od okrutnych widziadeł, jakie mnie po nocach prześladują!... Kto może wiedzieć, czy memu dziecku nie zagraża jakie niebezpieczeństwo w tej chwili?... Kto jest w stanie odgadnąć, czy nędza nie potrafi ją rzucić na jaką błędną drogę? Kto wie czy nie mogą jej tak zgubić, jak jedna nędzna bez serca kobieta, zgubiła tę piękną, tę najszlachetniejszą Klarę Gervais?...
Posłyszawszy nazwisko Klary wymienione przez Paulinę, Joubert osłupiał i zaniemówił prawie... Wargi drżeć mu zaczęły, ale zapanował zaraz nad sobą i powtórzył.
— Klarę Gervais?... Kto to jest ta Klara Gervais?...
— Biedne, nieszczęśliwe dziecko, które mnie w dziwny sposób zainteresowało i które pan znasz także...
— Ja!... znam Klarę Gervais?...
— Tak... Jest to ta sama panienka, która razem z nami znajdowała się w kancelaryi notaryalnej przy ulicy Kondeusza, gdy nam odczytywano testament M. Estivala.
— A... prawda... prawda... przypominam ją sobie teraz... No więc, co się stało z tą Klarą Gervais?...
— Magazynierka z ulicy Caumartin, u której pracowała, oskarżyła ją o kradzież...


XXV.

— Czy jednakże — zapytał Joubert — oskarżenie jest uzasadnione?...
— Zdaje się, że tak niestety, ponieważ ją zaaresztowano... — odpowiedziała pani de Rhodé. — Ale dziecko szesnastoletnie, samo jedno na świecie, pozbawione w zupełności rodzicielskiej opieki, pozbawione rady życzliwej, zasługiwało chyba na trochę życzliwości i względności... Należało jej przebaczyć!... Ta kobieta... ta magazynierka, to potwór, nie mający serca wcale a wcale. Biedna sierota jest już teraz zgubioną... nie ma już nic dla niej na świecie... czeka ją tylko hańba i nędza... Pomyśl pan, łaskawy panie, że moja córka, że to moje dziewczątko, jest także osamotnione zupełnie, że nie ma także zapewne nikogo życzliwego... no i niechajżeby się znalazła w położeniu podobnem... Gdybym odszukała ją zbezczeszczoną, nie przeżyłabym tego!...
— Nie trzeba trapić się podobnemi przypuszczeniami, szanowna pani, zauważył Joubert zupełnie uspokojony.
— Trapi mnie to pomimo woli... spokojność mi to zatruwa.
— Miej pani w Bogu nadzieję... Wkrótce bodaj zażywać pani będzie szczęścia niczem nie zamąconego.
— Dobrze... dobrze... ale powtarzam spiesz się pan... spiesz się pan bardzo!..
— Będę się starał, proszę pani... niech pani liczy na mnie...
I Placyd opuścił ociemniałą, uściskawszy ją za ręce.
Medalion zabrał ze sobą.
Wyszedłszy od Pauliny de Rhodé, wsiadł do fiakra i kazał zawieźć się na ulicę świętego Sulpicyusza, gdzie znajduje się znaczna liczba magazynów wyrobów kościelnych.
Wybrał jeden z takowych i nabył w nim za czterdzieści sous medalionik srebrny najdokładniej podobny do tego; który miał w kieszeni jako model.
Gdy się zrobi w nim trzy dziurki w formie trójkąta — wszystko będzie skończone.
Zaopatrzony w ów medalion, Joubert pociągnął ku ulicy Saussaies i wstąpił po drodze do domu, w którym prowadził fabrykę biletów fałszywych loteryi przemysłowej i loteryi tunetańskiej.
— Co tam nowego?... — zapytał Marchota, który wpuścił go przy zachowaniu zwykłych ostrożności. — Nie widzieliśmy się okrągło dni piętnaście... Jak idą interesa?...
— Idą... idą... jako tako... Żądających coraz więcej... obsługujemy ich najakuratniej.
— Rachunki...
— W porządku... Możesz pan sprawdzić...
I podał małą jakąś książeczkę Joubertowi, który przejrzawszy ją rzekł:
— Mam u pana sto piętnaście tysięcy franków.
— Nie... trzecią część tylko tego... i twój tylko własny udział. Tem co się nam należy, jużeśmy rozdysponowali.
— Czyżby moja kasa nie miała już u was zaufania? — zapytał Placyd, przypatrując się uważnie Marchalowi.
— Owszem... ufamy panu zupełnie, ale znaleźliśmy sobie do spółki z Baudoin’em interes prawdziwie świetny... Trafia nam się niezmiernie korzystne kupno majątku ziemskiego za granicą. Prosiłbym pana nawet, abyś raczył mieć dla mnie przygotowane moje trzysta tysięcy franków... Miałem pisać do pana w tym względzie...
Joubert przygryzł wargi.
— Że pan masz u mnie trzysta tysięcy franków, temu bynajmniej nie przeczę... pieniądze te stanowią pańską własność wyłączną, żeby ich zażądać jednakże w taki opryskliwy sposób, trzeba mieć ku temu całkiem inne przyczyny niżeli kupno dóbr zagranicą, w które naturalnie nie wierzę... Czy nie przewidujesz czego niedobrego?... Czy nie zwrócono czasem uwagi na bilety fałszywe?...
— Niech Bóg broni... Może się to jednakże przytrafić każdej chwili.. I ja i Beaudoin chcemy, żebyśmy na wszelki wypadek mieli jakiś kąt zagranicą... Bądż pan zatem przygotowany, że Beaudoin tak samo jak ja poprosi o swój kapitał...
Będę gotów na każde żądanie... Czy możesz oddać mi dziś trzecią część stu piętnastu tysięcy franków?
— To znaczy trzydzieści ośm tysięcy trzysta trzydzieści trzy franki i trzydzieści trzy centimy... Oto je masz, kochany wspólniku.. bez trzech centimów tylko.
Joubert przeliczył pieniądze, schował je do kieszeni i rzekł:
— Teraz chcę cię prosić o jednę wielką łaskę...
— Służę ci z całego serca... O co chodzi?...
Geszefciarz z ulicy Geoffroy-Marie, wydobył z portmonety i położył na stole grawera dwa medaliony srebrne.
— Chodzi — rzekł, aby wywiercić na tym pierwszym takie trzy dziurki jakie są na tym drugim... w sposób naturalnie taki, aby żadnej pomiędzy niemi różnicy nie było...
— Głupstwo... odparł grawer... Wywiercę trzy dziurki, a następnie włożę nowy medalion w pewien rozczyn chemiczny i nadam mu pozór starości.
W dziesięć minut potem mała ta praca została wykonaną, i Joubert z największą radością przekonał się, że skutek przeszedł wszelkie jego oczekiwania...


∗             ∗

Bonichon, agent Jacquiera, nie tracił bynajmniej czasu.
Ubrany bez zarzutu, w obcisłych rękawiczkach, starannie wygolony, z teczką adwokacką pod pachą, wyglądał, że mógł się śmiało przedstawić dyrektorowi zarządu Opieki publicznej, i żądać w imienin Placyda Jouberta wierzytelnego odpisu notat mogących dopomódz do odnalezienia i sprawdzenia tożsamości Maryi-Joanny, dziecka znalezionego na barykadzie i umieszczonego na naukę u praczki w Bonneuil.
Dyrektor zaciekawiony był bardzo tym interesem, romansowym trochę, wydał więe rozkaz bezzwłocznego zadość uczynienia żądaniu i był tyle uprzejmym, że napisał i doręczył Bonichonowi kilka słów do komisarza policyjnego, w kancelaryi którego sporządzanym był znany już czytelnikom naszym wywód słowny, obejmujący szczegóły skonstatowane po wejściu wojsk wersalskich do Paryża.
Poświadczona kopia tego aktu została mu na następny dzień przyrzeczoną.
Pozostawało tylko udać się do merostwa jedenastego okręgu i wyjąć aktą śmierci Prospera Richaud i jego żony.
Istotnie nazajutrz, znalazł się w posiadaniu wszystkich dokumentów potrzebnych. Nic mu nie brakowało prócz medalionu.
Ten medalion tkwił mu wyraźnie w pamięci. Odznaczał się on formą bardzo prostą i jak najpospolitszą.
Ogromna liczba dzieci, a zwłaszcza dziewczynek z ludu, nosi medaliki podobne — a agent Jacqniera wiedział o tem bardzo dobrze.
Wyszedłszy z merostwa Bonichon udał się na bulwar Voltaire’a.
Przechodząc około kościoła świętego Ambrożego, napotkał gromadkę dzieci bawiących się w guziki na placu. Zbliżył się do kilku dziewczynek i wdał z niemi w rozmowę.
Jedna z nich najwyższa, miała na szyi na sznureczku zawiązany medalik.
— Moje dzieci odezwał się Bonichon, wyciągając z kieszeni sztukę czterdziestosusową — które z was chce zarobić dwa franki?...
— Malcy grać przestały, ale żaden nie odezwał się ani słowa!
Agent Jacquera powtórzył zapytanie.
Dziewczynka około siedmioletnia, od innych śmielsza, przystąpiła wtedy i zapytała rezolutnie.
— Co trzeba zrobić za to?...
— Ustąpić mi jeden z tych medalików dwudziestocentimowych, jakie zakonnice rozdają wam w szkole na lekcjach katechizmu. Potrzebuję go dla pewnej chorej dziewczynki, która domaga się koniecznie...
— Marynia ma taki... objaśniła dziewczynka, wskazując na najwyższą z towarzyszek, która dobywając jednocześnie medalik rzekła:
— Czy taki, panie?...
Właśnie taki — odpowiedział Bonichon!... Ustąp mi go panieneczko i przyjmij te czterdzieści sous.
— Chętnie go panu oddaję — zawołała zaczepiona, zdejmując medalik z szyi. Ponieważ to jednak dla małej i słabej dziewczynki, zapłaty nie żądam wcale... Schowaj pan swoje czterdzieści sous...
— Oszczędność przedewszystkiem!... pomyślał Bonichon, chowając do kieszeni pieniądz i medalionik.
Następnie wielce rozradowany, szedł zdać sprawę Jacqnierowi z tego co zrobił....


∗             ∗

Placyd Joubert, ze swej strony, nie zasypiał gruszek w popiele.
O dziesiątej rano, tegoż samego dnia, udał się pod numer dwudziesty drugi na wybrzeże Bourbon, i zapytał o vice-hrabiego de Quercy.
Odźwierny wskazał drzwi prowadzące do apartamentu młodego człowieka, zamieszkałego na parterze i dodał:
— Nie wiem, czy pan vice-hrabia który jest sam tylko w domu, zechce panu otworzyć...
— Sprobuję...
Joubert zadzwonił.


XXVI.

Po upływie kilku sekund drzwi się otworzyły i ukazał się w nich młody człowiek.
Był to mężczyzna wielce dorodny, o cerze bronzowej, z dużemi zawiesistemi wąsami, ubrany w marynarkę czerwoną.
— Co pan sobie życzy?... — zapytał przypatrując się ciekawie oryginalnej fizyognomii przybysza.
— Czy z panem vice-hrabią de Qeurcy mam zaszczyt?... — odpowiedział Placyd z ukłonem.
— Ja nim jestem.
— Chciałbym prosić pana vice-hrabiego o krótkie posłuchanie.
— Proszę.
Pan de Quercy wpuścił Jouberta do przedpokoju, a ztąd poprowadził do małego saloniku, zapełnionego dziełami sztuki.
Tu, stojąc i nie zapraszając wcale nieznajomego, aby usiadł, rzekł:
— Słucham pana.
— Postaram się być zwięzłym i przystąpię od razu do rzeczy... — rozpoczął Joubert. — Szanowny pan vice-hrabia, wplątałeś się w położenie bardzo niemiłe.
— Ja?.. — zawołał młody człowiek, tonem pogardliwym.
— Szanowny pan, we własnej swojej osobie.
— A to jakim sposobem — mój panie?...
— Czy potrzebuję powoływać się na artykuły prawa, ścigające bałamucenie nieletnich?...
Vice-hrabia zrozumiał.
— Znam je... — odpowiedział obojętnie.
— Podpadłeś szanowny pan pod moc owych artykułów, uwiodłszy młodą dziewczynę, nie mającą skończonych lat szesnastu, i namówiwszy ją do ucieczki z zakładu, w którym została umieszczoną przez zarząd Opieki publicznej.
Vice-hrabia de Quercy wzruszył ramionami.
— Nie dopuściłem się żadnego zbałamucenia!... — odpowiedział. — Natrafiłem na młodą osóbkę, która mi się podobała i która nie wyglądała mi wcale na nieprzystępną... I nie była nią w istocie, bo porzuciła czemprędzej praczkę w Bonneuil i dobrowolnie pociągnęła za mną... Mam listy, które potwierdzą prawdę słów moich w zupełności.
— To są w najlepszym razie okoliczności łagodzące, ale fakt zbałamucenia nieletniej, faktem być pomimo to nie przestaje.
Młody człowiek nadstawił uszu.
Zaczynał spostrzegać, że bądź co bądź, może spaść mu na kark sprawa wcale nie miła.
Placyd zauważył to zakłopotanie i ciągnął dalej:
Marya-Joanna jest pupilką Opieki publicznej i nie wyjdzie z pod jej kurateli, aż po dojścia do pełnoletności
— Nie wiedziałem o tem wcale...
— To pana bynajmniej nie usprawiedliwia i bynajmniej nie osłoni od rozprawy przed kratkami sądu kryminalnego.
— Przed kratkami sądu kryminalnego?... — krzyknął vice-hrabia z widocznem uniesieniem.
— Tak jest, szanowny panie.
— Przedewszystkiem, któż to pan jesteś... i jakim prawem śmiesz się odzywać do mnie w ten sposób?...
— Jestem pełnomocnikiem zarządu Opieki publicznej, odpowiedział Joubert poważnie i całe szczęście pańskie, że instytucya nasza unika skandalów, że nie chce bezcześcić publicznie biednej nieświadomej dziewczyny, zgubionej przez pana... Wolimy dołożyć usiłowań, aby ją wrócić na dobrą drogę... Prosimy a raczej domagamy się tego, abyś pan skłonił Maryę-Joannę do powrócenia do pani Ligier, właścicielki pralni w Bonneuil, a w takim razie puścimy to co się stało w niepamięć... W razie przeciwnym — udamy się natychmiast do policyi i do sądu i bardzo źle, ale to bardzo źle będzie!... Marya-Joanna znajduje się tutaj, to nie ulega wątpliwości, racz mnie pan poprowadzić do niej...
Pan de Quercy pomyślał, że może wpaść w kabałę i że aby wycofać się z tarapatów, najlepiej zerwać z ładną dziewczyną, nad którą czuwa Opieka publiczna.
Zdecydował się też bez długiego namysłu.
— Osoby, o której pan mówisz, nie ma u mnie. Wynająłem jej mały apartamencik umeblowany i takowy jej oddałem. Ponieważ wczoraj nie byłem w mieście, nie mogłem się z nią widzieć.
Jest jednak bardzo prawdopodobnem, że ją pan zastaniesz w domu, zwłaszcza teraz o tak wczesnej godzinie.
— Jej adres?...
— Bulwar św. Michała Nr. 44.
Joubert dowiedział się czego mu potrzeba było.
— Idę tam prosto — powiedział.
— Czy mam panu towarzyszyć?... zapytał vice-hrabia.
— To zbyteczne na teraz... Gdybym potrzebował pomocy pańskiej, o czem wątpię, odniósłbym się do pana...
Placyd skłonił się obojętnie i wyszedł z miną surową ale z sercem przepełnionem radością.
Przypuszczał, że jego marzenia urzeczywistnią się niebawem.
Za pomocą Maryi-Joanny, którą podstawi w miejsce zaginionej Joanny-Maryi, sięgnie po półtrzecia miliona spadku, ponieważ jego syn, rozłączony na zawsze z Klarą Gervais, chętnie poślubi córkę hrabiego Juljusza de Rhodé.
Ta sukcesorka była istotą upadłą, to prawda, ale to go bardzo mało obchodziło. Miliony starczą za cnotę.
Geszefciarz bez straty czasu udał się pod numer 44 na bulwar św. Michała.
— Czy mieszka tu panna Marya-Joanna?, zapytał odźwiernej, która odpowiedziała.
— Nie ma jej w domu.
— Tak rano... to niepodobna!
— Tak jest rzeczywiście. Nie ma jej od wczoraj rana. Wyjechała z jakimś panem około 11-ej rano...
— Z jakimś panem?.. powtórzył Joubert zaniepokojony. Z kochankiem może?...
— Ale gdzież tam... Wyglądał na adwokata albo notaryusza... miał wielki portfel pod pachą...
— Nic pani nie powiedziała na wyjezdnem?...
— Tylko tyle, że klucz mi oddała.
— Dziwna rzecz!... myślał Joubert... Ten człowiek wyglądający na adwokata lub notaryusza, jest bodaj pełnomocnikiem Opieki publicznej, upoważnionym do odstawienia Maryi Joanny z powrotem do Bonneuil.
Ma się rozumieć, że na to pytanie nie potrafił dać sobie odpowiedzi.
— Moja pani — odezwał się wciskając w rękę odźwiernej swoję kartę i sztukę dziesięciofrankową — masz no pani tutaj mój adres. Jak tylko panna Marya-Joanna powróci, daj mi pani znać w tej chwili... Będzie za to drugie jeszcze dziesięć franków.
— Zawiadomię pana niezawodnie.
Joubert ogromnie zaniepokojony, ogromnie zmieszany, wyszedł od oddźwiernej.
Nieobecność młodej dziewczyny mieszała mu wszystkie szyki, a jeżeli się przeciągnie, może wpłynąć na zupełne zatracenie jego planów.
„Noc przynosi radę“ — powiada stare przysłowie.
Przysłowia są mądrością narodów.
Z iluż to postanowień powziętych w przeddzień pod wpływem gniewu lub uniesienia, nie pozostaje nazajutrz ani śladu.
Tak się stało i z Adryanem Couvreur.
W chwili, w której dowiedział się, że Klara została zaaresztowaną jako złodziejka, złamany, wątpiący, upadły na duchu, poczuł w duszy zawziętą walkę.
Wieczorem, gdy wracał, nie wątpił już wcale, wierzył, że musiała zajść jakowaś pomyłka. Postanowił sobie pójść nazajutrz do prefektury policyi, do sądu, nareszcie wszędzie, gdzie potrzeba, aby uzyskać pozwolenie zobaczenia się z uwięzioną.
Rano, gdy się przebudził, zamiary powyższe uległy znacznemu zmodyfikowaniu.
— Nie, myślał sobie — nie powinienem się z nią widzieć. Jeżeli istotnie dopuściła się kradzieży, czego wcale nie przypuszczam. nie byłaby godną zostać moją małżonką... Musiałbym wstydzić się miłości tak nieszczęśliwie umieszczonej, a każdy krok niewłaściwy, mógłby mnie bardzo skompromitować. Napomykano coś o jakiemś wspólniku nieznanym. A gdyby mnie zechciano podejrzewać, gdyby mnie wzięto za jej wspólnika?...
Jakżebym się usprawiedliwił?...
Dreszcz przebiegł po ciele młodego malarza.
— Nie... nie.. wykrzyknął — nie pójdę nigdzie!... Będę czekał co się pokaże...
Nie potrzeba nadmieniać, że rozumując w podobny sposób, Adryan składał dowody wielkiego egoizmu, składał dowód, że Klara w jego umyśle przepadła ostatecznie, że jego miłość dla niej została zupełnie zniweczoną, lub przynajmniej zmalała bardzo.
Z tem wszystkiem młody chłopak nie mógł tak łatwo pokonać swego serca.
Przekonywał się coraz bardziej, że kocha Klarę, pomimo jej występku, że nawet po napiętnowaniu wyrokiem sądowym, obraz młodej dziewczyny pozostanie na zawsze wyrytym w jego duszy. Ależ nie może przecie łączyć swego uczciwego nazwiska z jej nazwiskiem zbezczeszczonem...
Nie byłby w stanie powiedzieć wszystkim cynicznie:
— Oddałem serce moje złodziejce i nie jestem go jej w stanie odebrać!...
Ogarnął go smutek głęboki, a właściwie rozpacz prawdziwa.


XXVII.

Adryan Couvreur wyszedł z domu nie wiedząc w którą zwrócić się stronę. Do pracy całkiem nie był zdolny, to też nie spieszył bynajmniej do dekoratorni, tembardziej, że jego widoczne zafrasowanie, mogłoby narazić go na niemiłe dlań dopytywania kolegów.
Idąc całkiem bez celu, rozmyślał sobie, iż należałoby mu objąć w posiadanie nabytą na własność posesyjkę.
Ah, ta posesyjka, na co ona przyda mu się obecnie.
Nabył ją dla niej, a ona straconą jest tymczasem dla niego!...
Niepodobna atoli zerwać podpisanego układu.
Miał przy sobie list Jouberta do restauratora, posiadającego klucze u siebie.
Pojechał do Port-Créteil, okazał list, odebrał klucze i udał się do swego domku.
Gdy go spostrzegł zdaleka, poczuł się bardziej jeszcze nieszczęśliwym.
Wszystkie sny złote, jakie roił z powodu tego ponętnego ustronia, rozwiały się jak mgła i oprócz boleści i rozgoryczenia, nic z nich nie pozostało.
Wszedł do ogrodu, potem do dworku i zdawało mu się, że widzi około siebie Klarę, którą miał zamiar zobaczyć tu naprawdę niezadługo.
Ocknął się nareszcie, nie bez trudu, z tych smutnych rozmyślań, zamknął drzwi i poszedł dróżyną, która miała go doprowadzić do przystani Saint-Maur.
Przechodząc przez most w Créteil, minął dwie rozmawiające kobiety.
Kibić i wspaniała toaleta jednej z nich, żywo go zainteresowały.
Odwrócił się, zaczął sobie coś przypominać i naraz zadrżał cały. Przypomniał sobie, że spotkał tę strojną pannę na ulicy Caumartin, gdy wchodziła do magazynu pani Thouret, w niedzielę, a on oczekiwał na Klarę, aby udać się z nią na wieś.
Nie tyle uderzyła go kibić i toaleta, ile koronki czarne odbijające od jasnego fioletu.
Widok tej kobiety sprawił mu wielki ból w sercu, przypomniał mu bowiem kruciuteńką ale najrozkoszniejszą chwilę w jego życiu!... Druga taka chwila już mu sądzoną nie była.
Dwie rozmawiające kobiety postępowały zwolna.
W chwili zbliżenia się Lucyny Bernier, bo to ona właśnie była, posłyszał, jak odezwała się do swej towarzyszki:
— Pożegnajmy się, kochana Joanno... bo się zimno robić zaczyna... Nie chcę, abyś mnie odprowadzała aż na stacyę kolejową... Wracajże prędzej, abyś się nie przeziębiła.
— Wymagasz tego?...
— Stanowczo. Kiedyż wybierzesz się do mnie, choćby na jednę dobę do Paryża?...
— W ciągu dni ośmin do dziesięciu.
— Dla czego nie wcześniej?...
— Pan de Cheaulieu powraca jutro z podróży... i przepędzi cały tydzień w Trembles. Skoro odjedzie, będę wolną i zaraz przyjadę do ciebie.
— Mogę liczyć?...
— Na pewno!...
Strojnisie uściskały się i rozeszły.
Adryan Couvreur podsłuchał przypadkowo ich rozmowę niezrozumiałą i trzy nazwiska, które go doleciały: Joanna, Lucyna, pan de Chaulieu, utkwiły mu wyraźnie a pomimowoli w pamięci.


∗             ∗

Następnego dnia, Bonichon, jak to miał sobie przyobiecanem, znalazł się w posiadaniu wszystkich dokumentów potrzebnych do udowodnienia tożsamości osoby Maryi-Joanny i udał się z nimi do swego pryncypała.
Jacquier rozpatrzywszy papiery rzekł:
— Wspaniale!... Zdaje się, że niepodobna być w lepszym porządku. Jutro rozegramy olbrzymią stawkę.
— Trzeba więc udać się dziś do panny de Rhodé, aby ją odpowiednio przygotować... Wielka a niespodziewana radość, mogłaby ją o śmierć przyprawić!... Potem wymustruję jak należy Maryę-Joannę i karzę jej podpisać akcik, jaki przygotuję.
— Widzę, że myślisz pan o wszystkiem, szanowny panie pryncypale, wykrzyknął Bonichon zachwycony, przypominając sobie, że z tego akciku i on dobrze sobie naładuje kieszenie.
W godzinę później, Jacquier dzwonił do drzwi niewidomej.
Teresa poznała w nim od razu gościa, który przedstawiał się był poprzednio, jako pełnomocnik Opieki publicznej.
— A! to szanowny pan! — zawołała — czy nie przynosisz pan dobrej jakiej nowiny mojej kochanej pani?...
— Przynoszę jaknajlepszą — odpowiedział Jacquier.
— Proszę pana... proszę pana... co najprędzej!... Ja panu tylko ufam jednemu!...
— Czy pan Joubert nie zgłaszał się tu od czasu jak miałem zaszczyt przedstawić się pani de Rhodé?...
— Był wczoraj, proszę pana.
— Ta..a...ak?... A czegoż on chciał tutaj?...
— Powiedział, że w ciągu dwóch lub trzech dni najdalej, przyprowadzi nam córkę pani...
Jacquier wzruszył ramionami.
— Albo komedyant to... albo waryat!... rzekł. Spodziewam się, że panna de Rhodé, nic mu o mnie nie wspominała...
— Możesz pan być spokojnym zupełnie
— To było koniecznie potrzebnem. Racz mnie pani zaanonsować, proszę pani...
Wierna służąca wprowadziła pośrednika do małego saloniku, w którym Paulina, lubo niewidoma, robiła coś na drutach.
— Panienko — zawołała, przyszedł ten pan!.. który był już raz u nas, ten pan z Opieki publicznej — a jak się zdaje, przyniósł panience bardzo pomyślą wiadomość.
— Jedna rzecz mnie tylko na świecie obchodzi! — odparła Paulina de Rhodé, powstając blada i drżąca. Słucham słucham pana!... Czy odnalazłeś pan moję córkę?...
— Racz pani zapanować nad sobą błagam pani o to — zawołał żywo Jacquier. Bądź pani mężną i nie daj się wstrząsnąć szczęściu!... Przyrzecz mi pani, że potrafisz zachować krew zimną, bo inaczej nic ci nie powiem...
— Przyrzekam to panu... uroczyście. Umiem trzymać się na wodzy.. Przyjdzie mi to tem łatwiej, że wiem już po części o tem, co mi pan zwiastować przychodzisz...
— To niepodobna, proszę pani!...
— Dla czego niepodobna?... Czy się pan widziałeś z panem Joubertem?... Musiał powiedzieć panu to samo, co powiedział mnie, musiał pana powiadomić, iż czeka na powrót mojej córki, nieobecnej w tej chwili w Paryżu, i że po ostatecznem sprawdzeniu jej tożsamości... zaraz mi ją przyprowadzi... Czy powróciła zatem?...
— Nie widziałem wcale pana Jouberta, i ani chcę ani potrzebuję go widzieć. Może być, że durzy on sam siebie... ale w każdym razie, durzy stanowczo panią w celu bardzo łatwym do zrozumienia!... Dziecko pani zostanie zwróconem, nie przez niego jednak, ale przezemnie tylko!...
— Zatem odnalazłeś pan ją istotnie? wyszeptała panna de Rhodé, którą opanowało napowrót — przytłumione na chwilę wzruszenie. I pan mi ją przyprowadziłeś może?...
— Nie jeszcze, proszę pani...
— Nie jeszcze!... O mój Boże, mój Boże, zatem jeszcze jeden zawód... najokrutniejszy ze wszystkich, na jakie byłam wystawiona...
— Nie obawiaj się pani wcale... Szczęście tym razem bardzo krótko każe czekać na siebie... Jutro uściskasz pani córkę swoję...
— Więc znów dwadzieścia cztery godziny oczekiwania i trwogi...
— Pewność zbliżającej się radości, powinna dodać pani otuchy...
— Pan widziałeś już... pan już poznałeś, ten skarb mój jedyny... tę moję Joannę-Maryę kochaną?... Czy ładna?... czy wysoka?...
— I ładna i wysoka, szanowna pani?...
— Gdzie się znajduje?...
— W Bonneuil, w pobliżu Créteil.
— U kogo?...
— U pewnej praczki, która kształciła ją w swoim fachu...
— U praczki?... moje dziecko?... a to co znowu?...
— Racz pani zwrócić uwagę, że nie znano jej pochodzenia, nie domyślano się jej fortuny... Opieka publiczna spełniła poczciwie swój obowiązek, jak go spełnia święcie i zawsze. Chodziło jej i chodzi oto, aby dzieciom, które wychowuje, dać w rękę możność zarabiania pracą własną na życie.
— Źle się wyraziłam... przyznaję... źle się wyraziłam... i daruj mi pan... łaskawy panie... Jestem owszem prawdziwie i szczerze wdzięczną Opiece publicznej, że ochroniła dziecinę moję od nędzy i śmierci... Więc mi pan ją przyprowadzisz jutro?...
— Tak jest proszę pani, i przedstawię pani jednocześnie wszystkie dowody stwierdzające, że pod względem tożsamości, nie ma najmniejszej obawy...
— A medalion?... — zapytała Paulina de Rhodé.
— Nosi go zawieszony na szyi.
— O! droga, kochana pani — zawołała wierna Teresa, chwytając ręce ociemniałej i osypując je gorącemi pocałunkami. — Nie powątpiewaj pani!... Bóg ci wraca dziecko twoje!...


XXVIII.

— O! panie — wykrzyknęła ociemniała, najzupełniej przekonana — bądź błogosławiony za radość, jaką mi sprawiasz! Niech panu Bóg wynagrodzi za szczęście, jakiem biedną matkę obdarczasz!... Dzięki tobie, będę mogła jutro przycisnąć do piersi moje dziecko!... O której godzinie przybędziesz pan z panienką moją?...
— Punktualnie o jedenastej rano, będziemy tu, proszę pani... — odpowiedział Jacquier.
— Zmiłuj się pan, nie spóźnijcie się przypadkiem... Kilkuminutowa zwłoka, może źle na mnie oddziałać... kwadrans zdolny by mnie był zabić...
— Niech pani liczy na moję punktualność stanowczo...
I Jacquier oddalił się, zupełnie pewny, że wygra sprawę, ponieważ posiada w ręku wszystkie atuty...
Nie pozostawało mu nic więcej, jak odbyć ostatnią lekcyę z Maryą Joanną, a odegra ona rolę swoję tem lepiej, tem dokładniej, że będzie ją grać w dobrej wierze.
„Uciekinierka“ z Bonneuil, dręczona obawą, że Opieka publiczna może się upomnieć o prawa swoje do niej, przystała na pozostanie w mieszkaniu geszefciarza, gdzie wreszcie obchodzono się z nią z troskliwością jak największą.
Uczucie córki, odzywało się w jej sercu.
Obiecywała sobie z jak największą szczerością, że ubóstwiać będzie tę matkę nieznaną, z którą kiedyś w tak okrutny sposób ją rozłączono, że ją otoczy najżywszą czułością.
Jacquier wyszedłszy od panny de Rhodé, udał się zaraz do siebie i zobaczył się z Maryą-Joanną.
— Czy przychodzi mnie pan objawić, że niewola moja ukończy się niebawem?...
— O, tak, kochane dziecko!... Nie pozostaje ci nic więcej, jak uzbroić się jeszcze w kilka tylko godzin cierpliwości.
— Masz pan już wszystkie dowody na to, z jakiej familii pochodzę?...
— Wszystkie a wszystkie.
— A medalion, który miałam i który mi zabrała pani Ligier, z obawy, abym go będąc dzieckiem małem, nie zgubiła?...
— A oto... — odparł Jacquier, okazując ex-praczce medalik, jaki mu Bonichon przygotował.
Marya-Joanna wzięła go, obejrzała i odpowiedziała:
— Tak.. to ten sam... Czy pani Ligier z wydaniem, żadnej panu nie robiła trudności?...
— Żadnej.
— Schowam go, proszę pana i nigdy się z nim nie rozstanę!... Kiedy mnie pan poprowadzisz do mej matki?.
— Jutro... o jedenastej rano... punktualnie.
— Czy się pan z nią widziałeś?...
— Przychodzę od niej prosto... Uprzedziłem ją, że cię uściska jutro!... Oczekuje cię z niecierpliwością, której wypowiedzieć niepodobna.
— Ale pan, jak sądzę, nie powiedział nic takiego, o czem wiedzieć nie powinna?... — wybąkała młoda dziewczyna, spuszczając oczy i rumieniąc się ogromnie.
— Ani słowa... byłoby to nie tylko bezpożytecznem ale okrutnem i wstrętnem... Nie można narażać nieszczęśliwej kobiety na takie ciężkie strapienie... Nie wie nic a nic zgoła...
— Przekonaną będzie, że przybywasz pani do niej wprost z Bonneuil, pod opieką Bonichona, który jest znajomym pani!... Proszę to dobrze zapamiętać...
— Zapamiętam, mój drogi panie!...
— A czy pamiętasz też pani nazwiska tych osób, którym w dzieciństwie oddano cię na wychowanie?...
— Prosper Richaud i żona jego...
— Gdzieście mieszkali?...
— Na ulicy Roquette, Prosper miał warsztat mechaniczny...
— Bardzo dobrze... Możesz pani śmiało odpowiadać na wszystko o co cię zapytuję... Nie można, aby w umyśle nieszczęśliwej matki, miał powstać choćby cień powątpiewania...
— Zkądże mogłoby zdarzyć się coś podobnego, jeżeli posiadasz pan wszystkie dowody?...
— A oto one... Przekonają one każdego i wszystkich, że pani jesteś tą, której poszukiwano, że pani jesteś spadkobierczynią majątku wynoszącego półtrzecia miliona franków!... Ale... ale... kochane dziecko, przypominam ci przy sposobności, żeś mi zrobiła w tym względzie pewną obietnicę.
— Przyrzekłam panu sto tysięcy franków, gdy wejdę w posiadanie mego majątku.
— To właśnie.
— Czy byłeś pan łaskaw przygotować akt, o który prosiłam?... Podpiszę go w tej chwili...
— Będzie to dowód... zobowiązanie proste i zwykłe... i potrzebować będzie potwierdzenia przez matkę pani, jako główną jej opiekunkę...
— Jestem przekonaną, że podpisze bez namysłu. Za bardzo obowiązaną będzie panu, aby wahać się miała...
— Oto ten akcik... racz go pani odczytać uważnie...
— A to po co?... Nie znam się zupełnie na tych wszystkich interesach a zresztą ufam panu bezwzględnie... Wierzę, że pan jesteś zacny człowiek... A przytem jeżeli nie uczynisz mnie bogatą, ten papier nie wart będzie liścia bobkowego... bo go do zupy nawet użyć nie będzie można... — dodała śmiejąc się Marya-Joanna.
— To prawda... święta prawda!... — potwierdził Jacquiar, śmiejąc się także i kładąc na stole zapisany arkusz papieru stemplowego, atrament i pióro...
— Co potrzeba napisać?... — zapytała ex-praczka.
— Napisz pani: Dobry na sto tysięcy franków.
Marya-Joanna nabazgrała te wyrazy krzywo i najnieortografczniej.
— Teraz podpis: imię i nazwisko — powiedział Jacquier.
— Jakie imię?...
— No naturalnie pani imięi nazwisko!... Marya-Joanna de Rhodé...
— Jakże się pisze Rhodé?...
— R-h-o-d-é, i akcent nad e.
— A no... to i jest... I nic więcej?...
— Nic a nic więcej nie potrzeba... — odpowiedział aferzysta składając kwit i chowając go do swego portfelu. Jutro, panienko kochana, będziesz szczęśliwą i bogatą.


∗             ∗

Pani Ligier, praczka z Bonneuil, wcale, jak wiemy, nie zawiadomiła Opieki publicznej o ucieczce Maryi-Joanny. W okolicy szeroko jednak rozpowiadano o tem zbiegostwie i mer, po upływie dni piętnastu, uznał za właściwe donieść o wypadku komisarzowi policyjnemu właściwego powiatu, który rozwinął zaraz śledztwo i z uwagi, że chodziło o nieletnią pupilkę Opieki publicznej, złożył raport urzędowy dyrektorowi zarządu.
Praczka, zawezwana przez depeszę, przybyła zestrachana na plac Victoria i uległa bardzo surowemu badaniu. Nie będziemy go tu powtarzać, obejmuje bowiem szczegóły dobrze już znane czytelnikom. Po otrzymaniu surowej nagany i wysłuchaniu pogróżek nie bardzo przyjemnych, pani Ligier wyszła z biura z miną wielce zakłopotaną.
Bezzwłocznie po jej odejściu, dyrektor napisał kilka słów na swym bilecie, zakopertował takowy, położył na kopercie adres i polecił woźnemu udać się z tem zaraz na ulicę Geoffory-Marie Nr. 1, do pana Placyda Jouberta — i w razie, jeżeli będzie w domu, prosić go o natychmiastowe przybycie.
Po upływie godziny wrócił woźny z oświadczeniem, że list zostawił, bo pana Jourberta nie było.
Człowiek o fizyognomii drapieżnego ptaka, otrzymał zawiadomienie późno, bo wrócił do siebie dopiero po jedenastej wieczór.
Niezmiernie zdziwiony, zaniepokojony trochę, przepędził noc bardzo niedobrze i nazajutrz — na kilka minut przed dziewiątą, meldował się już dyrektorowi Opieki publicznej.
— Oczekiwałem pana, szanowny panie Joubert, z największą niecierpliwością, odezwał się ostatni... Jak daleko postąpiłeś pan w poszukiwaniach pupilki naszej Maryi-Joanny?...
— Mam już wszystko prawie w ręku, panie dyrektorze.
— I Marya-Joanna jest istotnie córką panny de Rhodé?...
Zaniepokojenie człowieka o rysach drapieżnego ptaka, przybrało potworne rozmiary.
Co mogą znaczyć te badania takie natarczywe?...
Czy nie dowiedziano się, że Marya-Joanna, jest osobistością obcą zupełnie dla niewidomej?...
Czy odnaleziono jej córkę prawdziwą?..
Czy nie wpada w jaką zasadzkę?...
Kłamstwo może go skompromitować i narazić na następstwa bardzo niemiłe.
Potrzeba się mieć na baczności i nie dać złapać.
— Nie mogę jeszcze twierdzić stanowczo!... odpowiedział.
— Jakto?.. nie możesz pan twierdzić stanowczo!... zawołał dyrektor — a czyż nie powiedziałeś mi pan przed chwilą, że już wszystko trzymasz w ręku?...
— Tak niby jest w rzeczy samej, pozostaje mi jednak do sprawdzenia jeden jeszcze szczegół najważniejszy.
Muszę się przekonać koniecznie, czy ta młoda osoba, której imiona nie są ściśle zgodne z imionami wpisanemi do aktu urodzenia, posiada medalion zupełnie taki sam jak ten, który my posiadamy...


XXIX.

— Ah! zawołał dyrektor Opieki publicznej — czy oba imiona nie zgadzają się w zupełności?...
— Nie, panie dyrektorze... odparł Joubert, oznajmiłem już wszak o tem panu pomocnikowi naczelnika wydziału, w którym z łaski pańskiej zbierałem potrzebne mi wyjaśnienia.
— W czemże jest różnica?...
— Młoda panna, której poszukujemy, nazywa się Joanna-Marya, ale w regestrach opieki publicznej zapisaną została jako Marya-Joanna... Nie ma w tem nic szczególnego, ponieważ według wszelkiego prawdopodobieństwa, dziecko zapytane o swe imiona i zestrachane, wymieniło je w odwrotnym porządku. To rzecz najzwyczajniejsza w świecie... Pozostaje kwestya medalionu... Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że Joanna-Marya i Marya-Joanna to osobistość jedna i ta sama, jeżeli medale są jednakie.
— Dla czego się pan dotąd o tem nie przekonałeś?...
Wszak nic panu nie przeszkadzało to zrobić, ponieważ byłeś pan w Benneuil u pani Ligier, której dziewczynka została powierzoną...
Joubert przygryzł wargi.
Nie mógł ukrywać tego przed sobą, że był brany na spytki formalne.
Pod grozą narażenia się na podejrzenia, nie mógł ukrywać prawdy.
— Ależ panie dyrektorze — odpowiedział, skoro panu wiadomo, że byłem w Bonneuil u pani Ligier, musi też być wiadomo mu także, żem tam Maryi-Joanny nie znalazł.
— I z tego powodu właśnie muszę panu zrobić wymówkę...
— Wymówkę?... mnie... a za co?...
— Za to, żeś mnie pan nie powiadomił o tem jednakże.
— Nie chciałem sprzeciwiać się pani Ligier, która miała tu być z tem nazajutrz...
— Nie wiedziałem o niczem...
— Sądziłem także — dorzucił Joubert, że wiek tej młodej osoby, uwalniał ją już z pod władzy pana...
— Jak pan mogłeś przypuszczać coś podobnego... pan, człowiek prowadzący takie przeróżne interesa?... Opieka publiczna wykonywa sumiennie opiekę i wykonywa ją albo do pełnoletności pupilki, albo do wejścia przez nią w związki małżeńskie.
— To prawda... Powiedziałem bez zastanowienia...
— Jako zainteresowany w sprawie, szukałeś pan i natrafiłeś na ślad zbiegłej?...
— Tak panie dyrektorze, ale Bogu jednemu wiadomo, czy te wszystkie zabiegi przydadzą się na co!...
— Widziałeś pan Maryę-Joannę?..
— Nie, panie dyrektorze.
— Dla czego?...
— Wczoraj zgłaszałem się do niej, objaśniono mnie jednakże, że nie ma jej od onegdaj, a nie potrafiono mi powiedzieć kiedy powróci. Mam nadzieję, że może to dziś nastąpi...
— Będziesz pan łaskaw dać mi adres tej zbłąkanej, panie Joubert. Nie możemy dziecka w tym wieku pozostawić na łup jego złych instynktów... Nasze prawa do Maryi-Joanny trwają w całej swej mocy, aż do jej pełnoletności, a do tego dobry jeszcze kawał czasu; czy jest czy nie jest córką p. de Rhodé, przytrzymamy ją i ściągniemy przez policyę. Do nas to a nie do niej musisz pan zwrócić się o poświadczenie tożsamości, i my to a nie pan, powrócimy ją jej matce, jeżeli się przekonamy nie zbicie, że jest córką pani de Rhodé. Proszę o adres Maryi-Joanny.
Joubert pomyślał:
— A oto interes, który mi wykręca piekielnego młynka! Ale... z tem wszystkiem,.. Skoro ta awanturnica nie jest wcale przecie córką niewidomej, niechaj że ją licho bierze. Inaczej poradzę sobie...
I głośno powiedział:
— Ulegam pańskiemu żądaniu, panie dyrektorze... Marya-Joanna mieszka pod Nr. 44, przy bulwarze świętego Michała...
Zapisawszy adres, dyrektor zapytał:
— Kto panu adres ten wskazał?...
— Sam uwodziciel pupilki pańskiej...
— Jego nazwisko?...
— Vice hrabia da Quercy...
— Gdzie mieszka?...
— Wybrzeże Bourbon, Nr. 22.
— Będzie on miał za swoje, i będzie się musiał uważać za bardzo szczęśliwego, jeżeli mu nie wytoczymy procesu o uwiedzenie nieletniej...
— Pozwoliłem sobie dać mu już uczuć przedsmak tych przyjemności, na jakie go narazi postępowanie jego niegodziwe — wtrącił Joubert słodziutkim głosem.
— Dobrze pan bardzo zrobiłeś, aleś postąpił wielce niewłaściwie, nie zawiadamiając nas o swych odkryciach.
— Błąd to mimowolny, panie dyrektorze i racz mi go pan przebaczyć.
— Jeżeli ta dziewczyna, która tak fatalnie rozpoczęła życie, jest rzeczywiście córką pani de Rhodé, czy myślisz pan powiadomić jej matkę o tem wszystkiem?...
— Sądzę, że należałoby to ukryć przed nią bezwarunkowo... Racz pan, panie dyrektorze, zwrócić uwagę na to, że zadanie moje nie ogranicza się bynajmniej na wyszukaniu Joanny-Maryi czy tam Maryi-Joanny. Poszukuję ja dziedziczki półtrzecia miliona franków, dziedziczki spadku, który przepadnie je żeli spadkobierczyni nie obejmie go w posiadanie w czasie właściwym... Oto moje zadanie... Czy wychowanica instytucyi panów jest w samej rzeczy tą dziedziczką?... Wydaje się to wielce prawdopodobnem, ale okaże się dopiero wtedy gdy sprawdzenie dwu medalionów — tożsamość jej potwierdzi.
— W czyim ręku znajduje się ów medalion przekazany pannie de Rhodé testamentem, z którego byłeś pan łaskaw odczytać mi kilka ustępów?
— Mam go w tej chwili u siebie.
— Pokaż mi go pan proszę...
— Oto jest — odrzekł Placyd, wyjmując medalik z portmonetki. Prawdziwy srebrny jak pan widzi i ma trzy dziurki wywiercone w kształcie trójkąta... Nie mogę go oddać w tej chwili, ale skoro odnajdziecie panowie Maryę-Joannę i powiadomicie mnie o tem, stawię się bezzwłocznie dla skonfrontowania....
— Liczę na pana.
— A teraz czy potrzebny jeszcze jestem panu dyrektorowi?
— Nie. Może pan już odejść.
Joubert skłonił się i wyszedł bardzo niezadowolony.
— Najniepotrzebniej nawarzyłem sobie piwa... mruczał pod nosem. Zanim czterdzieści ośm godzin upłynie, poróżniona z balią i żelazkiem praczka, wpadnie znowu w moc Opieki publicznej. Jedno spojrzenie na medalion, dostatecznie przekona, że nie ma ona nic wspólnego z córką panny de Rhodé i po wszystkiem! Idzie tedy o to, ażeby teraz wytrzasnąć sobie inną jaką dziewczynę, inną jaką dziedziczkę, ponieważ prawdziwej odnaleźć niepodobna... A no niech dyabli porwą tę oślicę Maryę-Joannę!... Co ja jednakże powiem tej ślepej, ażeby niestraciła cierpliwości?...
Spojrzał na zegarek.
Było wpół do jedenastej.
Właśnie w tej chwili Jacquier, Marya-Joanna i Bonichon wsiadali do powozu — a Jacquier kazał stangretowi jechać pod Nr. 12, na ulicę Saint-Honore.
Od wczoraj panna de Rhodé była w stanie gorączkowej obawy, łatwiejszej do zrozumienia niżeli do opisania.
Nieszczęśliwa matka obliczała minuty, dzielące ją od chwili, w której ucałuje i odbierze swoje dziecko.
Teresa podzielała niecierpliwość swojej pani.
Wierna służąca przechodziła bezustannie z saloniku do przedpokoju, od którego drzwi nawet uchyliła, ażeby posłyszeć najmniejszy szelest, albo kroki na schodach. A powtarzała co chwila:
— Tylko niechno panienka będzie cierpliwa... Ja wiem jak to się czas okrutnie dłuży, kiedy się wyczekuje na takie szczęście... Odrobinką jeszcze cierpliwości, a będzie pani mogła uściskać córkę swoję...
Niewidoma słuchała i płakała rozrzewniona — a poczciwa Teresa nie mniej wzruszona, ocierała co chwila oczy.
Naraz stanęła i nadstawiła ucha.
Zdawało się jej, że słyszy idących po schodach.
Wyleciała do sieni, a przechyliwszy się przez poręcz, zobaczyła dwóch panów i panienkę.
Poznała od razu Jacquiera, który ją również spostrzegł i skłonił się z uśmiechem.
— Proszę!... proszę prędzej! — zawołała drżącym głosem.
Wpadła do saloniku i zaledwie miała siłę wyjąkać:
— Idzie, proszę pani... idzie...
I znowu wybiegła na schody.


XXX.

Jacquier, Bonichon i Marya-Joanna, znajdowali się już na górze.
Młoda dziewczyna była śmiertelnie blada, drżała jak liść.
— Proszę... proszę — powtarzała Teresa. — Proszę!... Oh! jakże moja kochana pani będzie szczęśliwą!..
I pociągnęła za sobą Maryę-Joannę i Jacquiera.
Bonichon postępował za nimi, przymknąwszy drzwi, ale nie troszcząc się wcale o to, czy je zamknął jak należy.
Niewidoma wzruszona do głębi duszy, postąpiła naprzód z rękami wyciągniętemi przed siebie.
Dwa okrzyki rozległy się jednocześnie:
— Córko moja!...
— Matko najdroższa!...
I Marya-Joanna rzuciła się w objęcia panny de Rhodé, która milcząc przyciskała ją do serca, bo głosu wydobyć nie była w stanie.
Przez kilka chwil rozlegał się po saloniku odgłos pocałunków i głośne łkania niewidomej, oraz wychowanki Opieki publicznej. Nie pozwalało to słyszeć kroków czyichś w przedpokoju.
— Moja córka!.. moja córka!... — zawołała nareszcie Paulina. — Więc mi wracacie moje dziecko ukochane, po szesnastu latach strasznych cierpień i łez!... O! w taki nikczemny sposób wyrwali cię odemnie, pozbawiono cię moich pieszczot!... Szesnaście lat!... Nie śmiałam już nawet marzyć, że cię odzyskam!... Myślałam, żeś na zawsze dla mnie stracona!... A jednakże mam cię, tu przy sobie, moja ubóstwiona Joanno-Maryo!... — Pan Bóg nie pozwala mi cię widzieć, bo jestem niewidoma, ale mi pozwala przycisnąć cię przecie do łona, słyszeć i czuć bicie twego serca to też i chociaż doświadczył mnie srodze, błogosławię Go gorąco za tę jego dobroć dla mnie...
Mówiła to głosem drżącym, co chwila przerywanym pocałunkami.
Marya-Joanna oddawała niewidomej pieszczotę za pieszczotę.
— Matko — szeptała — zapomnijmy przeszłości.. Cieszmy się teraźniejszością, myślmy o przyszłości... — Czuję co musiałaś wycierpieć, ale zapomnij o tych katuszach wszystkich, skoro jestem przy tobie... Wyobraź sobie, że to był tylko sen przykry, z którego się obudziłaś..
— Tak... tak... moje dziecko... był to istotnie sen okropny... Ale ja muszę o nim pamiętać, muszę zachować wieczną wdzięczność, dla tych co cię odnaleźli i przyprowadzili!...
Jacquier ujął Paulinę de Rhodé za ręce, które do niego wyciągała.
— Zrobiłem to, com zrobić obiecał — rzekł. — Spełniłem swój obowiązek, a dopomagał mi w tym wielce mój dzielny współpracownik, ten oto Bonichon, który czuje się bardzo szczęśliwym z pani radości.
Bonichon patetycznie położył rękę na sercu i wykrzyknął:
— Patrzeć na taką radość, to prawdziwa dla mnie nagroda!
— Oddajemy pani dziecko — ciągnął Jacquier — a jednocześnie wszystkie dowody, potrzebne dla potwierdzenia jego tożsamości... — Jeżeli pani życzy sobie powierzyć mi dalsze zajęcie się interesami, oddaję się na jej usługi...
— Przyjmuję te usługi, przyjmuję z niewymowną wdzięcznością! — odpowiedziała niewidoma. — Trzeba będzie poczynić zaraz wszelkie niezbędne kroki, a przedewszystkiem uprzedzić notaryusza z ulicy Condé, żeśmy odnaleźli moję córkę...
— To konieczne ze względu na sukcesyę, bo czas ubiega, a kiedy chodzi o opłatę za prawa własności, skarb jest bez litości... — Nie pozwolimy jednak na to, aby termin upłynął...
— Jakież to są dokumenty, o których pan wspomniałeś przed chwilą, a które trzeba będzie przedstawić notaryuszowi? — zapytała panna de Rhodé...
— Te, o których wspominałem pani wczoraj... Akta zejścia Prospera Richaud i jego żony, protokół spisany w dniu i miejscu, w którem Marya-Joanna została znalezioną...
— Joanna-Marya — poprawiła żywo Paulina.
— Nazywano mnie raz Joanną-Maryą, drugi raz Maryą-Joanną, moja mateczko — odezwała się ex-praczka. — Kiedy mnie znaleziono, byłam tak małą, iż mogłam łatwo tak lub owak powiedzieć...
— To prawda... to prawda, moje kochanie... — zauważyła niewidoma, całując uciekinierkę z Bonneuil. — Jak sobie pomyślę, żeś ty była ranną na tej barykadzie!... że mogłaś być także zabitą, to wszystka krew ścina mi się w żyłach!...
Jacquier ciągnął dalej.
— Oprócz protokółu, jest oto wyciąg z regestru, w którym córka pani zapisaną była pod Nr. 1,087. Wyciąg ten dowodzi, że Marya-Joanna jest tą samą co wymieniona w protokóle... sprawdzonym i podpisanym przez dyrektora Opieki publicznej...
— Jakże to musiało być trudno wydobyć panu to wszystko! — zauważyła niewidoma...
— Rzeczywiście, że to było i bardzo trudne i dużo potrzebowało czasu... Odezwał się Bonichon... Przy dobrej woli i staraniach, zdołaliśmy jednakże pokonać wszystkie zawady...
— Matko! — odezwała się Marya-Joanna — obiecałam panu Jacquier, że go wynagrodzę za jego starania. Winneśmy mu bardzo wiele, bo przecież dzięki jemu tylko, jesteśmy połączone...
— To coś obiecała, będzie dotrzymane moje dziecię...
— Obiecałam dać panu Jacquier sto tysięcy franków, w dniu, w którym wejdę w posiadanie majątku, jakie mam odziedziczyć...
— Dobrześ zrobiła... trzeba nawet wystawić na tę sumę zobowiązanie piśmienne, a żeś nie pełnoletnia, ja je potwierdzę i podpiszę...
— Więc niech mama odrazu poświadczy mój podpis, przecież mi mama tego nie odmówi...
— Odmówić!... tobie kochane dziecko?... a niechże mnie Pan Bóg zachowa i broni!... Daj mi pióro i połóż rękę w miejscu gdzie podpisać potrzebuję!...
Jącquier rozłożył na stole papier stemplowy, który Marya-Joanna wzbogaciła swoim podpisem, i kładł właśnie pióro w palce niewidomej, gdy naraz drzwi saloniku nagle się otworzyły i Placyd Joubert ukazał się na progu i odezwał głosem pełnym szyderstwa i złości:
— Nie trzeba tego podpisywać!
Jacquier i Bonichon, wykrzyknęli zdziwieni, Marya-Joanna i Teresa cofnęły się wystraszona, Paulina de Rhodé, poznawszy głos zadrżała...
— Nie potrzeba tego podpisywać... powtórzył Placyd, rzucając groźne spojrzenia na Jacquiera i Bonichona!... O! wcale a wcale nie potrzeba!... Oszukują panią, szydzą sobie z pani!... Każą pani całować jak własnę córkę, dziewczynę zupełnie dla pani obcą...
— Obcą?... krzyknęła z rozpaczą niewidoma. — Joanna-Marya nie jest moją córką?...
— Czy pan się zastanowił nad tem, co mówisz, panie Joubert? — odezwał się Jacquier, prostując się z godnością.
— O! wiem doskonale co mówię!... Utrzymuję i dowiodę tego, że obecna tu Marya-Joanna, powierzona przez instytucyę Opieki publicznej, pani Ligier, praczce w Bonneuil, nie jest wcale Joanną-Maryą córką panny de Rhodé. I to prawdziwe dla nieszczęśliwej matki szczęście, ta młoda bowiem osoba, którąście wynaleźli, nie w Bonneuil, ale pod Nr. 44 na bulwarze Saint-Michel, opuściła dobrowolnie miejsce, w którem się uczyła, aby uciec z kochankiem!... No!... zaprzeczajcie, jeżeli śmiecie!...
— Więc pan uważasz, że te akta są fałszywe? — pytał Jacquier, który lubo zbity z tropu, nie uważał się jeszcze za pokonanego.
— Wcale nie. — Akta są prawdziwe, ale i to także prawda, że ta panna nie jest wcale dzieckiem, którego poszukujemy...
— O! mój Boże! O! mój Boże! więc to nie moja córka! — jęczała niewidoma, zanosząc się od płaczu...
— Dowiedź pan tego, panie Joubert! — wrzasnął Jacquier.
— Bardzo mi to łatwo przyjdzie!... Jakkolwiek jesteś pan bardzo zręcznym panie Jacquier, postąpiłeś jak żak! — Chcesz pan dowodu? Panna de Rhodé, przedstawi panu najlepszy...
— Ja?...spytała niewidoma, podnosząc głowę...
— Tak... pani sama... Czy żądałaś pani okazania medalionu jaki musi mieć na szyi dziecko!...
— Nie... nie pomyślałam o tem... odrzekła drżąc Paulina.
— Ależ medalion ten panna Marya ma na szyji... odezwał się Jacquier. — Proszę go pokazać!...
— Służę.
I Marya-Joanna odwiązała szybko sznureczek jedwabny z szyi i dodała:
— Medalion ten nie opuszczał mnie nigdy... weź go matko weź...
I włożyła w rękę panny de Rhodé medalion kupiony przez Bonichona.


XXXI.

Przez ten czas Joubert sięgnął do kieszeni i wyjął medalion, który mu panna de Rhodé powierzyła dnia wczorajszego.
Niewidoma przesuwała palcami po metalowej blaszce zdjętej z szyi Maryi-Joanny i szukała na próżno trzech dziurek, wybitych w trójkąt. Twarz jej się zmieniła.
— Tereso... Tereso... wołała — ja nie widzę... przypatrz no się... przypatrz... Co to jest?...
Wierna służąca zbliżyła się, wzięła medalik i równie wzruszona jak jej pani rzekła:
— To mosiężny panienko...
— A powinien być srebrny bezwarunkowo, odpowiedziała żywo Paulina i z trzema w trójkąt wybitemi dziurkami...
— Taki oto — wtrącił Joubert, pokązując medalion, który trzymał w ręku. — Widocznem jest, że panią oszukują!...
Niewidoma krzyknęła rozpaczliwie.
— To nie moja córka!... to nie moją córka!... i zawiedziona w swoich najdroższych marzeniach, zachwiała się i padła zemdlona na posadzkę. Teresa przyskoczyła do niej.
Marya-Joanna stała milcząca i przestraszona, nie śmiejąc się odezwać, poruszyć nawet. Jacquier i Bonichon osłupieli.
— Bierz panna swój medalik — odezwał się Joubert do Maryi-Joanny — posłuchaj dobrej rady, powracaj czem prędzej do Bonneuil i postaraj się aby pani Ligier przyjęła się z powrotem, bo inaczej, nie zaręczam, czy panna pozostaniesz długo na wolności!...
Młoda dziewczyna rozczerwieniona ze złości, z zaciśniętemi pięściami, zwróciła się do Jacquiera i Bonichona:
— Powiedźcie no mi łajdaki, co to za obrzydłą rolę kazaliście mi tu odegrać? — No! gadajcie zaraz, krzyczała coraz głośniej — zapewnialiście mnie, że odnajdę matkę, której się stanę szczęściem i radością... że posiądę znaczny majątek... A to wszystko oszustwo tylko!... Wytłómaczcie mi się zaraz, co to wszystko znaczy?... Ja chcę i muszę to wiedzieć!...
— Wytłómaczą się pannie gdzie indziej, bo tutaj nie mają już co robić — przerwał Joubert, a zwracając się do Jacquiera, dodał z przekąsem: — Nie bardzo to przyjemna taka porażka, w chwili, kiedy się było pewnym, że wszystkie atuty w ręku, nieprawda kochany koleżko?...
Namotałeś pan sobie dużo przykrości!...
Gdybyś był odnalazł prawdziwą Joannę-Maryę, byłbyś mi podciął nogi porządnie... Ale ja wiedziałem co trzymasz i śmiałem się do rozpuku, żeś tak dobrze przechował tę panienkę, której pochodzenie i karyerę znałem wybornie... Nie dosyć jest galopować, trzeba być jeszcze na dobrej koniecznie drodze!... Przegrałeś kochany kolego, z kretesem przegrałeś!...
— Tak jest panie Joubert, przegrałem — odrzekł sucho Jacquier. — Ale to nic, bodaj, że się odegram jeszcze!...
— Będziemy zatem grali jeszcze, zawołał śmiejąc się Joubert.
— Nie ufaj tak sobie bardzo kochany kolego. Radzę ci być ostrożnym!...
— Nie obawiam się wcale a wcale...
— To źle robisz — ja cię bowiem przekonam wkrótce, żeś się powinien był obawiać...
— Będę czekał...
— Postaram się abyś nie czekał za bardzo długo!...
Jacquier dał znak Bonichonowi i poszli nie troszcząc się o Joannę-Maryę.
Ta patrząc na zemdloną ciągle pannę de Rhodé, płakała rzewnemi łzami.
— Biedna kobieta!... szeptała... biedna matka!...
— Idź panna sobie — odezwał się Joubert — musisz rozumieć przecie, że nie tutaj twoje miejsce...
Młoda dziewczyna zwiesiła smutnie głowę i wyszła zapłakana.
Placyd i Teresa podnieśli niewidomą, posadzili w fotelu i wszelkiemi sposobami starali się przyprowadzić do przytomności.
Dzięki zimnej wodzie i kompresom z octu na skronie, panna de Rhodé westchnęła i otworzyła oczy.
— Tereso... wymówiła słabym głosem...
— Jestem tutaj, kochana, droga pani... jestem tutaj z panem Joubertem.
— A tamci już poszli sobie?...
— Przekonani o oszustwo, nie mogli pozostać ani minuty dłużej... odpowiedział Joubert.
— A to dziecko, które wzięłam za swoję córkę?...
— Wyniosła się także.
— Co boleści po takiej radości!... co rozczarowania, mój Boże!... Ah! ja chyba tego nie przeżyję!...
— Niech się pani uspokoi, błagała Teresa, całując niewidomą po rękach.
Niech się pani uspokoi... nalegał Joubert... Nie ma potrzeby tak rozpaczać...
— Nie straciliśmy jeszcze nadziei, jeszcze nic nie przepadło...
— Czy to prawda?
— Przysięgam pani...
— Dziecko, na którego ślad pan trafiłeś?...
— Było to, które ci przyprowadzono... Ja się także omyliłem... dopiero dziś rano, dzięki medalionowi, który mi pani wczoraj powierzyła, błąd mój poznałem... Właśnie przyszedłem panią uprzedzić i w sam czas trafiłem, aby panią wywieść z błędu!...
— Więc jeszcze nie ma żadnej pewnej wskazówki!...
— Nie jeszcze, muszę to przyznać, ale na wszystkie strony, w Paryżu, po okolicach Paryża i na prowincyę, porozsyłałem agentów, wyprobowanej zdolności... Niech pani nie traci odwagi... Przyrzekłem, że zrobię, co tylko możebne... i zrobię... Niech pani liczy na mnie!... Sprawa pani jest tak świętą, że sam Bóg wspierać nas będzie.
— Oh! żeby pana wysłuchał!
Joubert pożegnał niewidomą.
Marya-Joanna wyszedłszy od panny de Rhodé, popędziła jak waryatka przez ulicę. W głowie jej zapanował nieład zupełny...
Ze świetnej przyszłości, jaką jej obiecywano, nic zgoła nie pozostało, albo raczej pozostała obawa wywołana słowami Jouberta.
— Powracaj prędko do Benneuil, radzę ci, jeżeli nie chcesz być pozbawioną wolności...
Czuła się naprawdę zagrożoną.
Zaczynała się pokuta za postępek szalony.
Powrócić do Bonneuil?...
Czyż to podobna? Jakże się pokażę pomiędzy towarzyszkami, które będą mną pogardzać, jak się pokażę w wiosce, gdzie wszyscy wytykać mnie będą palcami!
A zresztą, czy pani Ligier zgodzi się mnie przyjąć z powrotem?
Było to bardzo wątpliwe.
Zmartwienie młodej praczki poróżnionej z żelazkiem od prasowania, nie trwało jednak długo.
Po otrząśnięciu się ze snów złotych, Marya-Joanna odzyskała właściwą swoję naturę, która nie była złą, ale nie była wcale zbyt stałą, jak tego nasi czytelnicy mieli dowody.
— Eh! co tam!.. powiedziała sobie — po co mam się martwić, o to co nic nie warto!...
„Myślałam, że odnajdę rodzinę i gruby worek. — Obiecanka cacanka a głupiemu radość. Ulotniła się i rodzina i worek! — Nie ma zatem o czem myśleć!...
„Pójdę do domu, zabiorę rzeczy i trochę grosza i przeprowadzę się gdzieindziej... Przecie w Paryżu nie brakuje pokoików, dla młodych osób...
„Jak się tylko urządzę, pójdę do de Quercy, opowiem mu jaką pierwszą lepszą historyjkę, ażeby wytłómaczyć moję nieobecność kilkodniową... i wszystko pójdzie jak po maśle... Jeżeli się będzie gniewał, to mniejsza oto, to go puszczę w trąbę i basta... Jestem ładna, nie głupsza od innych!.. Kiedy śpiewałam u pani Ligier, ludzie zatrzymywali się podedrzwiami, ażeby słuchać. — Zostanę śpiewaczką... Zaangażuje mnie jaki dyrektor teatru, i będę miała pieniądze!...
„Pocieszywszy się w ten sposób, przyspieszyła kroku, doszła do bulwaru Saint-Michel i weszła do domu, w którym mieszkała.
Nie zwróciła wcale jednakże uwagi, na dwóch podejrzanej powierzchowności ludzi, którzy spacerowali po trotoarze — a spostrzegłszy ją, zamienili ze sobą spojrzenia.
Weszła do sieni i udała się po klucz od mieszkania.

Koniec części drugiej.

Część trzecia.
I.

— Przychodzili tutaj już kilka razy pytać się o pannę... powiedziała stróżka po powitaniu do młodej dziewczyny.
— A kto taki? — zapytała Marya-Joanna ciekawie.
— Jacyś panowie, których nie znam... byli nawet dzisiaj rano...
— Cóż oni chcieli odemnie?...
— Nie wiem nic.
— A pan de Quercy czy był?
— Nie, nie był, proszę panny.
— Idę się pakować, wyjeżdżam...
Powiedziawszy to, uciekinierka z Bonneuil, pobiegła szybko po schodach i zamknęła się w swojem mieszkaniu.
Prawie w tej samej chwili, dwaj ludzie, których widzieliśmy czatujących na ulicy, zjawili się w mieszkaniu odźwiernej.
— Czy to panna Marya-Joanna powróciła? — zapytał jeden z nich.
— Tak panie.
— Na którem piętrze mieszka?
— Na drugiem, drzwi na lewo.
Udali się obaj na schody, a ten co się zapytywał zadzwonił.
— Kto tam? — zawołał głos z wewnątrz.
— Ktoś... przysłany przez pana de Quercy.
— Proszę zaczekać... zaraz otworzę...
I za chwilę drzwi się otworzyły, ale Marya-Joanna, gdy zobaczyła podejrzane miny przybyłych, cofnęła się wystraszona, i chciała zamknąć z powrotem.
Było już jednak zapóźno! Wepchnięto ją siłą do przedpokoju.
Sądząc, że to napaść jakichś rabusiów, chciała wołać o pomoc.
Ale i na to czasu nie było.
— Radzę pannie być cicho, jeżeli panna chce uniknąć skandalu! — odezwał się jeden z przybyłych.
— Czego chcecie odemnie?...
— Bodaj, że panna domyśla się potroszę, tak mi się przynajmniej zdaje... Trzeba iść z nami. Aresztujemy panienkę, na żądanie dyrektora Zarządu Opieki publicznej...
— Ależ moi panowie, ja nic przecie nie zrobiłam... zaczęła się tłumaczyć ex-praczka.
— Nas też to nic a nic nie obchodzi. Panna wszak jesteś Maryą-Joanną — a byłaś uczennicą pani Ligier, — w Bonneuil?
— Tak jest.
— Działamy na mocy danego rozkazu... Chcesz panna, to ci go pokażemy... Chodź panna spokojnie — a wszystko się po cichuteńku załatwi... Mamy fiakra, czeka na nas przed domem.. Prosimy...
— Gdzież mnie panowie zaprowadzicie?...br> — Do prefektury naturalnie...
— Pozwólcie mi przynajmniej — zabrać z sobą trochę grosza, jaką tu posiadam...
— Dobrze... dobrze... tylko prosimy pospieszać...
Marya-Joahna zrozumiawszy, że opór wszelki stałby się bezużytecznym, dała za wygraną.
Otworzyła szufladkę, wzięła do portmonetki dwa czy trzy bilety sto frankowe i kilka luidorów, wyszła z agentami, wsiadła z niemi do czekającego fiakra i pojechali do Prefektury.
Odprowadzono ją do nadzorcy, zdjęto medalik z szyi i zapakowano do celki w której Klara Gervais, ta prawdziwa Joanna-Marya, przepędziła przedtem dwie noce.
Zrobiwszy to, posłano agenta do dyrektora Opieki publicznej z medalikiem i zawiadomieniem, że żądaniu jego stało się zadość.
W parę godzin później, Marya-Joanna odprowadzoną została do domu poprawy Saint-Lazare, gdzie miała czekać na wydanie wyroku.
Tutaj właśnie znajdowała się Klara Gervais.


∗             ∗

Ośm dni upłynęło od brutalnej sceny, jaką po pijanemu wyprawił Leopold Joubert w willi Trembles, na wyspach Świętej Katarzyny.
Chociaż nie przyszedł jeszcze zupełnie do zdrowia po zimnej kąpieli na Marnie, zaczął się już jednak podnosić. I coraz bardziej czuł się zakochanym w ładnem, skromnem dziewczęciu, z którem tak nikczemnie postąpił.
— Przez te ośm dni — myślał sobie — musiał papa zebrać niewiem jak już dokładne wiadomości!... — Muszę zażądać, aby pośpieszył z formalnem oświadczeniem i pozwolił w ten sposób zapomnieć Klarze, moje znalezienie się ohydne.
Ubrał się w skutku tego ciepło i pomimo uwagi służącego, że jest osłabiony, że jeszcze chwieje się na nogach, wyszedł i podążył na śniadanie na ulicę Geoffroy-Marie.
Joubert zniechęcony bardzo sceną jaka się odbyła u niewidomej, nie widział żadnej nitki przewodniej, żadnego światełka w tych ciemnościach, a obawiając się, ażeby dwa i pół miliona hrabiego de Rhodé, nie przepadły dla niego, był w bardzo złym humorze, w chwili, w której jego jedynaczek a zatem i wyłączny spadkobierca, zjawił się w gabinecie.
— Jeszcześ chory... jeszcze się nie możesz na nogach utrzymać... — po coś wychodził?...
— Ależ papo, stęskniłem się bardzo bez ciebie... — odrzekł Leopold.
— Czy to na prawdę jedyny cel twojej wizyty...
— Że jedyny, daję na to słowo honoru, lubo chciałem przy sposobności...
{{tab}— Cóż takiego?...
— Czy ojciec zapomniał o swojej obietnicy?...
— Nigdy nic nie zapominam.
— Więc zebrał ojciec wiadomości?... No wie ojciec, te wiadomości?...
— Chcesz znowu widzę mówić o tej swojej Klarze Gervais?...
— Ależ naturalnie mój ojcze!... Chcę mówić, mówię i będę mówił... Czy ojciec się dowiadywał?...
— A jakże.
— No to niechże ojciec będzie łaskaw uda się teraz i poprosi ją o rękę... Przecież ojciec przyrzekł mi to, jeżeli wiadomości będą dobre... a muszą być dobre, przysięgam z góry na to!... — To anioł, te prawdziwy anioł, ta Klara Gervais...
Joubert stanął przed synem, założył ręce na piersiach i głosem ponurym rzekł:
— Czy wiesz, czego się dopuściła ta dziewczyna, którą nazywasz aniołem?...
Leopold widząc złowrogo wykrzywioną twarz ojca, przeraził się szalenie. — Cóż zrobiła?... — wymówił drżący i blady śmiertelnie.
— Dopuściła się kradzieży!... — Klara Gervais jest złodziejką...
— Fałsz!... Podły fałsz!... — krzyknął Leopold z energią, jakiej się po nim spodziewać nie można było — fałsz! potwarz nikczemna!...
— Jeżeli nie wierzysz, idź się przekonaj do prefektury policyi, albo do prokuratora Rzeczypospolitej!... — Klara Gervais siedzi w Saint-Lazare... — Tak jest, w więzieniu siedzi dziewczyna, którą poślubić chciałeś!... w Saint-Lazare, oskarżona o złodziejstwo... — Będzie stawała przed sądem i będzie z pewnością skazaną, bo są wszelkie przeciwko niej dowody.
Leopoldowi oczy słupem stanęły, żyły wystąpiły na skronie, drżące ze wściekłości ręce wyciągnął do ojca.
— O! — zawołał głosem syczącym, zdławionym — jeżeli jest oskarżoną, toś ty z pewnością dopuścił się jakiegoś względem niej podłego matactwa!... Jeżeli są dowody potępiające ją, to z twojej tylko pochodzą fabryki!... — Jeżeli jest w Saint-Lazare, toś ty ją tam tylko wpakował...
— Ja... — mruknął Joubert, którego oskarżenie to ugodziło w najczulszą strunę. — Ja!...
— Tak ty mój ojcze! — O! znam ja dobrze kochanego papę. Nie cofniesz się ty przed niczem, gdy idzie o dopięcie celu!... Usuwasz przeszkody... Klara Gervais ci przeszkadzała i biedna mała, nieszczęśliwa, została zdruzgotaną przez ciebie!.. Ale co ci to szkodzi papeczko, że ta sierota zostanie zgubioną, skazaną, że umrze może, bylebym tylko, ja jej nie zaślubił? — Poprzysiągłeś jej zgubę i dotrzymałeś słowa! — Wymyśliłeś winę... pokierowałeś pozory... wiem o tem... czuję to... jestem tego najpewniejszy!... Ale nie doszedłeś jeszcze tam, gdzie zamierzasz! — Ja to wszystko powiem sędziom, ja twój syn!... — Otworzę im oczy, a oni jej nie skażą!...
Joubert robił nadludzkie wysiłki, ażeby się powstrzymać.
Słysząc ostatnie słowa Leopolda, nie był w stanie zapanować nad sobą.
Chwycił silnie za kark syna i trząsł nim z piekielną siłą.
— Puszczaj mnie ojciec!... puszczaj!... — Dusisz mnie!... — bełkotał napróżno, nieszczęśliwy niedołęga, nie mogąc już oddychać wcale.


II.

Placyd Joubert nie wzruszał się lamentami syna, tylko trząsł nim coraz silniej.
Nigdy Leopold nie widział rodzica w podobnym stanie.
Człowiek o masce nieprzeniknionej, zawsze zimny i rozważny, zawsze nadzwyczaj słodki i grzeczny, zmienił się naraz w tygrysa.
Przerażony syn myślał — czy czasem nie zwaryował on nagle.
— Puść mnie ojcze! — powtarzał głosem stłumionym — puść mnie bo zawołam o pomoc...
— Nie piśniesz ani słówka! — wrzeszczał Placyd groźnie — będziesz cicho, albo cię jak psa zaduszę!...
— Dobrze... dobrze... więc będę cicho... tylko mnie puszczaj mój ojcze!...
— Nie puszczę cię, dopóki mi nie przysiężesz, że będziesz słuchał.
I popchnął syna na fotel, ciągle go silnie trzymając.
— Więc ci nie dosyć hultaju, być bezpożytecznem zerem, niedołęgą... głupcem... pasożytem! chcesz być jeszcze szkodliwym!...
— Nie dosyć, że mi nie pomagasz w niczem, ale chcesz mi jeszcze popsuć moje projekta... — Pozwalasz sobie oskarżać mnie, śmiesz grozić własnemu ojcu!.. — I to wszystko dla złodziejki, która siedzi w więzieniu!... — Przebrałeś już miarkę cierpliwości, przyszła chwila, że musisz spełnić moję wolę!... dobrowolnie czy przemocą, ale przysięgam ci, że tak zrobisz, jak ja każę!...
Placyd puścił teraz Leopolda, a gdy tenże chciał się podnieść, znowu go rzucił na fotel z powrotem.
Nieszczęśliwy niedołęga, mógł nareszcie odetchnąć swobodnie, ale był tak przerażony, że ani słowa nie przemówił.
— Jakkolwiek mało wart jesteś, nie możesz się żenić z Klarą Gervais.. — To nędznica...
— Ja ci nie wierzę ani słowa, kochany papo... i kocham ją zawsze...
Placyd nie odpowiedział, wzruszył tylko ramionami i mówił dalej:
— Nie wspomnisz mi odtąd nigdy, o tej dziewczynie... słyszysz nigdy!... Będziesz mi posłusznym we wszystkiem! Zaślubisz kobietę, którą ci każę zaślubić, a jeżeli nie będziesz chciał tego uczynić, to cię wypędzę, opuszczę, odbiorę pensyę, zawiadomię wszystkich lichwiarzy paryzkich, że jeżeli ci co pożyczą, to nigdy nic nie odbiorą, i urządzę się tak, iż i po mojej śmierci, nie dostaniesz ani szeląga z mojego majątku! — Tak więc słuchaj i miej się na baczności!....
Leopold siedząc w fotelu, poprawiał sobie jak mógł pognieciony krawat i kołnierzyk.
Znać było z ruchów jego i fizyonomii, że był bardzo zirytowany.
— Tylko żadnych fochów! — wrzasnął znowu Joubert — żadnych pogróżek głuchych! — Ja jestem ojcem i panem! trzeba mi być posłusznym!... Będziesz posłusznym?...
— Będę... będę... — odpowiedział synek pośpiesznie z obawy, aby się znowu na wybuch ojca nie narazić.
— No to dobrze... — Idź poczekaj na mnie w sali jadalnej. — Ja tam zaraz przyjdę...
Leopold nie dał sobie dwa razy tego powtarzać i wyszedł czemprędzej.


∗             ∗

W jaki tydzień po owej małej sprzeczce familijnej, jakiej byliśmy świadkami, Placyd Joubert, pomimo znacznych sum, wydanych na agentów, wysłanych na poszukiwania w różne strony, nie mógł natrafić na żaden ślad Joanny-Maryi.
Notaryusz z Algieru, napisał do notaryusza z ulicy Condé, ażeby mu przypomnieć, że czas upływa, że nie można pozwolić na przepuszczeniu terminu w sprawie tak ważnej, jak sprawa sukcesyi hrabiego de Rhodé.
Pan David zawiadomił o tem zrozpaczoną niewidomą i Jouberta.
Ostatni, doznając na każdym kroku niepowodzeń, nie mógł żadnej pannie de Rhodé zrobić nadziei.
Żałował bardzo owej Maryi-Joanny, tak niefortunnie zużytkowanej przez współzawodnika Jacquiera, bo w jego ręku, byłby doskonale z pewnością zastąpiła istotną dziedziczkę.
Leopold opanowany na nowo przez Lucynę Bernier, bawił się jak zwykle — i miał zawsze gotowe pieniądze u Jacquiera, który mu chętniej jeszcze niż przedtem otwierał swoję kasę.
Od czasu uwięzienia w Saint-Lazare, biedna Klara Gervais, dwa razy już ciąganą była do sędziego śledczego...
Dzień na sądzenie sprawy, był już oznaczony. Wszyscy co znali jej przebieg, byli pewni skazania obwinionej, chociaż liczni świadkowie, jak najlepiej zeznawali o moralnem prowadzeniu się Klary.
Jedna rzecz gubiła nieszczęśliwe dziecko.
Uparła się i nie chciała przyznać, że jakiś młody człowiek spacerował po trotuarze i czekał na nią przed magazynem.
A Rózia, służąca pani Thouret, stanowczo utrzymywała, że tak było.
Obecność młodego człowieka była dowiedzioną, a Klara nie chciała się tłomaczyć w tym względzie, przez co nasuwała podejrzenie, że tym nieznajomym był jej wspólnik!
Marya-Joanna, jak wiemy, została pomieszczoną w Saint-Lazare w kilka dni po aresztowaniu Klary.
Przypadek zdarzył, że w szwalni, poumieszczoną została razem z Klarą, a w sypialni, łóżka obu młodych dziewcząt stały obok siebie.
Przy pracy zachowywane było najgłębsze milczenie, ale kiedy wypuszczono je na podwórze, mogły rozmawiać ze sobą,
Obydwie w jednym wieku i ciągle prawie razem, zaczęły mówić ze sobą lubo z początku bardzo mało; Klara miała zakrwawione serce i trudno jej było oddawać się rozmowie.
Marya-Joanna miała trochę pieniędzy, Klara nie miała już ani grosza.
Zbiegła z Bonneuil, była lekkomyślną i żywą, ale w gruncie złą nie była. — Widząc Klarę wycieńczoną, cierpiącą, dzień i noc trawioną przez gorączkę, dzieliła się ze swą towarzyszką, połową słodyczy, jakie za swoje pieniądze kupowała.
Biedna Klara, której dumę dobrze znamy, chętnie by była odmawiała, ale serdecznym prośbom Maryi-Joanny oprzeć się nie była w stanie.
Zawiązała się też odtąd pomiędzy niemi poufalsza nieco znajomość — częściej i więcej teraz ze sobą rozmawiały.
Pewnego dnia — a było to w niedzielę — po wspólnym posiłku, usiadły obie w oddalonym kąciku podwórza.
Nigdy ani jedna ani druga, nie pytały się co ich tu sprowadziło.
— Jak dawno tutaj jesteś?... — zapytała na raz Marya-Joanna.
— Od trzech tygodni... powiedziała Klara.
— Czy prowadzali cię już do sędziego śledczego?...
— Kilka razy.
— Więc musisz przejść przez policyę poprawczą?..
— Nie... szepnęła sierota zwiesiwszy głowę na piersi... zasiadać będę na ławie oskarżonych...
— O! to wcale nie potrzebujesz się martwić — odrzekła Marya-Joanna, słyszałam rozmawiających skazańców, którzy utrzymywali, że przed sądem, daleko łatwiej można być uniewinnioną...
— Uniewinnioną? — powtórzyła Klara z goryczą. Ja nie będę uniewinnioną... ja nie mogę być uniewinnioną... Wszystko jest przeciwko mnie!.. wszystko mnie potępia!...
— O co cię oskarżają?
— O złodziejstwo?
— E! to chyba nieprawda.
— O! że to nieprawda! przysięgam... a Pan Bóg mnie słyszy...
— Czy widziałaś się z adwokatem?
— Po co?... a zresztą... adwokata trzeba płacić, a ja nie mam ani pieniędzy ani rodziny...
— Naznaczą ci go z urzędu.
— Co mi to pomoże?... Nikt nic mi nie poradzi.
— Jestem niewinną, ale są wszelkie przeciwko mnie pozory... Żeby mnie już skazali jaknajprędzej i żebym umarła...
— Umarła? — krzyknęła Marya-Joanna. A to mi się podoba. Po co masz myśleć o śmierci, myśl lepiej o życiu... Ja także pierwszego dnia byłam strasznie zrozpaczoną, ale uspokoiłam się już teraz... Kto pragnie śmierci, musi być bardzo zniechęcony do życia... trzeba być na to starą, bardzo starą, a tyś przecie taka młoda. — Nie kochasz więc nikogo i nikt ciebie nie kocha?


III.

— Nie kochasz więc nikogo i nikt cię nie kocha? — powtórzyła Marya-Joanna.
Klara żywo przyłożyła rękę do bijącego gwałtownie serca.
— Gdybym była nawet kochaną — szeptała, to dziś już to wszystko przepadło, bo pogarda zabija miłość...
— Czyś sierotą? — zapytała dziewczyna z Bonneuil.
— Niestety| — odrzekła Klara ze łzami w oczach.
— No... no... moja kochana Klaro tylko nie trzeba się martwić... Nie skażą cię napewno zbyt ciężko — a po wycierpieniu kary, pracować będziesz jak przedtem.
— Nie będą mi chcieli dać roboty...
— Kto to wie? — trzeba zawsze wierzyć w lepszą przyszłość... Powiadam ci — jak mnie widzisz, że ja wcale a wcale nie desperuję — a jednakże jestem pewną, że będę siedziała pod kluczem, aż do pełnoletności...
Klara spojrzała na swoję towarzyszkę zdziwiona.
— Zamknięta będziesz aż do pełnoletności? — spytała.
— A naturalnie, że będą mnie trzymać w domu poprawy, ale chociaż to własna moja wina, jednakże bardzo mi to przykro, zwłaszcza, że byłam na chwilę w skórze milionerki...
— Milionerki?... Ty!...
— A no ja!... To dziwna historya doprawdy...
— A cóżeś zrobiła, że cię zamknęli?
— Wierutne głupstwo... Porzuciłam praczkę u której się uczyłam, zdurzona obietnicami półgłówka, który jak się teraz przekonałam, szydził sobie ze mnie...
— Zapewne, żeś bardzo źle postąpiła, ale samej sobie też tylko krzywdę zrobiłaś... Któż więc ma prawo karać cię tak surowo?... Ojciec czy matka?
— Nie, bo i ja także nie mam żadnej rodziny...
— Więc od kogóż zależysz?...
— Od Opieki publicznej, której jestem wychowanką, a która mnie przygarnęła po oblężeniu Paryża i Komunie.
Klara słuchała z wielką uwagą, — a Marya-Joanna mówiła dalej:
— Zostałam podniesioną z barykady, na której pokaleczona leżałam obok poległych mężczyzny i kobiety, którzy zapewne musieli być mojemi rodzicami...
— Ale to, co ty mnie opowiadasz, toż to zupełnie własna moja historya?.. wykrzyknęła Klara zdziwiona.
— Twoja historya?...
— Tak.. mama Gervais, przybrana moja matka... poczciwa kobieta, której noszę nazwisko... znalazła mnie w ostatnim dniu Komuny, płaczącą na barykadzie obok dwóch trupów.
— A! to szczególne! — zawołała Marya-Joanna. — W którem cię miejscu znaleziono?...
— Na ulicy de la Roquette...
— To znowu tak samo jak mnie! — I nie odnalazłaś swoich rodziców?
Za małą byłam jeszcze, żeby zapamiętać ich nazwiska..
— Wszystko tak jak jak u mnie! — A ile masz lat?
— Trochę więcej niż szesnaście, jak się zdaje.
— To ja tak samo.
— A zkąd miały pochodzić te miliony o których wspominałaś mi przed chwilą?...
— To właśnie ta dziwna historya, o której miałam ci mówić! — Pewna pani poszukuje na wszystkie strony swojej córki, którą jej wydarto jak się tylko urodziła, czyli lat temu szesnaście. Maleństwo owo, miało imię Joanna-Marya, i jest sukcesorką worka z milionami... Wyobraź otóż sobie, że ci co jej szukali myśleli, że to ja jestem... Podobieństwo imion w błąd ich wprowadziło.
— Więc tyś jest Joanna-Marya?
— Ja jestem Marya-Joanna... ale to prawie jedno...
— Rozumiem...
— Więc przyszli do mnie z papierami które ich zdaniem dowodziły, że się nie mylą, zaprowadzili mnie do tej damy i przedstawili mi ją jako moję matkę. — Pokochałam ją zaraz z całego serca.
— I cóż dalej?
— Cóż dalej?.. A no jaknajgorzej!... W chwili, kiedy moja mniemana matka i ja ściskałyśmy się w najlepsze i płakały z radości, spada nam na kark, jakieś straszydło, brzydsze od siedmiu grzechów głównych, i zaczyna wrzeszczyć: to wszystko fałsz, to wszystko blaga!... Papiery są rzetelne, ale dziewczyna nie ta sama, niech pokaże medalik jaki nosi na szyi — a zaraz zobaczycie!...
Klara zadrżała.
— Medalik! — powtórzyła — jaki medalik?
— Medalik jaki miałam na szyi, będąc dzieckiem — a który musiał być zupełnie podobny do tego, jaki posiadała moja niby matka...
— No i cóż?
— Naturalnie pokazałam swój zaraz. Na nieszczęście nie podobny był wcale do tamtego... Nie byłam córką tej damy... Miliony frunęły i kwita!..
Klarze wielkie krople zimnego potu wystąpiły na skronie, i zaledwie wymówić mogła:
— Medal tej damy... medal z którym miano porównać twój, jak wyglądał?
— Srebrny był...
— Z wyobrażeniem Matki Bozkiej nieprawda?...
— Tak... i z trzema wywierconemi dziurkami...
Klara ciężko westchnęła.
— Trzy dziurki w formie trójkąta?, zaledwie szepnęła.
— Tak właśnie... Ale zkądże wiesz o tem, czy znasz tę damę?
— Medal o jaki cię pytano, ja go posiadam ja — krzyknęła Klara.
— Ty go posiadasz!... No to w takim razie ty pewno jesteś tem dzieckiem, którego poszukują, ażeby odziedziczyło miliony...
— Pokaż no mi ten swój medalion.
— Mam go w domu... Ta kobieta, do której cię zaprowadzono, to moja matka...
— Twoja matka? — powtórzyła ex-praczka zdziwiona. Ależ to cóś z tysiąca i jednej nocy.
— Jak się nazywa? jak się nazywa moja matka, powiedz mi prędko, proszę cię, błagam cię o to — mówiła Klara, drżąca od stóp do głów z wielkiego wzruszenia.
Ex-praczka z Bonneuil miała właśnie wymówić nazwisko panny de Rhodé, ale w tej chwili dał się słyszeć głos stróża:
— Marya-Joanna... — zawołał na cały głos.
— Zaczekaj... zaczekaj... — odezwała się do Klary młoda dziewczyna — ja zaraz przyjdę...
I pobiegła do stróża.
Klara jak nieprzytomna, patrzyła za oddalającą się koleżanką.
— Moja matka, to moja matka... — szeptała po chwili. — Więc Pan Bóg ulituje się nademną... Znajdę może swoję matkę?...
Nagle nieszczęśliwe dziecko przeszedł dreszcz, od którego krew ścięła mu się w żyłach.
— Odnaleźć matkę?.. — Czyż ja mogę nawet pragnąć coś podobnego!... Jestem w więzieniu, oskarżona o kradzież.. Skoro od Maryi-Joanny dowiem się nazwiska mojej matki, nie będę nawet mogła pójść do niej... bo drzwi więzienia pomiędzy nami!... Ale będę mogła napisać do niej: — Matko, jestem twoją córką... posądzają mnie o występek, którego nie popełniłam! Przysięgam ci na to... Matko broń mnie, ocal swoję córkę!... — Mój Boże, a jeżeli ona także, będzie mnie uważała za winną?... To byłoby okropne doprawdy, ale to niepodobna!... Skoro tylko spojrzy na mnie, wyczyta w moich oczach, że nie kłamię!... — Oh! to nazwisko... to nazwisko... jakże pragnę się dowiedzieć...
I Klara palona gorączką niecierpliwości, zbliżyła się do drzwi podwórza, czekając na powrót Maryi-Joanny...
Czekała długo napróżno.
Godziny mijały.
Odezwał się dzwonek zwołujący do refektarza, Marya-Joanna nie pokazała się jednakże.
Straszna obawa opanowała Klarę.
— A jeżeli ona nie przyjdzie?... — mówiła sobie i pogrążyła się cała w zadumie.
Nadeszła godzina spoczynku.
Łóżko ex-praczki, jak wiemy, stało tuż obok łóżka Klary. — Było ono bez pościeli.
Siostra miłosierdzia obecną była jak zwykle przy wywoływaniu aresztantek...
Maryi-Joanny nie wymieniono wcale...
Klara, jak liść drżąca, zbliżyła się do zakonnicy i zapytała z cicha:
— Moja siostro, czy Maryi-Joanny już nie ma?...
— Wzięli ją na pokutę... — odpowiedziała zakonnica.
I poszła dalej.
Klara zgnębiona, upadła jak nieżywa na łóżko.


IV.

— Zabrali ją!... zabrali!... — powtarzała biedna Klara załamując ręce z rozpaczy. — Poszła sobie, nie powiedziawszy mi nazwiska mojej matki! — O! jakże się dowiedzieć, gdzie ją przeprowadzono?... Jak do niej napisać?... Jak się z nią porozumieć?...
Biedne dziecko, trawiła od dość dawna gorączka.
Wstrząśnienie, jakiego doznała, pogorszyło jej stan znacznie, gdy więc nazajutrz rano, potrzeba było podnieść się na odgłos dzwonka, zaledwie że mogła utrzymać się na nogach. Ale całą siłą woli starała się zapanować nad niemocą.
Przed pójściem do warsztatów, aresztantki przechadzały się zwykle trochę po podwórzu.
Klara skorzystała z tego i zaczepiła zakonnicę, z którą rozmawiała dnia poprzedniego.
— Mam prośbę do siostry... — rzekła.
— Co chcesz moje dziecko?...
— Wczoraj, siostra była łaskawą mi powiedzieć, że Maryę-Joannę przeprowadzono na pokutę do innego więzienia.
— No więc cóż! moje dziecię?...
— Musi być kilka takich więzień?...
— Zapewne...
— Czy nie mogłabym się dowiedzieć, gdzie się Marya-Joanna znajduje?...
— Nie wiem.
— Czy można by zapytać o to w kancelaryi?...
— Może, ale dla czego?...
— Chciałam list napisać...
— Korespondencya pomiędzy więźniami jest wzbronioną.
Klara uczuła zimno w sercu.
— Wzbronioną?... — powtórzyła.
— Tak, to zasada ogólna, od której nie ma żadnych wyjątków...
— Dziękuję uprzejmie siostrze...
Zakonnica poszła dalej.
Ostatnia nadzieja Klary zniknęła.
Długo rzewnie płakała, w końcu jednak uspokoiła się trochę.
— Może i lepiej, że nie wiem nazwiska matki — mówiła sobie. — Czyż zechciałaby przyjść do mnie do więzienia? Czy zechciałaby przyznać się do mnie okrytej hańbą i posądzonej o złodziejstwo?...
Wyszukiwała różnych powodów aby się pocieszyć, ale coraz bardziej się tylko trapiła.
Co dzień czuła się słabszą i postanowiła nareszcie zażądać porady doktora, gdy w tem oznajmiono jej, że nazajutrz przewiezioną zostanie do Conciergerie, gdzie sprawa jej będzie sądzoną.
Sąd kryminalny!...
Okropny wyraz!... straszny dzień!...
Stanąć przed publicznością, przed sędziami, przed sądem!... Siedzieć na ławie oskarżonych, na której zasiadają mordercy i złodzieje! Straszny dzień!..
Czuć zwrócone na siebie oczy tłumu chciwego wrażeń, to skonać można z żalu i wstydu doprawdy!...
Biedną sierotę opuszczała reszta odwagi, resztę tej energii, jaką dotąd zachowywała jeszcze.
Zaraz po południu, wezwano do kancelaryi, wsadzono do więziennego wozu i powieziono do Conciergerie.
— Czy masz jakiego adwokata? — zapytano nazajutrz.
— Nie mam — odpowiedziała.
— Dla czego?
— Dla tego, że niemogłabym go zapłacić... że nie mam pieniędzy.
— Prezes sądu wyznaczy ci obrońcę z urzędu. — Został nim młody człowiek pełen talentu, którego już zaczynano wyróżniać, lubo jeszcze nie wyrobił sobie poważnej pozycji.
Odbył on z Klarą długą konferencyę i przekonał się, że obrona będzie trudną.
Klijentka jego była niewinną, był o tem przekonanym, wierzył w to niezachwianie, ale nie miał nadziei, ażeby sąd zechciał to przekonanie podzielić.
Ów nieznany wspólnik, o jakiego posądzano Klarę, ów młody człowiek, z którym rozmawiała przed sklepem pani Thouret, właśnie w dniu spełnienia kradzieży, ów człowiek, którego wzdragała się wymienić, nadawał sprawie fatalny obrót.
— Dziewięćdziesiąt dziewięć pozorów potępiających, na jeden uniewinniający.
Naglona pytaniami obrońcy, młoda dziewczyna uporczywie milczała. — Nic nie mogło ją skłonić do wyznania nazwiska Adryana Convreur.
— Zrobię co będę mógł — myślał adwokat — ale mam bardzo słabą nadzieję... a nawet nie mam jej wcale...
We dwa dni po tej wizycie, uprzedzono Klarę, że jutro stanie przed sądem.
Płakała przez kilka godzin, a potem wpadła w stan odrętwienia.
Rano na drugi dzień wstała z sercem przepełnionem boleścią i czekała jak przyjdą po nią, ażeby ją poprowadzić na ławę oskarżonych.
Oprócz jednego Adryana Couvreur, nikt na świecie nie zajmował się nieszczęśliwą dziewczyną.
Leopold Joubert przekonawszy się, że Klara została istotnie uwięzioną i że tym sposobem ani podobna o niej myśleć, zaprzągł się na nowo do rydwanu znanej nam panny Lucyny Bernier.
Paulina de Rhodé, cała zajęta swoim smutkiem, zapomniała zupełnie o Klarze, a gdy czasami przychodziła jej na myśl, żałowała jej serdecznie.
Ale Adryan myślał bezustannie o sierocie, i pomimo zwątpienia, jakie czasami nasuwało mu się o jej niewinności, przyznawał, że kocha ją zawsze i pomimo wszystko, że nigdy nie wyrwie jej z serca, że kochać będzie choćby skazaną i sponiewieraną... Ale cóż mógł poradzić:
Nic a nic.
Ażeby pokonać cios tak dotkliwy, zaczął prowadzić życie bardzo czynne.
Najprzód pracował zawzięcie w pracowni, gdzie jakaś nowa wystawa była nadzwyczaj pilną.
Przeprowadził się nadto z Paryża na wyspy Świętej Katarzyny i mieszkanie dotychczasowe zatrzymał dotąd tylko, dopóki się tam zupełnie nie ulokuje.
Wszystko to zajęło mu dużo czasu i dało sposobność, nie zapomnienia, bo tego nie chciał — ale ogłuszenia się przynajmniej na chwilkę. Dzięki temu nie cierpiał tyle.
Często jednakże przerywał zajęcie i oddawał się myślom ponurym.
I znowu zabierał się do roboty, a gęste łzy spływały mu po policzkach.
Nie czytając dzienników, nie wiedział kiedy Klara stawać będzie przed sądem, nie wiedział czy sądzoną będzie przez przysięgłych, czy przez sędziów poprawczych.
Pewnego poranku w wigilią dnia okropnego, Adryan przybył jak zwykle około dziewiątej do pracowni przy ulicy Montparnasse.
Chłopak zajęty przygotowaniem pędzli i garnków z farbami, powitał go temi słowy:
— Panie Couvreur, pryncypał kazał mi panu powiedzieć, że czeka na niego...
— Gdzie Mateuszu?
— W małej pracowni szkiców...
— Idę tam zaraz...
Pryncypał czekał rzeczywiście.
— A! jesteś panie Couvreur, zawołał wyciągając rękę na powitanie... No jakże się miewasz, cóż tam z tem zmartwieniem twojem?...
— Trzymam się... odrzekł Adryan z przymuszonym uśmiechem... Nie ma nic wiecznego na ziemi... I smutek jak wszystko przechodzi... Nie podobna pozwolić się zgnębić cierpieniu!...
— Tak to lubię mój chłopcze! więc nareszcie stałeś się rozsądnym... Wiem dobrze, że jak kto jest zakochany, to z nim ciężka sprawa... Ale jeżeli miłość jest źle umieszczoną, trzeba ją wyciąć z korzeniem... Miałeś racyę, żeś usłuchał mojej rady, żeś przestał myśleć o tej nieszczęśliwej dziewczynie.,.
— Nie mówmy lepiej o tem panie pryncypale... Pan się pytał o mnie podobno?...
— Tak, chciałem cię prosić o pewną przysługę.
— Służę z całego serca!... O cóż to idzie?...
— Oto... byłem wczoraj w Ambigu przy czytaniu dramatu... dramatu wcale dobrego... i mogącego mieć powodzenie. Dyrektor zamówił u mnie trzy dekoracye, a... między niemi salę sądową...
Adryan posłyszawszy te słowa, zatrząsł się cały.
— Dyrektor i aktorzy życzą sobie, ażby dekoracya była wykończoną z fotograficzną dokładnością... Proszę cię zatem, abyś mi zdjął szkic z natury... Niech ci się zdaje, że publiczność z sali sądowej jest publicznością z teatru... Trzeba jednem słowem ażeby przedstawioną była cała sala posiedzeń...


V.

Potrzeba więc zapewne będzie postarać się o pozwolenie wejścia na salę?... zapytał Adryan.
— Wcale nie... odpowiedział pryncypał. — Posiedzenia odbywają się codziennie a sądy są publiczne... Wejdziesz razem ze wszystkiemi i znajdziesz miejsce, chyba, żeby sądzono jakąś sprawę główna, na którąby leciał cały Paryż i to za biletami!.. Nie myślę jednak żeby dzisiaj było coś podobnego
— Gdyby i tak było, znam woźnego, który mnie wpuści... odpowiedział Couvreur... Udam się nawet odrazu do niego, ażebym nie potrzebował wyczekiwać za długo...
— Zrób jak uważasz, bylem tylko dostał mój szkic na jutro wieczór. Więcej mi nic nie potrzeba... Ale pamiętaj, że to ważne i pilne...
— Zaraz jutro po śniadaniu pójdę do pałacu sprawiedliwości.
Nazajutrz o wpół do jedenastej, Adryan przybył na sądy, ale niepotrzebował wcale szukać protekcyi, bo bardzo mała liczba ciekawych, czekała pod drzwiami sali.
Kiedy je otworzono, wszedł jeden z pierwszych, umieścił się w jednym z rogów z którego dobrze widział — i zabrał się do szkicowania zanim jeszcze weszli sędziowie i zanim rozpoczęto posiedzenie.
Rysował jak wiemy bardzo wprawnie, dzisiaj jednakże robota nie szła mu jakoś.
Zatrzymywał się chwilami, i wpatrywał w puste fotele i ławki, które za chwilę zajęte zostaną przez sędziów, adwokatów, świadków i oskarżonych.
I wtedy myśli jego ulatywały, ku biednej Klarze, ku tej swojej Klarze, którą wystawiał sobie jako drżącą z obawy, jako gotową do przyjścia i zajęcia miejsca pomiędzy dwoma żandarmami na ławie oskarżonych.
Myślał o swoich złotych a zatraconych marzeniach, o swojej nie wygasłej ale zniweczonej miłości, a łzy wzrok mu zasłaniały.
Z tej przykrej zadumy wyrwał go donośny głos szwajcara, którzy krzyknął:
— Panowie proszę się uciszyć.
A zaraz potem:
— Panowie sąd idzie!...
Sędziowie zasiedli w fotelach, adwokaci zajęli swoje ławki, prezes otworzył posiedzenie.
Pierwsza wywołana sprawa, była sprawą jakiejś młodej dwudziesto-pięcio letniej kobiety, oskarżonej o dzieciobójstwo. Uznano ją za winną i skazano pomimo zaklinań i płaczu na dziesięć lat więzienia.
Świadków było bardzo dużo, adwokat bronił gorliwie, sprawa się przeciągnęła.
Po przeczytaniu wyroku, sąd się usunął dla wypoczynku.
Publiczność zaraz się ożywiła, zaraz zaczęły się na wszystkie strony głośna rozmowy.
Tuż obok Adryana, który już znacznie postąpił z robotą, siedziały dwie stare kobiety z gminu, widocznie często bywające na sądach, bo robiły pończochy jak u siebie w domu.
— Wiesz pani kogo będą sądzić teraz? — zapytała jedna z nich swojej sąsiadki:
— Wiem... To także będzie młoda dziewczyna...
— Za to samo!
— Nie... zdaje się, że ta... to będzie złodziejka... Ukradła podobno dwie sztuki koronek w magazynie...
Adryan zdrętwiał cały.
— A! więc to ona okradła swoję panią... powtórzyła pierwszą z kobiet.
— Tak się zdaje...
— Właścicielkę sklepu z koronkami?...
— Nie... tę magazynierkę z ulicy Caumartin...,
Adryan otrzymał cios w samo serce. Nie było żadnej wątpliwości...
Klara Gervais będzie sądzoną. — A on się znajduje w tej sali!
— I zobaczy jeszcze swoję ukochaną pomimo potępiającego ją oskarżenia... Będzie słyszał jak prezes nazywać będzie złodziejką dziewczę któremu chciał dać swoje nazwisko... Usłyszy może i wyrok...
Czyż będzie miał odwagę przenieść to wszystko. Z bladego stał się czerwonym. — Krew uderzała mu do głowy. — Przez chwilę myślał, że apopleksya, uwolni go od tych strasznych katuszy.
Upłynęło kilka minut; i znowu rozległ się głos donośny.
— Panowie proszę się uciszyć!... — Panowie sąd idzie!...
Sędziowie powrócili i zajęli swoje miejsca.
— Wprowadzić oskarżoną — rozkazał prezes.
Adryan zamknął oczy i chwycił się ręką za serce, które biło gwałtownie.
Skoro zdołał podnieść powieki, mimo woli wzrok jego skierował się prosto na ławkę oskarżonych.
Jak przez mgłę zobaczył Klarę, bladą wychudłą, z czerwonemi oczami.
I jemu także bezwiednie łzy spadały na policzki.
Przeczytano akt oskarżenia. Był bardzo krótki, nie będziemy go jednak powtarzać, bo czytelnicy nasi znają go dobrze.
Adryan Couvreur zagryzł wargi aż do krwi.
W oskarżeniu, była wzmianka o wspólniku.
Czy wspólnik ten istniał w rzeczywistości i kto nim był właściwie?
Klara będzie oto zapytywaną.
Co też ona odpowie?
Młody malarz czekał z niepokojem przechodzącym wszelkie pojęcie.
— Oskarżona wstać — odezwał się przewodniczący.
Klara powstała.
Zdawała się spokojną, ale uważny obserwator byłby spostrzegł, że pomimo spokojnego pozoru, trzęsła się cała i zaledwie utrzymywała na nogach.
Rozpoczęto badanie:
— Oskarżoną jesteś o kradzież dwóch sztuczek koronek — rzekł prezydujący po kilku wstępnych pytaniach. — Potrzeba, abyś w swoim własnym interesie powiedziała najszczerszą prawdę...
— Powiem prawdę... — odrzekła młoda dziewczyna głosem bardzo słabym, ale wyraźnie!
— Przyznajesz się do kradzieży?...
— Nie mogę... bo nie dopuściłam się niczego podobnego.
— Według twoich własnych zeznań, rano w dniu 18 marca, a więc w wigilię zaaresztowania, wyjmowałaś koronki owe z pudła, w którym były przechowywane i pokazywałaś pewnej pani, przybyłej kupić kapelusz w magazynie...
— Kobietę tę zauważyłem na trotoarze ulicy Caumartin i na moście de Créteil... pomyślał Couvreur.
— Tak jest panie... odpowiedziała Klara. W niedzielę rano, wyjmowałam koronki z pudełka, aby je pokazać tej pani.
— Ta pani według ciebie, nie chciała przymierzać kapelusza i kupiła go na pamięć, a nie mogłaś zauważyć jej rysów, bo zasłonięta była gęstą woalką.
— Tak panie...
— Prawda — pomyślał Adryan. — Widziałem to wszystko z ulicy... Ta pani wcale nie zdejmowała kapelusza...
— I — ciągnął dalej prezydujący — wyraziłaś przekonanie, że ta klijentka nieznana — była istotną sprawczynią złodziejstwa, o które cię posądzają...
— Powiedziałam poprostu, że to możliwe. Bo jest ktoś na nieszczęście winien, ale nie ja... przysięgam panu...
— Z pierwszego twego zeznania widzę, że koronki, zostały włożone z powrotem do pudełka. Jakże je można było ztamtąd wyjąć?...
— Oddalałam się na chwilę, wychodziłam z magazynu do pracowni po pudełko do sprzedanego kapelusza.
— Prawda — pomyślał znowu Couvreur. — Widziałem jak wychodziła, ale nie widziałem czy dama ruszała cokolwiek. Co prawda, patrzyłem na Klarę a nie na tę damę...
— Podług ciebie zatem, skorzystano z tej krótkiej chwili, dla spełnienia kradzieży... Skoro jednak klijentka wyszła, poukładałaś wszystko z powrotem i pudełko z koronkami schowałaś?
— Tak panie...
— I nie spostrzegłaś, że dwie sztuczki bardzo kosztowne zniknęły?
— Niestety! proszę pana...
— Ten sposób obrony na nic ci się nie przyda! Tyś wzięła koronki, a kradzież była z góry ułożona, bo na ulicy miałaś wspólnika, Który przechadzał się tam i z powrotem, i czekał abyś mu oddała przedmioty ukradzione...


VI.

Adryan Couvreur zadrżał.
— Ależ w niedzielę 18 marca, to ja czekałem! — szepnął z przerażeniem.
— Nie mogłam mieć proszę pana wspólnika, ponieważ nic nie ukradłam... odpowiedziała Klara stanowczo.
— Widziano żeś rozmawiała z młodym człowiekiem.
— Omylono się... komuś zdawało się tylko...
— Panowie przysięgli, zechcą przesłuchać świadka, zasługującego na zupełną wiarę — a który jak się rzecz miała objaśni.
Adryan zdawał się być w posąg zamieniony.
— Zaprzecza, że na nią czekałem... Dla czego ona zaprzecza? — myślał sobie.
Nagle jak błyskawica myśl mu przemknęła po głowie.
— O! dzielne, kochane dziecko! — odpowiedział sam sobie. — Nie chciała wymienić mnie, bo się bała mnie skompromitować!... Ten mniemany wspólnik, to ja...
— Dowiodę ci, że czekano na ciebie pod sklepem — ciągnął prezydujący. — Powiedziałaś pani Thouret, że po wyjściu z magazynu udałaś się do siebie i przepędziłaś całe popołudnie i cały wieczór przy pracy w mieszkaniu.
— Tak panie... powiedziałam.
— A tymczasem, tego dnia właśnie powróciłaś do domu około północy...
— Prawda... proszę pana...
— Odźwierna nie mogła się dość nadziwić, że przybywasz tak późno, a tyś odpowiedziała, iż pilna robota zatrzymała cię w magazynie... Czy i to także prawda?...
— Tak panie...
— Pocóż to podwójne kłamstwo?...
— Nie potrzebowałam się tłumaczyć z moich czynności.
— Magazynierce i odźwiernej... przypuszczam, chociaż nie kłamie się, gdy się nie ma z czem ukrywać, ale musisz się rachować ze sprawiedliwością! Winnaś przed nią wypowiedzieć całą prawdę...
— Powiedziałam ją sędziemu śledczemu...
— Wymyśliłaś historyjkę i niedorzeczną i nieprawdopodobną. Utrzymywałaś, żeś spacerowała przez cały wieczór sama jedna w lasku Bulońskim i że niczem się nie posilałaś aż do powrotu do domu o północy... To jasne, że musiałaś być z swoim wspólnikiem, kochankiem, który teraz zapewne używa owoców kradzieży...
Adryan słysząc te słowa, aż krzyknął.
— Cicho! — odezwał się głos szwajcara.
Młody człowiek zapanował nad sobą, ale zrozumiał wszystko.
Gotów był zawołać do prezydującego:
— To wszystko czyste szaleństwo! — Człowiek o którym mówicie, to ja... ja Adryan Couvreur, uczciwy chłopaki... możecie sobie przetrząsnąć drobiazgowo moje życie, i nic w niem nie znajdziecie złego!... Ja nie jestem kochankiem Klary, ja jestem jej narzeczonym, a jeżeli nie chce się przyznać, że przepędziła czas razem ze mną, to dla tego, że kochane biedactwo, obawia się mnie skompromitować i myśli może, że ja ją uważam także za winną... Ale myli się bardzo!... Ja jej nie podejrzewam. Jam pewny jej niewinności!... Ona nic nie ukradła... mogę przysiądz na to...
Oto co chciał powiedzieć Adryan, ale nie mógł...
Wzruszenie ścisnęło mu gardło jak kleszcze, paraliżowało go, i nie mógł wydobyć głosu, i zmuszony był pozostać milczącym w pośród całego obojętnego zebrania, które ani domyślało się burzy co w jego duszy szalała.
Klara szepnęła:
— Mówiłam prawdę...
— Panowie sędziowie to ocenią... Możesz usiąść...
Adwokat naznaczony z urzędu robił notatki podczas badania.
Powstał gdy Klara siadła.
— Pan prezes pozwoli zadać mi sobie pytanie?... zapytał.
— Służę.
Prosiłbym pana prezesa o zadanie jeszcze jednego pytania oskarżonej.
— Pytania? — a to jakiego?
— Proszę jej zapytać o tę zawoalowaną damę, o tę nieznaną klientkę, do której oskarżenie nie przywiązuje wielkiej wagi, a która jest osobistością bardzo ważną w obronie... Klara Gervais, utrzymuje, jako zawoalowana dama, która przyszła kupować kapelusz do pani Thouret, przyrzekła powrócić nazajutrz po inny kapelusz, do którego ubrania miała być użytą koronka z jednej ze sztuczek, jakie jej pokazała...
— No więc cóż? — zapytał sędzia.
— No to! — odrzekł adwokat — raczy pan prezes zażądać od Klary Gervais, dokładniejszego objaśnienia w tym względzie?
— Oskarżona — odezwał się prezydujący — czyś słyszała?... Dajże nam objaśnienia, jakich domaga się twój obrońca... Czy nieznajoma dama, miała rzeczywiście zamiar powrócić po nowe kupno?
— Tak panie — odpowiedziała Klara. Ta dama, uważała, że ubranie do kapelusza jaki kupiła, jest za skromne — i zażądała abym jej pokazała koronki kosztowniejsze. — W tej chwili postawiłam na kontuarze pudełka zawierające koronki cenne, pokazałam sztuczkę starych angielskich.
— A wtedy?...
— Ta pani zapytała o cenę... Odpowiedziałam dwieście franków metr — a potrzeba dwa metry i pół... Nie idzie mi wcale o cenę — odrzekła dama. — Czy można mi zaraz zmienić ubranie? — zapytała... Było to niepodobieństwem... znajdując się sama jedna w magazynie, potrzebowałabym była na to przynajmniej dwóch godzin. Nieznajoma zdecydowała się zatem wziąć kapelusz tak jak był, zastrzegając, że przyjdzie nazajutrz, zamówić inny, który musi być ubrany temi angielskiemi koronkami... Włożyłam kapelusz do pudełka, klijentka go zabrała i wyszła.
— Dziękuję panu prezesowi za jego łaskawość — rzekł adwokat. — Powrócę do tego wypadku w stosownej chwili...
Zabrano się do przesłuchiwania świadków.
Pani Thouret naturalnie słuchaną była najpierwsza.
Gdy zeznała, — adwokat poprosił prezydującego o zapytanie jej, czy klijentka, która miała powrócić po kapelusz, pokazała się w magazynie.
Odpowiedziała przecząco.
Rózia, służąca pani Thouret, słuchaną była następnie.
Ona jedna była świadkiem poważnym, bo skarżąca nie wiedziała nic zgoła. Została okradziona, posądziła o tę kradzież Klarę i oto wszystko.
Służąca przeciwnie, twierdziła, że widziała młodego człowieka, przechadzającego się po trotuarze — a ukradkowa rozmowa Klary z tym młodym człowiekiem, stanowiła straszną broń w oskarżeniu.
Głównym szkopułem obrony, była okoliczność, iż podsądna nie chciała dać żadnego wyjaśnienia.
Adryan Convreur, zacisnął ręce tak, że lubo paznogcie wbiły mu się w ciało, on tego nie czuł wcale.
Inne zeznania świadków, nie wiele znaczyły, to też prędko przesłuchiwano jednego za drugim. Począwszy od odźwiernej z ulicy Saint-Paule, wszyscy jaknajlepsze dawali świadectwo o przeszłem życiu i moralnem prowadzeniu się młodej dziewczyny.
Ale świadectwa te mało ważyły na szali w obec tego, że z drugiej strony, znajdował się zarzut dowiedziony prawie.
Po przesłuchaniu świadków, zabrał głos prokurator rzeczypospolitej.
Wnioski jego były naturalnie piorunujące — a zakończył je wezwaniem zwróconem do sędziów, aby jaknajsurowiej osądzili sprawę, aby niedopuścili żadnych okoliczności łagodzących, bo ich wcale tutaj nie było.
Następnie zabrał głos obrońca.
Scharakteryzował on we wzruszający sposób skromne, biedne życie swojej klijentki; opisał walkę jej z różnemi przeciwnościami i nędzą, zaznaczył, jak wystawiona na różne pokusy, potrafiła jednakże oprzeć się wszystkiemu z godnością i odwagą. Nie była nigdy obciążona żadnym zarzutem, aż do chwila tego ohydnego oskarżenia, która spadło na nią niespodziewanie i o mało nie złamało jej poczciwego żywota.
— To oskarżenie — ciągnął dalej — muszę roztrząsnąć szczegółowo, mam nadzieję, że przy pomocy Bożej, potrafię go obrócić w niwecz... Ale muszą powiedzieć przedewszystkiem, że jest jeden punkt, na który musimy zwrócić szczególną uwagę, to też łącząc się z panem prokuratorem, proszę panów sędziów o uchylenie okoliczności łagodzących... Moja niewinna klijentka, ma prawo do waszej bezwzględnej sprawiedliwości... Moja klijentka jako winna, nie byłaby godną waszej litości!... Otóż niech mi wolno będzie zapożyczyć malowniczego wyrażenia trybunałów angielskich... „Panowie sędziowie, bronię sponiewieranej niezasłużenie... niewinnie!...


VII.

Młody adwokat mówił dalej:
— „Odrzucono, odtrącono tu przypuszczenie, że nieznana kobieta, owa kobieta zawoalowana, co w niedzielę w dniu 18 marca, przyszła kupić kapelusz do pani Thouret, jest prawdziwą sprawczynią kradzieży, o którą nas posądzają — a jednakże i logika i fakta bardzo ją wyraźnie potępiają.
„Dla czegóż to owa tajemnicza pani nie chciała poczekać na przybranie kapelusza, który kupiła, w owe właśnie koronki angielskie jakie zniknęły?
„Dla tego że miała zamiar ukraść te koronki.
„Dla czego ukrywała twarz swoję...
„Dla tego, że nie chciała się narazić na poznanie, po spełnieniu naprzód ułożonego złodziejstwa.
„Dla czego wybrała sobie niedzielę do tego kupna?...
„Bo wiedziała dobrze, iż zastanie samą tylko Klarę Gervais w magazynie, co ohydny zamiar ułatwiało bardzo, co pozwoliło skraść dwie kosztowne sztuczki, w chwili gdy Klara udała się do pracowni po pudełko do kapelusza.
„Kobieta ta oświadczyła, że przyjdzie jeszcze... Ale nie przyszła... Dla czego?...
„Bo nie miała już co robić u pani Thouret, zaspokoiwszy chciwość swoję.
„A nie mówcie mi panowie, że Klara Gervais zapłaciła z własnej kieszeni cenę kapelusza, ażeby usprawiedliwić bytność niby zmyślonej jakiejś klijentki. Tego panowie nie możecie przypuszczać, bo służąca Rózia widziała wszak kupującą, jak się oddalała z pudełkiem w ręku i to w chwili, jak powiada, gdy młody jakiś człowiek przystąpił do drzwi uchylonych i zamienił kilka słów z panną Gervais.
„Oskarżona zaprzecza temu faktowi, ale gdyby miał nawet miejsce, to czegoź by dowodzi! Niczego a niczego zgoła!... Może jakiś przechodzień zbliżył się i zapytał o co.
„Podsądna nie przypomina sobie tego, oto i wszystko. Musimy wierzyć jej słowom, bo w jakimże interesie zaprzeczałaby faktu, tak łatwego do wyjaśnienia?...
„Oskarżyciel publiczny powiada, że tym przechodniem był jej wspólnik... Powiada nam to dla lepszego upozorowania bardzo chwiejnego oskarżenia, ale ja proszę aby nam tego dowiódł, bo inaczej zarzut ten się nie utrzyma i runie z całem oskarżeniem.
„Dowiedzieliście się panowie sędziowie, co mi mówiło i mówi moje sumienie. Do was więc teraz należy wybadać sumienia własne i zdecydować o losie naszym. Ale pozwólcie mi powtórzyć sobie, to com na wstępie powiedział: Nie ma tu żadnych okoliczności łagodzących, bo Klara Gervais najzupełniej jest niewinną — i ma prawo do sprawiedliwości, jakiej się dla niej domagam!...“
Szmer przyjazny rozległ się w sali po ostatnich słowach młodego obrońcy.
Adryan zanosił się od płaczu, zakrywszy twarz rękami.
Po obronie, zabrał głos prezydujący i sąd udał się na naradę do sali przyległej.
Klarę wyprowadzono także z sali, do której miała dopiero powrócić po wysłuchanie wyroku.
Narada sędziów trwała blizko godzinę.
— To zły znak do licha!.. — odezwała się, potrząsając głowa, jedna ze starych kobiet, które siedziały obok naszego malarza.
— Skażą ją na jakie pięć lat więzienia... — odezwała się druga.
Adryan pomyślał sobie:
— Jeżeli będą tyle podli, że ją skażą, to im powiem, że są szaleni, że ślepi są, że wszystko muszą rozpocząć na nowo, ponieważ ów młody człowiek, ów nieznajomy z ulicy, ów wspólnik mniemany to... ja!...
W tej chwili dzwonek oznajmił koniec narady,
Sąd zajął swoje miejsca.
Sędziowie weszli do sali.
Zrobiła się śmiertelna cisza.
Prezes sądu, poczciwy mieszczanin, znakomity przemysłowiec, robiący widoczne wysiłki, ażeby nadać sobie minę uroczystą, położył prawą rękę ma sercu i zawołał głosem wzruszonym:
— Wobec Boga i sumienia, uznajemy, że oskarżona jest niewinną!
Pomiędzy słuchaczami odezwały się głosy sympatyczne, wyjąwszy kilku okrzyków ździwienia.
Adryan trząsł się jak w febrze, czuł jakby cała podłoga i sala kręciły mu się pod nogami.
Klarę przyprowadzono za kratki.
Prezydujący oznajmił jej, że jest uniewinnioną i że zostanie wypuszczoną bezzwłocznie.
Młoda dziewczyna odetchnęła swobodnie i oniemiała z radości, bo nie przewidywała, nie marzyła o rezultacie podobnym. Zbladła, zachwiała się, straciła przytomność i żandarmi musieli ją wziąć na ręce i wynieść z izby posiedzeń.
Jednocześnie głośny krzyk Adryana Couvreur rozległ się po sali. Młody malarz nie mógł przenieść spokojnie przejścia z takiej wielkiej rozpaczy, do takiej gwałtownej radości i padł rażony atakiem nerwowym.
Musiano go wynieść także ze sali i zanieść do najbliższej apteki, gdzie mu udzielono pierwszej pomocy.
Atak nerwowy Adryana przeszedł w długie omdlenie, z którego nie można go było wyprowadzić i trzeba było pomyśleć o przeniesieniu do szpitala.
Wezwany doktór, napisał kilka słów i posłał po lektykę do policyi.
Tymczasem dał jakieś lekarstwo, którego wlano choremu przez zaciśnięte zęby dwie łyżecki.
Lekarstwo poskutkowało i w chwili gdy wnoszono lektykę, Adryan przychodził już do siebie.
— Słaby odzyskał już przytomność — odezwał się doktór do strażnika policyjnego. — Zdaje mi się, że szpital już nie będzie potrzebny. — Można go będzie wziąć do powozu i odwieźć do mieszkania.
Couvreur wkrótce odzyskał siły, a jednocześnie powróciła mu i pamięć.
Spojrzał do okoła i podniósł się trochę.
— Czy czujesz się pan lepiej?... zapytał z uśmiechem lekarz.
— O! tak panie... — odpowiedział zapytany — już mi nawet zupełnie dobrze.. Czuję się tylko osłabionym jeszcze trochę...
— To rzecz zwyczajna... To naturalne następstwo zemdlenia... — Czy długo byłem zemdlony, panie doktorze?...
— Przeszło godzinę...
Młody człowiek zadrżał.
— Przeszło godzinę!... — zawołał z widocznem przerażeniem. — Więc jej znowu już nie zobaczę!... — Już z pewnością odejdzie!... — O! mój Boże! mój Boże!...
Doktór widząc zmienioną twarz Adryana, pomyślał, że dostał uderzenia na mózg.
— Proszę się uspokoić — rzekł — rozdrażnienie w tych warunkach, wcale a wcale panu nie pomoże...
— Ależ ja jestem spokojny proszę pana... zupełnie jestem spokojny... Tylko pan nie wie... Pan nie może tego wiedzieć... Dziękuję panu za pańską pomoc i wierzaj mi pan, żem mu serdecznie wdzięczny...
— Panie — dodał, kładąc sztukę dziesięcio frankową na kontuarze aptekarza — proszę odebrać sobie za lekarstwo, jakie mi pan podawał...
I wybiegł pośpiesznie z apteki, co świadków tej sceny w niemały podziw wprawiło.
— To fiksat jakiś... — odezwał się strażnik policyjny.
— Bodaj, że ma nie zbyt dobrze w głowie... — potaknął doktór.
Wyszedłszy z apteki, Adryan zastanowił się chwilę.
Skręcił szybko na lewo i zatrzymał dopiero przed drzwiami sądu kryminalnego, do których silnie zastukał.
Dozorca otworzył i zapytał:
— Co pan sobie życzy?...
— Klara... Klara... Gervais... — wołał Adryan głosem drżącym — ta młoda dziewczyna, którą przed chwilą sądzono i która została uniewinnioną...
— No więc co?...
— Czy jest jeszcze tutaj?...


VIII.

— Klara Gervais?... — O! nie... już jej nie ma od pół godziny!... — odpowiedział dozorca.
— Nie ma?.. — zawołał i zachwiał się znowu Adryan. — A gdzież poszła?...
— Do Saint-Lazare.
— Niepodobna!.. Przecie ją uniewinniono!...
— Tak, ale cofnięcie oskarżenia musi być dokonanem w więzieniu, w którem była umieszczoną!...
Adryan wskoczył do fiakra.
— Do więzienia Saint-Lazare — zawołał do stangreta — tylko co koń wyskoczy!... Dziesięć franków na piwo..«
Fiakr ruszył z kopyta.
Przybywszy na miejsce, młody malarz udał się do nadzorcy, który oświadczył, że Klara Gervais wyszła przed pół godziną.
Adryan zrobił gest rozpaczliwy.
— Wyszła?.. — a jej adres... proszę mi dać jej adres...
— Nie daje się tu żadnych adresów... przepisy na to nie pozwalają...-
— Panie, błagam pana... zmiłuj się pan nademną...
— Przepisy nie pozwalają... — powtórzył nadzorca i popchnąwszy Adryana, zamknął mu drzwi przed nosem.
Nieruchomy, ze spuszczoną głową, bohater nasz stał na ulicy zniechęcony do wszystkiego, nawet do życia, gotów iść nad brzeg Sekwany i rzucić się z mostu do wody. Ale opamiętał się wkrótce, że to nie czas na taką bezpożyteczną rozpacz.
— Dwie są osoby, znające napewno adres i mogące mi go udzielić — pomyślał, — Pani Thouret i adwokat, który ją bronił. Najprzód udam się do magazynu... Teraz nie potrzeba się już niczego obawiać... Klara została uznaną za niewinną... jest wolną i kocha mnie... Dowiodła tego kochana, dzielna dzieweczka, nie chcąc mnie wymienić, z obawy, żeby mnie nie skompromitować!... Jej milczenie mogło jej zaszkodzić, a jednakże nie wahała się wcale!...
Wsiadł do fiakra i kazał jechać do magazynu na ulicę Caumartin.
Pani Thouret, otoczona pracownicami, opowiadała im z wielkiem oburzeniem skandaliczne uniewinnienie złodziejki!...
Można się domyśleć, jakiego przyjęcia doznał nasz malarz, zjawiwszy się właśnie w trakcie tego opowiadania.
Magazynierka kazała mu wynieść się za drzwi, zagroziwszy, że go każe aresztować, jeżeli się jeszcze raz pokaże.
Zrozpaczony i wściekły młody człowiek, powrócił do czekającego fiakra.
— Do sądu!... — zawołał do stangreta.
O tej godzinie w sądzie było już zupełnie spokojnie i pusto. — Adryan musiał czekać do jutra, ażeby się dowiedzieć o mieszkaniu Klary.
Wszedł do apteki, w której go trzeźwiono i zapytał czy razem z nim nie przyniesiono teki z rysunkami i szkicami. Otrzymawszy odpowiedź potakującą, zabrał tekę i trzęsąc się jak w febrze, poszedł na ulicę Malher, gdzie jak wiemy, trzymał jeszcze mieszkanie do czasu zupełnego ulokowania się w nowej swojej posiadłości.
Położył się do łóżka, nie domyślając się wcale, że o kilka kroków dalej, Klara, biedna Klara, płakała ze wstydu pomimo uwolnienia i zadawała sobie pytanie, w jaki sposób potrafi zarabiać na życie...
Nazajutrz rano Couvreur powrócił do sądu i zdobył adres adwokata.
Ale niestety widocznie prześladowało go jakieś nieszczęście!...
Młody adwokat wyjechał wczoraj do Bordeaux, wezwany przez depeszę do chorej matki. Trzeba było czekać i to Bóg wie jak długo.
Z rozpaczą w duszy, Adryan udał się do swej pracowni.


∗             ∗

Kiedy Klara wyszła z więzienia Saint-Lazare, z kluczem od mieszkania w kieszeni i zawiniątkiem z trochą bielizny w ręku, zamiast się radować i odetchnąć całą piersią wolnem powietrzem, westchnęła zniechęcona i wolno, krokiem niepewnym, weszła na bulwar Magenta, rada twarz całą zasłonić, bo jej się zdawało, że wszystkie spojrzenia na nią zwrócone.
— Jestem wolna — mówiła sobie — ale wychodzę z więzienia... — Jestem, uniewinnioną, ale pomimo to, nie będą wierzyć, żem nie złodziejka!... — Odepchną mnie ze wzgardą... — A ja nie mam żadnych a żadnych środków do życia!... — Gorączka, jaka mnie trawiła, nie pozwalała myśleć o jedzeniu, ale teraz jeść mi się chce, a nie mam za co kupić kawałka chleba...
„Oczernili mnie, wrzucili do więzienia, zgubili dobrą sławą moję, zamknęli przedemną wszystkie drogi, a teraz uznali żem niewinną i zdaje im się, iż dosyć zrobili, gdy mi wrócili wolność!... — Powiedzieli: — Jesteś wolną... czy wolność, którą ci dajemy, przyczyni się do głodowej śmierci, to nas wcale nie obchodził... Zdeklarowaliśmy, żeś jest niewinną... Idź sobie.. reszta nie do nas należy... To okropne! to podłe!... Samo więzienia mniej okrutne od wolności, której towarzyszą wstyd i nędza.. — Stanę się przedmiotem ogólnych wypytywań i ciekawości ogólnej... — W domu, w którym mam schronienie, wszyscy będą mi się przypatrywać, a na milczących ustach wyczytam z pewnością słowa:
— Wiemy.. wiemy... zkąd powróciłaś!!...
„Zaczekam do nocy, żeby pójść do domu... wejdę po cichutku, ukrywając się jak złoczyńca... Jutro poszukam pracy, a jeżeli jej nie znajdę, jeżeli Pan Bóg żyć mi nie pozwoli, to mi umrzeć przecie pozwoli.
I zaczęła błądzić bez celu po ulicach i bulwarach, siadając na ławkach, gdy nogi odmawiały posłuszeństwa.
Widziała, że zapalają gaz, słyszała jak biły godziny, ale nie miała pojęcia jak czas przechodzi.
Nakoniec trochę przed północą, skierowała się ku ulicy Saint-Paul.
Bramę domu zastała otwartą.
Weszła jak mogła najciszej na schody.
Przechodząc koło mieszkania odźwiernej, słyszała rozmowę kilku osób, słyszała wymawiane swoje nazwisko. — Rozprawiano o jej sprawie i dziwiono się może, że została uznaną za niewinną.
Wszedłszy do swojej izdebki, zamknęła się na klucz, padła na krzesło i zalała gorzkiemi łzami.
Po bezsennej prawie nocy, wstała, ubrała się i zaczęła rozmyślać, jakim by tu sposobem dostać choć parę groszy — boć od wczoraj nic nie jadła. — Trzeba było koniecznie posilić się czemkolwiek!...
Mont de Pieté, było jedyną jej ucieczką, ale na jakiż zastaw jej pożyczą?
Ubranie?
Zniszczone.
Bielizna?
Zostało jej tak mało! — zaledwie to co najkonieczniejsze!
Z głębi szuflady komody wyjęła dwie koszule, zawinęła w chusteczkę i wyszła z domu niepostrzeżona.
Lombard nie był jeszcze otwarty o tak wczesnej godzinie, musiała więc czekać i skierowała się do magazynu, w którym kiedyś miała robotę.
Wczoraj właściciel tego magazynu, sam przyszedł zaświadczyć o jej uczciwości.
Panna sklepowa po zapytaniu czego potrzebuje, poszła powiadomić właściciela — a po chwili powróciła z oznajmieniem, że przyjętą nie będzie.
Dla nieszczęśliwej dziewczyny rozpoczęła się zatem podróż krzyżowa.
Pomimo pierwszego zawodu, poszła szukać do innych drzwi i zastała je również zamkniętemi jak i pierwsze.
Przewidywania jej sprawdziły się w zupełności.
Ci sami co jej bronili, nie chcieli teraz patrzeć na nią wcale.
Powróciła do lombardu.
Na koszule ofiarowano jej franka i pięćdziesiąt centimów.
Umierała z głodu, więc przyjęła.


IX.

Otrzymawszy pieniądze, biedna Klara weszła zaraz do mleczarni, wydała ośm sous, czyli ogromną dla niej sumę — a... zaledwie pierwszy głód zaspokoiła.
Potem znowu w poszukiwaniu roboty, chodziła ode drzwi do drzwi, gotowa przyjąć najskromniejsze wynagrodzenie, najtrudniejsze nawet warunki.
Zaprzestała poszukiwań dopiero o ósmej wieczór, zmordowana i wycieńczona, nic a nic nie znalazłszy.
Na obiad kupiła sobie kawałek chleba — i zjadła na ławce — a potem chwiejącym się krokiem powróciła do domu.
Odźwierna ździwiona, że jej wczoraj nie widziała, ale domyślająca się, że wsunęła się zapewne po cichutku, aby uniknąć ciekawych, czatowała na nią i zatrzymała w chwili, gdy wchodziła na schody.
— No, cóż to moja panno — odezwała się z przekąsem, wchodzisz tak do domu, niepowiedziawszy choćby dzień dobry, czy tam dobry wieczór?... To bardzo niegrzecznie z twojej strony... A ja tak przecie ładnie świadczyłam wczoraj za tobą... Powinnaś była podziękować za to przynajmniej...
— O! pani — rzekła Klara łkając — jestem tak nieszczęśliwa, że powinna mi pani wybaczyć... Com ja winna, że nie śmiem spojrzeć na znajomych?,..
— No... no... no... nie bądź tylko głupia moja kochana... — Kiedyś jest wolna, to tak jakbyś nigdy posądzaną nie była...
— Pani tak mówi — alem jest przekonaną, że pani myśli inaczej...
— No... tak... rozumiem... boć jest nawet przecie przysłowie, że nie ma ognia bez dymu... — Zawsze sobie w takich wypadkach wyobrażamy różne szkaradne rzeczy... tak jest... — Ale... ale... gospodarz dał mi pewne zlecenie do ciebie...
— Do mnie?... — powtórzyła Klara, zadrżawszy.
— Tak... — Winna jesteś za trzy miesiące, a teraz idzie czwarty... kazał mi otóż powiedzieć, że nie może cię dłużej trzymać za darmo!...
— Wyrzuca mnie?... — szepnęła młoda dziewczyna, przerażona.
— Kilku lokatorów, zrobiło mu uwagi, których nie mam potrzeby powtarzać...
— O! odgaduję je doskonale...
— Być może... — Otóż gospodarz, który nie jest wcale złym człowiekiem, darowywa ci to coś winna i pozwala zabrać graty... pod warunkiem wszakże, że za piętnaście dni opuścisz mieszkanie...
Klara spuściła głowę, jak odurzona tym ostatnim ciosem — po chwili zaś wyszeptała niewyraźnie:
— Jestem wdzięczną... tak... bardzo wdzięczną... panu gospodarzowi, za jego względność... mógł mnie wypędzić i mógł zabrać mi wszystko... — Za piętnaście dni, już mnie tutaj nie będzie...
I biedne dziecko poszło na górę.
— Więc się wszystko na mnie uwzięło!... — myślała z rozpaczą. — Bez chleba, bez roboty, a niedługo i bez mieszkania!... Szarpie mnie nędza i wstyd... — A ja mam matkę jednakże! i mogłabym mieć nawet majątek, jeżeli prawdą jest co mi opowiadała Marya-Joanna... o której nie mogę się dowiedzieć gdzie jest, ażeby zapytać o nazwisko tej matki...
„Mam zaledwo lat szesnaście, nie zrobiłam nic a nic złego i mam umrzeć z głodu, przeklęta i pogardzona od wszystkich, pogardzona nawet przez Adryana, który musi wiedzieć przecie, że siedziałam w więzieniu... Udał się zapewne do pani Thouret po mój adres i tam mu powiedziano. — Klara Gervais jest złodziejką! — jej adres więzienie. — Dla czegoż nie miałby uwierzyć, kiedy wszystko przeciwko mnie świadczyło?... Wtedy wyrzucił mnie naturalnie ze swego serca, rumieniąc się, że mnie kochał...
Biedna sierota rzuciła się na łóżko szlochając.
Nazajutrz po męczącej nocy, wybrała się jeszcze poszukać roboty.
Spotkało ją to samo rozczarowanie i upokorzenie, co dnia poprzedniego.
Wydała na pożywienie grosz ostatni i powróciła zmordowana, trzęsąca się z zimna. Położyła się do łóżka, leżała do wieczora dnia następnego, myśląc, że tym sposobem oszuka głód szarpiący wnętrzności.
O godzinie ósmej męczarnie były nie do zniesienia, zerwała się więc jak waryatka.
— Nie mam odwagi umierać w ten sposób...
— Jutro pójdę znowu szukać roboty, a może Pan Bóg ulituje się nademną. Ale teraz muszę co zjeść przecie... głód mi dokucza straszliwie...
I zaczęła przetrząsać szuflady, szukając jakiegokolwiek przedmiotu, któren by można zastawić, albo sprzedać za cokolwiek.
Niestety szuflady były próżne.
Wyleciało jednakże pudełko tekturowe.
Otworzyła je.
W pudełku znajdowały się dwa przedmioty: bilet na loteryę, przekazany jej w testamencie Joachima Estivala i znany nam jej medalion.
— Ten medalion... szepnęła Klara — jest srebrny... wart może niewiele, ale wart zawsze cokolwiek...
Po chwilowem wahaniu, zawołała jednak żywo...
— Nie!... nie!... dzięki wszak jemu, matka moja będzie mogła poznać swoje dziecko. Czy będę żyć, czy umrę, nie opuści mnie on... Kto wie, może dzięki tej pamiątce, matka moja jeżeli umrę, złoży ostatni pocałunek na lodowatym moim czole, może mnie odprowadzi do mogiły!...
„Kochany, drogi towarzyszu, pozostań przy mnie... rzekła sierota, przyciskając do ust medalion. I założyła go na szyję.
— Nic! — nic nie mam do sprzedania — ale gdyby ten... ten bilet na loteryę... reprezentuje wszak franka... Za franka mogłabym kupić chleba na dwa dni przynajmniej...
Ubrała się, owinęła głowę starym wełnianym szalem i wyszła z domu.
Od rana deszcz padał. — Woda pozalewała trotoary, a środek ulic pozamieniała w prawdziwe jeziora błotne, Klara minęła ulicę Saint Paul i wkroczyła na ulicę św. Antoniego, myśląc nad tem komu by mogła sprzedać bilet.
Sklep piekarza zwrócił jej uwagę.
— Na widok rumianych bułek, głód dał się jej uczuć jeszcze dotkliwiej.
Otworzyła drzwi i weszła.
Gruby sklepikarz siedział za kontuarem i czytał dziennik.
— Czego sobie panna życzy? — zapytał.
Klara podała ma bilet.
— Co to znaczy? zapytał znowu.
— Bilet na loteryę, proszę pana.
— Więc cóż ja mam z nim zrobić?
— Wart jest dwadzieścia sous... Zmiłuj się pan... daj mi pan chleba za niego...
— Do stu piorunów! — wrzasnął handlarz, a to co znowu za nowy jakiś sposób oszustwa!
Zerwał się z siedzenia, chwycił Klarę za rękę i wypchnął za drzwi.
— Wynoś się ladacznico... żebraczko umykaj gdzie pieprz rośnie... bo inaczej zawołam policyanta, i każą cię zabrać do kozy!...
— Czy widział ktoś coś podobnego?...
Popchnął tak nieszczęśliwą, że o mało nie upadła: przechodnie zaczęli się przypatrywać.
Zawstydzona Klara oddaliła się pospiesznie, przeszła przez plac Bastylii i weszła na przedmieście św. Antoniego, nie wiedząc sama, gdzie idzie i po co.
Odmawiano jej kawałka chleba za bilet.
Do kogoż się teraz ma udać!
Deszcz padał ciągle i przemokła do szczętu. Szła prosto przed siebie, to zatrzymując się, to znów biegnąc, a chwilami musiała o mur się opierać, tak była osłabioną.
Ulice stawały się puste.
Klara przyciskała bilet do piersi, nie chcąc go zgubić, ale nie śmiała już liczyć, że za niego co zjeść dostanie.
Nagle o mało nie wpadła na jakiegoś młodego człowieka, który szedł z parasolem w ręku, w kapeluszu nasuniętym na czoło, z podniesionym kołnierzem u paltota.
Biedne dziecko usunęło się z drogi, ażeby go nie potrącić.
Młody człowiek, idący naprzeciw niej zrobił to samo.
— Jeść mi się chcę... umieram z głodu — odezwała się Klara niezrozumiałym głosem: kup pan odemnie ten bilet na loteryę, na miłość Boga...


X.

Młody człowiek wyjął z kieszeni sztukę monety, podał ją Klarze, która w zamian wciskała mu w rękę swój bilet.
— Nie trzeba... odezwał się litościwy przechodzień... zachowaj go sobie... ja go nie chcę...
— Posłyszawszy głos mówiącego, Klara głucho jęknęła, zwróciła się i uciekła.
Ale zaledwie ubiegła niewielką przestrzeń, padła przed szpitalem św. Antoniego w chwili, gdy jeden z dyżurnych doktorów wchodził tam właśnie.
Na jęk biednej dziewczyny, młody człowiek z parasolem zatrząsł się gwałtownie, a był to właśnie Adryan Couvreur...
Wsunął do kieszeni bilet jaki trzymał w ręku i dobiegł do Klary, gdy ją podniesiono i gdy dwóch lekarzy badało stan jej groźny.
Światło latarni gazowej, padało na wybladłą twarz zemdlonej.
Adryan spojrzał w tę twarz i krzyknął rozpaczliwie:
— Klara!... Wielki Boże! to Klara...
— Pan zna tę młodą osobę? — zapytał jeden z doktorów.
— Tak... tak... znam ją doskonale.
— Ona jest umierającą.
— Umierającą?... Ale na rany Bozkie, można ją będzie ocalić!... Nieprawdaż! — O!... pielęgnujcie ją panowie!... Uratujcie ją!... uratujcie!...
Wezwani do pomocy posługacze przenieśli chorą do szpitala.
Adryan chciał wejść za niemi.
— Nie można, odezwał się doktór, przepisy nie pozwalają na to, może pan przyjść jednak jutro, o dziewiątej, aby nam dać objaśnienia potrzebne.
— Dobrze... dobrze... proszę panów... przyjdę z pewnością, tylko ratujcie ją... ocalcie!...
— Zrobimy wszystko co do nas należy...
Furta szpitalna zamknęła się, Adryan pozostał sam na pustym chodniku ulicy...
Można sobie wyobrazić, jaki huragan przeróżnych myśli przesuwał mu się po głowie, kiedy wracał do mieszkania na ulicę Molher,
Najprzód błogosławił przypadek, dzięki któremu wybrał ten wieczór, aby pójść na rogatkę du Trône, odwiedzić chorego kolegę, bo tym sposobem spotkał Klarę, następnie złorzeczył złemu losowi, który ciągle prześladował nieszczęśliwą sierotę, który zmuszał ją do sprzedaży loteryjnego biletu dla kupna kawałka chleba, i który nakoniec rzucił umierającą na schodach szpitala.
— Ale nie.. ona nie umrze!... Pan Bóg nie na to mi ją oddał, żeby zaraz odebrać... Doktorzy ją uratują... Skończą się wszystkie jej cierpienia, gdy ja czuwać nad nią zacznę! — Będzie żyła aby być szczęśliwą!
Powróciwszy do siebie, wziął bilet loteryjny, okrył go gorącemi pocałunkami i starannie schował do pugilaresu.
Nie potrzebujemy wspominać, że wcale nie spał tej nocy.
Boleść i radość, nadzieja i zwątpienie, oka mu zamknąć nie pozwoliły.
Nazajutrz o dziewiątej, przybył do szpitala Świętego Antoniego.
Szwajcar poznał go i poprowadził do kancelaryi, gdzie miał złożyć objaśnienia.
— Przychodzę tu — odezwał się do urzędnika, w interesie młodej dziewczyny, przyjętej do szpitala wczoraj wieczór...
— Dobrze, proszę pana..,
— Czy może mi pan powiedzieć, jak się ma dzisiaj?...
— Bardzo źle proszę pana!... — Padając na schodki przed szpitalem, zwichnęła sobie rękę, ale to najmniejsza... Gorzej, że jak się zdaje... wywiązało się zapalenie mózgu...
— Zapalanie mózgu!... — powtórzył z przerażeniem Adryan. — Ale można ją będzie wyleczyć, nieprawda?...
— Być może... trzeba mieć nadzieję... lubo stan jest bardzo groźny.
— Biedna sierota!... — szepnął Adryan, ocierając łzę.
Urzędnik otworzył księgę i umaczał pióro.
— Może pan będzie łaskaw powiedzieć mi nazwisko chorej?
— Klara Gervais.
— Wiek?
— Lat szesnaście.
— Rodzina?
— Jest sierotą.
— Miejsce zamieszkania.
— Tego nie wiem... proszę pana...
— Czem się zajmuje panna Klara?
— Jest modniarką.
— Dziękują panu za objaśnienia, bo chora w tej chwili dać by nam ich nie była w stanie.
— Czy mogę Ją widzieć?
— Żadną miarą szanowny panie.
— Dla czego?
— Dla dwóch przyczyn... — raz dla tego, że dzień dzisiejszy, nie jest dniem wizyt... — a powtóre, że doktór, domyślając się pańskiego żądania, a z obawy o stan chorej, zakazał tego stanowczo.
— Kiedyż przyjść będzie można?
— W niedzielę o dwunastej,
— Czekać dwa dni!... — To strasznie długo!... — jeżeli jednakże trzeba...
Adryan skłonił się i oddalił.
W niedzielę punkt o dwunastej przybył odwiedzić Klarę.
Przewidywane przez doktorów zapalenie mózgu nastąpiło, chora miała malignę.
Zakonnica mająca dozór nad salą, na której leżała Klara, poprowadziła go mimo to do łóżka Nr. 17 i odsunęła firanki.
Adryan zobaczył, jakie straszne ślady wyryło cierpienie na twarzy pięknego dziewczęcia.
I rozpłakał się rzewnemi łzami.
Klara mówiła coś bez związku.
Nagle Adryan zadrżał od stóp do głów z wielkiego wrażenia.
Chora imię jego wymówiła.
Młody malarz przyłożył usta do rozpalonego jej czoła..
Westchnęła i przymknęła oczy.
Siostra miłosierdzia zapuściła firankę, a Couvreur ze ściśniętem sercem i bardzo słabą nadzieją, opuścił szpital.


∗             ∗

Powrócimy do Placyda Joubert, któregośmy od pewnego czasu z oczu stracili.
Nazajutrz po wizycie Adryana Couvreur w szpitalu świętego Antoniego, Marchal i Baudoin dwaj jego wspólnicy — w wielkim interesie loteryjnym, przyszli do niego.
— Odebrałeś pan bilecik jaki do pana pisałem? — zapytał Marchal.
— Odebrałem i mam pieniądze gotowe.
— Nie myśl pan, żeby w tem domaganiu się naszem kryła, nieufność jakaś.. odezwał się dalej Baudoin. — Oto list naszego przedsiębiorcy z Brukseli, który donosi nam, że rozpoczyna budowę na gruntach przez nas zakupionych, że potrzebuje na gwałt pieniędzy... dużo pieniędzy...
— Proszę... Przeczytaj pan...
— Nie ma potrzeby... odrzekł Placyd. — To interesa panów, a nie moje — trzymam w depozycie wasze kapitały.. i wracam je na żądanie... — Nic nad to prostszego... — Czyście panowie przygotowali rachunek?
— Tak, panie — rachunek ten wykazuje milion dwakroć pięćdziesiąt dwa tysiące franków..
Zgadzam się... — odpowiedział Joubert otwierając kasę. — Piękna to suma, moje dzieci, a zaokrąglicie ją jeszcze w ciągu dwóch loteryj.
— Liczymy bardzo na to, ale na przyszłość nie chcemy już rachunków. Każdy z nas odbierze odrazu to co mu z każdego dnia przypadnie..
— Jak się wam podoba, moje dzieci, ja się zgadzam na to, co dla was dogodniej... Oto milion dwakroć pięćdziesiąt dwa tysiące franków w pięknych biletach bankowych... Sprawdźcie sobie!...


XI.

— Nietrzeba.. Mamy najzupełniejsze do pana zaufanie... — odezwali się obadwaj wspólnicy, dzieląc się pieniędzmi...
— To jednakże nie przeszkadza — odparł Joubert — abym zażądał pokwitowania Marchala na tej oto karteczce którą spalę zaraz, skoro tylko ztąd wyjdziecie.
Marchal podpisał kartkę i podając ją Placydowi rzekł:
— Teraz ostatni nasz rachunek.. — Winien panu jestem szesnaście tysięcy franków.
— Tak mało?
— Sprzedaż bardzo słabo idzie w tym czasie... Ciągnienie loteryi przemysłowej nastąpi za miesiąc... pozostanie biletów... dużo... bardzo dużo...
— W takim razie zważaj pan bardzo na serye, jakie będziesz ekspedyował... powiedział Joubert. Szczególniej baczyć potrzeba, ażeby numery przez was wysyłane, odpowiadały tym które...
— Zostaw pan to nam i nie obawiaj się wcale... Jesteśmy bardzo ostrożni. A teraz schowaj pan swoje szesnaście tysięcy franków...
Trzej wspólnicy pożegnali się i rozeszli.
Czas upływał — a pomimo najstaranniejszych poszukiwań, o córce panny de Rhodé, nic się nie można było dowiedzieć.
Niewidoma rozpaczała.
Placyd zniechęcał się wyraźnie.
Adryan Couvreur, przeciwnie, odżył radością i nadzieją.
Klara wyszła z niebezpieczeństwa.
Zapalenie mózgu ustępowało stopniowo, chociaż jednak była ocaloną, nie była jeszcze w stanie poznać Adryana, który co czwartek i niedzielę przychodził ją odwiedzać.
Podczas ostatniej wizyty, zakonnica dozorująca na sali św. Anny, na której leżała Klara, rzekła mu z uśmiechem:
— Myślę, że w przyszły czwartek, chora nasza usłyszy pana i pozna.
Ten gorąco upragniony i oczekiwany przez Adryana czwartek, nadszedł nareszcie.
Przyszedł zawcześnie i musiał dobry kwadrans spacerować, zanim mu wejść pozwolono.
Pobiegł co tchu do zakonnicy.
— Moja siostro, moja droga kochana siostro, czy można liczyć, że spełni się nadzieja, jaką mi siostra zrobiła?...
— Tak, tak... moje dziecko — odpowiedziała zakonnica. — Klara Gervais odzyskała już przytomność... Usłyszy cię i zrozumie, tylko zastrzegam, abyś bawił przy niej bardzo krótko... Nie można jej fatygować...
— Będę posłusznym siostro... ale mam pewną obawę...
— Jaką?
— Czy Klara gdy mnie pozna, nie dozna za wielkiego wzruszenia?...
— Chodźmy... przygotuję ją najpierw do tej wizyty.
Adryan poszedł za zakonnicą do łóżka Nr. 17.
Firanki były zasunięte, ażeby światło nie raziło oczu rekonwalescentki.
Zakonnica dała znak młodemu malarzowi, ażeby stanął w nogach łóżka — a sama wolno odsunęła firankę.
Klara drzemała.
Lekkie poruszenie firanki przebudziło ją. — Otworzyła oczy i uśmiechnęła się do siostry.
— Zdawało mi się, że spałam — rzekła.
— A ja cię przebudziłam... ale to nic nie szkodzi moje dziecko... Bo to właśnie godzina wizyt...
— Godzina wizyt? — powtórzyła Klara...
— Przypada dwa razy na tydzień... w niedziele i we czwartki.
— A tak... tak... wiem — szepnęła młoda dziewczyna melancholijnym głosem. Ci co mają rodziców albo przyjaciół, oczekują na nich z radością.. ja nie będę miała żadnej wizyty... Nie mam rodziny i nie mam przyjaciół...
Adryan trząsł się jak w febrze.
Słyszał ten smutny głosik, i czuł się niewymownie wzruszonym.
— Któż to ci moje dziecko powiedział, że nie masz wcale przyjaciół? — zapytała zakonnica ujmując chorą za rękę.
Klara smutno wstrząsnęła główką i zamyśliła się.
— Nikt nie może się mną interesować, chybaby tylko matka... ale moja matka nie wie czy czy ja żyję jeszcze..«
Zakonnica odezwała się znowu:
— Zapewniam cię moje dziecko, że się mylisz, żeś jest nawet niesprawiedliwą, i że nie wszyscy tak jak ci się zdaje, zapomnieli o tobie.
Nagle myśl jakaś przemknęła widocznie po głowie chorej, bo się zarumieniła dość mocno.
— Czy ja tu dawno już jestem? — zapytała.
— Ośmnasty dzień, moje dziecko...
— Podniesiono mnie nieprzytomną na ulicy... nieprawda?...
— Przy samych drzwiach szpitala... byłaś bardzo słabą, kochana Klaro!...
Gdy posłyszała wymówione swoje imię, wszystko na raz stanęło jej w pamięci.
— Zkąd siostra wie, że mi Klara na imię? — zapytała żywo.
— Powiedział mi pewien młody człowiek, który cię zna, który przechodził właśnie wtenczas ulicą, i który pospieszył ci na ratunek, gdy już dwóch doktorów było przy tobie... Od niego dowiedzieliśmy się, jak się nazywasz...
Ogromna radość napełniła serce biednej Klary.
— Więc on wie, żem ja w szpitalu?...
— Tak jest... moje dziecko, wie...
— I przychodził pytać się o mnie?...
— Co niedziela i co czwartek...
— I widział mnie?...
— Widział... moje dziecko.
— I obiecał przyjść tu jeszcze?.. szepnęła młoda dziewczyna z sercem bijącem... Czy jesteś pewną tego moja siostro?...
— Najpewniejszą, bo już jest tutaj... odpowiedziała siostra z uśmiechem.
— Tutaj? — powtórzyła Klara — tutaj?...
— Tak jest, za tą firanką... i oczekuje na twoje wezwanie...
— Adryan!... Adryan!... — zawołała
— Klara.
Blady ze wzruszenia, Couvreur odsunął firankę i ukazał się Klarze.
Przyłożyła ręce do serca, przymknęła oczy — a głowa opadła jej na poduszki.
— O Boże! o Boże! ona mdleje — zawołał Adryan — ja się tak tego obawiałem...
— Nie ma żadnego niebezpieczeństwa — — odpowiedziała zakonnica unosząc głowę Klary, która też zaraz otworzyła oczy. — Widzisz pan że nic...
— To radość moja siostro — przemówiła dziewczyna, podając rękę Adryanowi.
— Porozmawiaj pan z chorą — rzekła zakonnica — ale tylko kilka minut... ja jej przygotuję tymczasem posiłek... i przyjdę was rozdzielić...
I poczciwa siostra oddaliła się z pogodnym uśmiechem czystej duszy, która wyrzekła się uczuć ziemskich, ale je rozumie i umie otoczyć prawdziwie macierzyńską dobrocią.
Adryan usiadł przy łóżku Klary.
Oboje z razu milczeli, przypatrując się sobie, a gęste łzy spływały im po policzkach
— Ty... pan... tutaj przy mnie!.. szeptała chora, która pierwsza przemawiając, przerwała milczenie...
— Więc ty mną nie pogardzasz?...
— Pogardzać tobą?... cóż za bluźnierstwo!...
— Bo może nie wiesz...
— Wiem wszystko a wszystko...


XII.

— Wszystko? — powtórzyła Klara, zasłaniając twarz rękami.
Tak — wiem wszystko! — znam i oskarżenie nikczemne... i cały proces... i uniewinnienie... i to właśnie odkryło mi twoję szlachetną duszę!... Tak dziecko moje ukochane, zrozumiałem twoje uparte milczenie w obec zarzutu, żeś miała wspólnika... Milczałaś z obawy, żeby mnie nie skompromitować... a jednakże jedno słowo było dostatecznem, abyś się usprawiedliwiła.
— Więc ty nie uważasz mnie za winną?,..
— Ani choćby żartem tylko...
— Na prawdę?...
— Przysięgam ci...
— I kochasz mnie tak jak zawsze?...
— Kocham cię nad życie moje...
Mówiąc to Adryan, ujął ręce Klary i okrywał je pocałunkami.
Biedna sierota czuła niezmierną radość napełniającą jej serce.
— Ja także cię kocham Adryanie... szepnęła — a myśl o twojej pogardzie, była dla mnie najokropniejszą z boleści!... Oh! co ja wycierpiałam... co wycierpiałam!... nie można już wycierpieć więcej...
— Nawet głód, nieprawda?
— Nawet głód, odpowiedziała spuszczając oczy.
— Biedne kochane dziecko!... coby się z tobą stało, żeby nie Opatrzność zaprowadziła mnie na twą drogę, tego okropnego wieczoru?... Niech będzie błogosławiony ten bilet, z którym się udałaś do mnie... Zachowałem go... Bo to jemu winniśmy obecne szczęście nasze... Pozwól mi go zostawić sobie...
— Zostaw go... mój przyjacielu, on należy do ciebie.
— Chcesz chyba powiedzieć do nas...
W tej chwili wróciła zakonnica, niosąc posiłek dla Klary.
— Odejdź już moje dziecko — odezwała się do Couvreura — nasza kochana rekonwalescentka — potrzebuje spoczynku i spokoju...
Adryan wstał.
— Kiedy przyjdziesz? — zapytała z uśmiechem chora...
— W niedzielę... jesteś przecie pewną tego...
— Chciałam ci tylko przypomnieć...
Narzeczeni zamienili długie spojrzenie.
Ręce ich złączyły się na chwilę, tak jak dusze połączone były na zawsze, poczem Adryan skłonił się z uszanowaniem zakonnicy i wyszedł.


∗             ∗

W pośród ciągłego zajęcia, Paulina de Rhodé, nie chciała nigdy zgodzić się na myśl, jaka opanowała Teresę po kilku słowach wymienionych przez Jouberta.
Teresa upierała się i namawiała bezustannie swoję panię ażeby zechciała pójść do specyalisty i zapytać, czy nie udałoby się odzyskać wzroku przez operacyę.
Po okropnym zawodzie, jakiego byliśmy świadkami, wierna służąca nalegała jeszcze bardziej.
— Gdyby pani miała zdrowe oczy i widziała jak wszyscy — argumentowała Teresa, ażeby przekonać pannę de Rhodé, toby pani sama szukała swego dziecka i z inną zupełnie energią, niż ci, których jedynym celem zarobić jak najwięcej pieniędzy...
— Do którego okulisty mam się udać? — odpowiedziała niewidoma... przecie nie znamy żadnego. Operacya kosztowałaby bardzo dużo!.. zapewne już na nią za późno...
— Nie kosztowała by nic wcale, gdyby pani tylko chciała.
— Jakto?
— Dla czegożby nie pójść na konsultacyę bezpłatną, która ma miejsce dwa razy w tydzień w Quinze-Vingts! Ja się już co do tego poinformowałam i wiem wszystko dobrze... Konsultacyi udziela tam jeden z najsławniejszych lekarzy okulistów paryzkich... Cóż to pani szkodzić może?... Cóż to złego się dowiedzieć co powie taki sławny uczony?...
— No niech będzie! zrobię jak chcesz moja przyjaciółko... odrzekła ulegając namowom Paulina.
— Więc pani się zgadza nareszcie? — wykrzyknęła uradowana Teresa.
— Muszę, bo inaczej ciągle byś mnie nudziła...
Kiedyż odbywają się konsultacye?
— We środy i piątki.
— A dziś czwartek... pójdziemy zatem jutro.
— O dziesiątej rano... O! jakże się cieszę, że się pani dała namówić...
Nazajutrz Teresa ubrała wcześnie swoję panią, wsiadły do fiakra i punkt o dziesiątej przybyły do szpitala des Quinze-Vingts, położonego na początku ulicy de Charenton.
Pełno już było osób w obszernej sali, poprzedzającej gabinet doktora.
Teresa poprosiła o numer porządkowy, który jej zaraz dano.
Czekały przeszło godzinę.
Nakoniec, wywołano numer panny de Rhodé — i Teresa wprowadziła ją do okulisty.
Ta powaga tegoczesnej wiedzy — był człowiekiem około piędziesięcioletnim, o fizyonomii inteligentnej, łagodnej.
Pani zupełnie nie widzi?... zapytał panny de Rhodé.
— Zupełnie, proszę pana.
— Od jakiego czasu?
— Od lat szesnastu.
— I czekała pani aż dotąd z dowiedzeniem się, czy wyleczenie nie byłoby w jaki sposób możliwe? Teraz będzie już daleko trudniej.
— No ale zobaczymy.
Doktór poprowadził pannę de Rhodé do okna, przechylił jej głowę i zaczął badać oczy.
Łatwo sobie wyobrazić, z jaką obawą czekała Teresa na rezultat konsultacyi przez nią spowodowanej.
Po egzaminie, który trwał kilka minut, doktór posadził Paulinę i zapytał:
— Ile pani lat sobie liczy?
— Trzydzieści ośm.
— Ślepota nastąpiła gwałtownie?... nieprawda?
— Tak jest panie.
— Ale po długich, dotkliwych cierpieniach newralgicznych?
— Tak panie.
— Musiałaś pani płakać bardzo dużo?
— O tak... bardzo dużo...
— Pani jesteś wdową?
Po chwilowem wahaniu, panna de Rhodé, bardzo zazwyczaj blada, zarumieniła się i głosem niepewnym odpowiedziała:
— Tak jest... jestem wdową...
— Czy miałaś pani dzieci?
— Jedno dziecko... córkę.
— I może ją pani straciła?... umarła zapewne?
— Straciłam ją, ale nie myślę, żeby umarła... Porwano mi ją w kilka dni po urodzeniu... Dla tego to tak płakałam i dotąd jeszcze płaczę...
— Musiałaś pani rzeczywiście wycierpieć dużo... z całej duszy współczuję pani...
Po tych słowach zapanowało chwilowe milczenie.
Paulina przerwała je i zapytała:
— Niepodobna mi będzie przywrócić wzroku — prawda panie?...
— Wcale tego nie powiedziałem... odrzekł doktór.
Teresa krzyknęła z radości.
Niewidoma wyciągnęła do doktora drżące ręce.
— Czy pan pomyślał, jaką mi robi nadzieję?... — zawołała wzruszona. Pan mi obiecuje powrócić światło?... Ja bym mogła widzieć moją córkę, jeżeli Bóg pozwoli mi ją odzyskać?... O! niech się pan nie myli! na litość niech się pan nie myli!... — Rozczarowanie byłoby zanadto okrutne. Zabiło by mnie po prostu.
— Czy chcesz pani, abym sprobował operacji?...
— Boże wielki, czy ja chcę!...
— Potrzeba będzie do tego siły... odwagi.. — Czy pani będziesz je miała?...
— Będę... będę... przysięgam panu!...
— No więc zrobimy operacyę...
— Kiedy?...
— Za miesiąc.
— Po co tak długo czekać?... — Dla czego?...
— Potrzeba koniecznie... musisz pani przejść przedewszystkiem kuracyę przygotowawczą...
— Jakaż to kuracya?...
— Przepiszę ją pani...


XIII.

Okulista usiadł przy biurku.
Napisał długą receptę i podał Teresie promieniejącej radością.
— Trzeba kazać zrobić sobie w aptece te krople i tę maść jaką przepisałem... — Trzeba nadto, aby pani punktualnie robiła to co tu zaleciłem i proszę przyjść do mnie za dni ośm.
— Dziękuję panu, dziękuję z całej duszy!... — rzekła niewidoma.
— Proszę pani o cierpliwość i nie tracenie nadziei.
Teresa wyprowadziła Paulinę z gabinetu doktora.
Po przyjechaniu do szpitala, wierna służąca odprawiła przez oszczędność fiakra.
— Widzi pani — rzekła — że miałam racyę, ten doktór wyleczy panią...
— Przynajmniej będzie się starał... — odrzekła niewidoma.
— A ja jestem zupełnie pewną, że się operacya powiedzie. Wejdziemy teraz do apteki naprzeciwko i każemy przygotować lekarstwa. Zabierze to trochę czasu... Że zaś już dwunasta, a pani się jeść chce zapewne, zjemy śniadanie w restauracji... — Właśnie jest jedna w pobliża. — Później wsiądziemy do fiakra i powrócimy do domu...
Paulina zgodziła się na plan tak doskonale ułożony.
Aptekarz potrzebował pół godziny na przygotowanie leków... — Obie kobiety poszły więc tymczasem na śniadanie.
Wyszedłszy z restauracyj po skromnym posiłku, Teresa wzięła panią pod rękę i zeszła z trotoaru, ażeby przejść na drugą stronę ulicy.
Kiedy były na samym środku, posłyszały krzyk jakiś za sobą.
— Trzymaj... łapaj... na bok... z drogi... — wołano.
Teresa odwróciła głowę w stronę zkąd krzyk pochodził i zadrżała od stóp do głów.
Koń zaprzężony do wyładowanego wozu, pędził bez woźnicy galopem.
— Uciekajmy... uciekajmy — zawołała i chciała pociągnąć swoję panią, gdy w tem potknęła się i upadła.
Koń nadleciał jak piorun.
Jedno z kół potrąciło niewidomą i tak pani jak sługa padły o trzy kroki od siebie na bruk, wydając głuche okrzyki, na które odpowiedziało głosów dwadzieścia.
Świadkowie okropnej sceny rzucili się na ratunek nieszczęśliwym.
Teresa zapominając o sobie wołała:
— Moja pani... moja kochana pani... jej trzeba podać pomoc... bo ona biedna niewidoma...
Podniesiono pannę de Rhodé, bardzo wystraszoną, bardzo potłuczoną, ale bez żadnego szwanku groźniejszego.
— Gdzie jesteś Tereso?... gdzie jesteś... czy ci się nie przytrafiło co złego?...
— Jestem... jestem... — odpowiedział służąca, którą podnoszono na nogi.
— Nie wiem co mi jest... ale się podnieść nie mogę...
I zaraz krzyknęła boleśnie:
— Mam widzę złamaną nogę...
I znowu na bruk runęła.
Jakaś litościwa kobieta wzięła Paulinę pod rękę.
Przybiegli strażnicy bezpieczeństwa.
— Co to się stało?... — zapytał brygadyer.
— Jestem ranioną... — odpowiedziała Teresa, a słysząc jak biedna niewidoma płacze zawołała: — Niech się pani nie turbuje... na litość... niech się pani nie turbuje... mnie nic a nic nie będzie...
Strażnicy przenieśli dzielną sługę do tej samej apteki, w której przygotowywano lekarstwa przepisane przez okulistę. Pannę de Rhodé także tam zaprowadzono i poleciano po doktora. Nadszedł zaraz, skonstatował wybicie goleni, napisał kartkę o przyjęcie Teresy do szpitala Świętego-Antoniego i posłał po nosze do cyrkułu.
— Do szpitala!... — krzyknęła niewidoma. — Dla czego... do szpitala?... — Czyż nie można zabrać jej do domu?...
— Niepodobna, droga pani... — odezwała się służąca. — Miłosierdzie Boże, cóż by pani zrobiła ze mną, leżącą nie wiem jak długo w łóżku?... To dopiero byłby ambaras!... — Nie trzeba tego!... — Będę jak królowa doglądana w szpitalu, a przytem nic to nie będzie kosztować!... — Jeden z panów strażników będzie tak łaskaw i odwiezie panią do domu... — Poślę pani stróżkę po matkę Józefę... To uczciwa kobieta, za którą zaręczam i która zastąpi mnie jak będzie mogła najlepiej, przez cały czas mojej nieobecności...
— Ja cię mam opuścić, moja biedna kochana Tereso... ależ to niepodobna!... — Mnie się serce na to kraje...
— Mnie także... ale cóż zrobić, kiedy tak potrzeba?... Zresztą kuracya zapewne nie potrwa długo. — Oto są klucze od mieszkania... — Proszę żeby pani robiła wszystko, tak jak bym ja była przy pani... — Czy lekarstwa już gotowe?...
— Gotowe — odrzekł aptekarz — oto są...
— Proszę o nie... — zawołał brygadyer. — Ja sam odwiozę panią do mieszkania.
Przynieśli nosze.
Panna de Rhodé z twarzą zalaną łzami, ucałowała Teresę.
— Przyjdę cię odwiedzić w niedzielę — powiedziała.
— Dobrze... w niedzielę... tylko proszę pani nie zaniedbywać kuracji...
Biedna dziewczyna wyczerpała już wszystkie siły, bo cierpiała ogromnie, bo tylko dla pani powstrzymywała się od jęków bolesnych, a kiedy ją niesiono do szpitala Świętego-Antoniego, zemdlała.
Brygadyer wsiadł z panną de Rhodé do fiakra i odwiózł ją na ulicę Saint-Honoré {{tab}W szpitalu umieszczono Teresę na sali Świętej Anny, na łóżku Nr. 18, a kiedy wyszła z omdlenia, zajęto się jej opatrunkiem. Wybicie nie było na szczęście niebezpieczne.
Łóżko Nr. 18, znajdowało się obok łóżka Klary Gervais. Nie domyślała się ona wcale, że obok niej leży osoba dobrze jej znana.
Tego samego wieczoru, silna gorączka, która miała trwać kilka dni, wywiązała się u Teresy.
W niedzielę przyszła do niej matka Józefa.
Panna de Rhodé wskutek ogromnego przestrachu a także i potłuczenia, rozchorowała się i nie mogła opuścić mieszkania.
Adryan Couvreur przybył na chwilę do Klary.
Pryncypał jego podjął się robót dla Wielkiego teatru w Bordeaux — Adryan został przeznaczony do urządzenia pracowni.
Odmówić było niepodobna, bo by sobie przyszłość swoję naraził.
Nieobecność zresztą nie miała trwać długo. Najwyżej trzy tygodnie.
Klara dowiedziawszy się o tym wyjeździe, posmutniała bardzo.
Znowu przez trzy tygodnie będzie opuszczona, będzie sama jedna w Paryżu...
— Będę pisywał do ciebie... powiedział Adryan — a jak powrócę, będziesz już mogła zapewne opuścić szpital... Wtedy się ułożymy...
— O tak mój przyjacielu!... szepnęła ze łzami sierota — pisz do mnie często... bardzo często...
— Co dzień...
— Dobrze... dobrze... co dzień... Twoje listy pocieszać mnie będą trochę w twojej nieobecności... Czytając je... odczytując... zapomnę o samotności...
— Teraz mam do ciebie wielką prośbę i zrobiłabyś mi wielką przykrość odmową..
— Jaką prośbę?
— Pozwól mi zostawić sobie trochę pieniędzy.
Klara się zaczerwieniła...
— Na co? — ja tutaj nie mam żadnych potrzeb... mam wszystko co mi potrzeba... Siostra Marya jest dla mnie tak dobrą, obchodzi się ze mną jak z rozpieszczonem dzieckiem.
— Jednakże...
— Nie nalegaj proszę cię... Zasmucił byś mnie swojem naleganiem, a nawet obraził...


XIV.

Adryan nie uważał się za pobitego.
— Byłbym w rozpaczy, gdybym cię zmartwił, lub obraził.. odrzekł. — Ale przypuśćmy, że wyjdziesz ztąd przed moim powrotem... Znajdziesz się bez środków, jak wtedy, kiedyś się tu dostała...
Klara cała zadrżała... ale odpowiedziała:
— No to w takim razie napisałabym do ciebie...
— Nie zapominaj, że w obec Boga, jesteś już moją żoną, a nie długo zostaniesz nią w obec ludzi, i że twoim obowiązkiem jest ufać mi bez granic...
— Napiszę... powtórzyła młoda dziewczyna... przyrzekam ci to uroczyście...
— Jak tylko list twój odbiorę, przyjadę w tej chwili, chociażby przyszło mi porzucić roboty niewykończone.
Ucałowali się raz jeszcze i opuścił salę św. Anny z żalem w sercu, ale z otuchą co do przyszłości.
Zanim wyszedł z gmachu, wstąpił jeszcze do zakonnicy.
— Siostro Maryo — rzekł — zmuszony jestem opuścić Paryż na trzy tygodnie... Nie mam potrzeby polecać twojej łaskawej dobroci tego biednego i nieszczęśliwego dziecka. Siostra zna położenie tej, która wkrótce nosić będzie moje nazwisko. Siostra jest dla wszystkich chorych prawdziwym aniołem miłosierdzia i poświęcenia, przychodzę więc prosić siostrę o jednę łaskę, o przyjęcie depozytu odemnie...
— Jakiego depozytu? — zapytała zakonnica.
— Klara może wyzdrowieć i przed upływem trzech tygodni, może być wypisaną ze szpitala...
— To nie bardzo prawdopodobne, ale kto wie... być może...
— Ponieważ w takim razie znalazłaby się bez grosza przy duszy, prosiłem aby przyjęła trochę pieniędzy... odmówiła mi jednakże...
— Nie dziwię się jej wcale... Kochane dziecko gotowe poświęcić życie, byle godności nie narazić... Wysoko cenię tę cnotę...
— Otóż — ciągnął dalej Adryan, czego nie chciała przyjąć ode mnie, od ciebie siostro przyjęłaby napewno... Czy nie pozwoliłaby mi zatem siostra zostawić ci pięćset franków?...
— Daj pan — odrzekła zakonnica.
— Oto są i dzięki ci siostro. Przynajmniej odjadę spokojny...
— Jedź i niech ci Bóg błogosławi moje dziecko.
Tego samego wieczora, pospiesznym pociągiem, młody malarz wyjechał do Bordeaux — a zaraz nazajutrz po przyjeździe napisał do Klary tak, jak przyobiecał.
Infirmerką upoważnioną do rozdawania korespondencyj chorym, była stara nasza znajoma.
Była to Eugenia Darier, z którą spotkaliśmy się na samym początku niniejszego opowiadania, na ulicy Kondeusza, w kancelaryi p. Dawida, w dzień czytania testamentu, w którym zapisano jej dwieście pięćdziesiąt franków.
W środę, o dziewiątej rano, po wizycie doktorskiej, Eugenia Darier weszła na salę św. Anny, z pakietem listów w ręku i zaczęła je rozdawać.
Klara czekała z niecierpliwością. — Czy też Adryan dotrzyma przyrzeczenia? — Czy też jest list i dla niej?...
Infirmerka zatrzymała się o kilka kroków od łóżka Nr. 17 dla przeczytania adresu i zawołała:
— Klara Gervais...
— Jestem — odpowiedziała sierota, wyciągając drżąca rękę ku Eugenii, gdy ta się zbliżyła.
Posłyszawszy nazwisko Klary Gervais, Teresa zajmująca łóżko Nr. 18, przypomniała sobie, że panna pracująca w magazynie przy ulicy Caumartin, tak się właśnie nazywała. Zwróciła głowę ku swej sąsiadce, ale choroba tak zmieniła łagodne rysy dziewczęcia, że ją nie poznała.
Infirmerka odezwała się do chorej:
— Zdaje mi się, że ja znam panienkę...
— Być może — odrzekła Klara, bo i mnie się także zdaje, że ja panią widziałam kiedyś...
— Czy panienka niebyła przed trzema mniej więcej miesiącami u notaryusza pana Davida?...
— Byłam...
— No, więc to panience pan Joachim Estival pozostawił w spadku bilet loteryjny?
— A tak mnie... teraz dobrze sobie przypominam, że i pani tam była...
— Kochane dziecko, nie masz widzę szczęścia na świecie, bo wtenczas wyszłaś tylko co ze szpitala — a teraz znowu chorujesz...
— O! że nie mam szczęścia to nie mam! — szepnęła z westchnieniem biedna Klara.
— I widocznie nie wygrałaś nic na ten bilet...
— Nie mam go w swoim ręku, a nie wiem nawet czy było już ciągnienie...
— Ja wiem nie wiele więcej — odpowiedziała infirmerka.
— No... a teraz do widzenia moje dziecko, a nie trać nadziei w Bogu... da Bóg, że będzie lepiej. Ponieważ odnowiłyśmy znajomość, więc jak będę tutaj znowu z listami, przyjdę porozmawiać trochę z tobą.
Eugenia Darier opuściła salę Świętej Anny, a Klara list rozpieczętowała.
Teresa nie straciła ani słowa z rozmowy, jakąśmy przytoczyli.
Pewną już obecnie była, że ma za sąsiadkę, młode dziewczę z magazynu pani Thouret, oskarżone o kradzież i aresztowane.
Więc ona nie jest już w więzieniu?
Wierna służąca panny de Rhodé, poczekała, dopóki Klara nie skończyła czytania.
Widziała jak następnie list ucałowała i wsunęła pod poduszkę.
Ta chwila zdawała się jej najstosowniejszą do rozpoczęcia rozmowy.
— Panno Gervais — rzekła — przypatrz no mi się dobrze, czy mnie nie poznasz czasami?...
Młoda dziewczyna zwróciła się w stronę zkąd głos pochodził i krzyknęła z zadziwienia.
— Pani! pani! panno Tereso! — pani tutaj?...
I zaraz zaczerwieniła się bardzo i zasłoniła twarz rękami.
— Tak moje dziecko, jestem tutaj bo mam zwichniętą nogę... — odpowiedziała służąca. — Ale dla czego panienka zasłania się przedemną?...
Klara się rozpłakała.
— Odgaduję myśl, jaka ci przyszła do głowy... — zaczęła po chwili Teresa. — Odpędź ją precz od siebie jak najprędzej panno Klaro i przestań płakać.. — I moja pani i ja dowiedziałyśmy się o oskarżeniu, jakie na ciebie rzucono, ale ani na chwilę nie uwierzyłyśmy w twoję winę... Daję na to moje słowo panience... Prawdziwie jestem szczęśliwą, że się obok panienki znajduję...
Ośmielona temi słowy sierota, spojrzała na Teresę i płakać przestała.
— Więc na prawdę — szepnęła — nie brałyście mnie za nędznicę, za złodziejkę?...
— Ani przez żart moje dziecko... Moja dobra kochana pani i ja, często myślałyśmy o tobie i żałowały cię z całego serca!... — Uznano też wreszcie niewinność twoję i wypuszczono na wolność.
— Byłam sądzoną.. — Wyrok zapadł uniewinniający.
— Biedna sieroto!... — czekając na to ileżeś przecierpieć musiała?...
— Wycierpiałam tyle, że aż się rozchorowałam i znowu się znalazłam w szpitalu... — w którym prawie stale przepędzam życie! — dodała z melancholijnym uśmiechem.
— Toż to moja pani się ucieszy, toż to cię uściska serdecznie... Bo panienka nie jest w stanie wyobrazić sobie, jak ona panienkę kocha... chociaż niestety nie widziała jej nigdy!...
— Czy przyjdzie tutaj pani de Rhodé?...
— Przyjdzie z pewnością mnie odwiedzić.
— Kiedy?..,
— Niedługo... we czwartek może... Byłaby przyszła w niedzielę, ale była bardzo cierpiącą.
— Cierpiącą?... — powtórzyła Klara z obawą.
— At... po prostu... rozchorowała się z przestrachu, ale nie ma nic niebezpiecznego...
— Więc to rzecz pewna, że nie czuje dla mnie pogardy?... Proszę też jej zaraz powiedzieć, żem została uniewinnioną...
— Bezwarunkowo przyrzekam...
— Cieszę się w takim razie prawdziwie, że ją zobaczę... Bo i ja do nikogo nie miałam takiego pociągu jak do niej... Bardzo często o niej myślałam, a zawsze z sercem bijącem. — Zdawało mi się, że ją znam od bardzo dawna i że ją zawsze kochałam...
Podanie rannego posiłku przerwało rozmowę dwóch sąsiadek, ale lody były już przełamane, jedna i druga z równą niecierpliwością oczekiwały wizyty panny de Rhodé...


XV.

Codzień Klara otrzymywała list od Adryana, list pełen czułości.
I miała wielką ochotę odpowiedzieć narzeczonemu i wypowiedzieć wszystko co się działo w jej duszy, ale nie mogła jeszcze poruszać zwichniętą ręką, a nie chciała nikomu powierzać tajemnic swego serca.
Nadszedł czwartek.
— Czy zobaczymy dzisiaj pannę de Rhodé?... pytała Klara Teresy.
— Mam nadzieję... Musiałaby bardzo cierpiącą być chyba...
Uderzyła dwunasta.
Odwiedzający zaczęli się schodzić na salę św. Anny.
Teresa i Klara miały oczy we drzwi wlepione.
— A oto jest nasza pani... zawołała naraz Teresa, zobaczywszy matkę Józefę, prowadzącą niewidomą bardzo bladą i bardzo mizerną.
Klara uczuła gwałtowne bicie serca, gdy matka Józefa przyprowadziła niewidomą do łóżka służącej...
— O! moja kochana pani wykrzyknęła ostatnia z pełnemi łez oczyma, jakże szczęśliwą jestem, że panią widzę...
— A ja, moja poczciwa Tereso, tak pragnęłam przyjść do ciebie... odrzekła niewidoma. — Jakże się miewasz?...
— Gorączka mnie opuściła... mam się wcale nieźle... Ale pani... pani?...
— Jeszcze jestem osłabioną, ale czuję się zupełnie zdrową, dzięki staraniom Józefy...
Paulinę posadzono pomiędzy łóżkami Teresy i Klary.
Ta ostatnia przypatrywała się niewidomej z głębokiem wzruszeniem, oczekując jak Teresa oznajmi o jej obecności...
— Czy był u pani prawnik?... spytała Teresa.
— Nie... Nie był nikt zgoła...
Więc nie ma żadnych wiadomości?...
— Żadnych a żadnych, to też straciłam już cierpliwość i zniechęcenie mnie ogarnia... Nie śmiem się już niczego spodziewać i zapytuję czasami, czy Pan Bóg za moje przeszłe winy, nie rozłączył mnie na zawsze z córką moją...
Ostatnie te słowa obudziły uwagę Klary.
Matka mówiąca o zniknionej swojej córce, przypomniała jej opowiadanie Maryi-Joanny.
— Niech pani nie przypuszcza sobie nic podobnego do głowy... odezwała się żywo Teresa. — I tak już pani za dużo wycierpiała za swój błąd bezwiedny przecie... Pan Bóg jest miłosierny... zmiłuje się z pewnością nad panią... pozwoli, aby Joanna-Marya została ci oddaną...
— Joanna-Marya! — krzyknęła nagle Klara, podniosłszy się na łóżku jak śmierć blada, z iskrzącemi się oczyma, z drżącemi rękoma.
— Pani powiedziała Joanna-Marya, panno Tereso?...
Posłyszawszy głos wymawiającej te słowa, niewidoma zatrzęsła się cała.
— Kto to mówił? — Kto powtórzył imię Joanny-Maryi? — zapytała wzruszona.
— Ja... ja... proszę pani, odpowiedziała młoda dziewczyna, pochylając się do rąk niewidomej.
— Któż to taki?...
— Ja... Klara Gervais...
— Klara Gervais!... to biedne dziecko, co ta nikczemna istota śmiała posądzać o kradzież...
— Której nie popełniłam... przysięgam... i dla tego mnie uniewinnili.
— Wierzę ci... wierzę... dla mnie wcale nie potrzeba było dowodów... Ani na chwilę nie wątpiłam o tobie... Więc to ty, pieszczoszko moja, jesteś tutaj, wolna i oczyszczona w oczach wszystkich... ciągnęła niewidoma przyciskając ręce dziewczęcia do swojego serca.
— Tak pani... odpowiedziała drżącym głosem Klara, całując po rękach Paulinę — jakże pani wdzięczną jestem żeś o mnie nie zwątpiła... Ale pozwól mi pani mówić... pozwól mi się pani zapytać... Wzbudziłaś pani w biednej duszy mojej pewne marzenia... wywołałaś pewne nadzieje...
— Marzenia,.. nadzieje?... powtórzyła panna de Rhodé zdziwiona.
— Tak... tak... odpowiedz pani... odpowiedz, błagam cię... Zobaczysz zaraz» że nie jestem waryatką przecie... Szukasz pani, nieprawda, albo raczej poszukują w imieniu pani młodej dziewczyny?
— Tak... moje dziecko, córki, którą mi porwano...
— Czy nie tak dawno, będzie temu dni piętnaście — nie przedstawiano pani za tę córkę... pewnej panienki?...
— Tak... tak... moje dziecko.
— Nazywała się ona Joanna-Marya?
— Tak... tak... Ale zkądże ty wiesz to wszystko?...
— Zaczekaj pani... zaczekaj!... To dziecko ranne, znalezionem było na barykadzie na ulicy de la Roquette i było wychowane przez Opiekę publiczną...
— Prawda... wszystko to prawda... mówiła Paulina de Rhodé, drżąca od stóp do głów... Ale raz jeszcze pytam się, zkądże ty wiesz to wszystko?...
— Dziecko, które ci przyprowadzono nie było twoją córką?... przerwała Klara.
— Niestety! podobieństwo imion, spowodowało omyłkę, Maryę-Joannę wzięto za Joannę-Maryę...
— Marya-Joanna nie miała medalionu, który jeden tylko mógł omyłkę uczynić niemożliwą... ciągnęła narzeczona Adryana... Jej medalion nie był srebrny, nie był z trzema dziurkami w trójkąt...
— Boże!... wielki Boże!... zawołała niewidoma dusząc się prawie. — Boże...co to wszystko znaczy?...
— To znaczy — odpowiedziała nieprzytomna prawie Klara, że medalion prawdziwy ja posiadam od dziecka i zawsze noszę go na szyi...
— Moja córka!.. moja córka!.. — krzyknęła Paulina, wyciągając drżące ręce...
— Matko!... moja matko!... — Pani jesteś moją matką!...
Odkrycie było zanadto niespodziane, scena zanadto dramatyczna, wzruszenie za gwałtowne dla tak słabej istoty.
To też panna de Rhodé wydała głębokie westchnienie i padła zemdlona.
— Na ratunek... na ratunek!... — wołała Teresa.
Powstało zamieszanie na sali. — Infirmierki służbowe i zakonnica przybiegły do łóżka Klary.
— Ratujcie ją... ratujcie... — błagała młoda dziewczyna, wskazując na niewidomą. — Ocalcie ją... to moja matka!...
I zupełnie wyczerpana, opadła na poduszki także blizka omdlenia.
Omdlenie panny de Rhodé nie trwało długo.
— Co się to stało?.. — zapytała siostra Marya, skoro panna de Rhodé przytomność odzyskała.
— Moja córka!... moja córka!... Klara Gervais!... odnalazłam moję córkę... — odpowiedziała Paulina, bezładnie. — Medalik, jaki ma na szyi... dajcie mi go, proszę was, chcę go się dotknąć... chce się przekonać koniecznie...
Siostra Marya odwiązała sznureczek jedwabny.
— Proszę pani... oto jest ten medalik.
Panna de Rhodé, chciwie go schwyciła.
— Ale ja nie widzę... nie widzę... Jestem niewidoma!... — wołała z rozpaczą, — Jeżeli to znowu pomyłka...
— Czy medalik ten jest srebrny istotnie?...
— Tak... — odpowiedziała zakonnica.
— Ma z jednej strony wizerunek Matki Bozkiej?...
— Tak.
— A z drugiej?...
— Te dwa słowa wyrżnięte: „Ave Maria...”
— I ma trzy dziurki?...
— Tak proszę pani...
— W jaki sposób?...
— W trójkąt...
— W takim razie nie ma już wątpliwości.. Klara Gervais jest moją córką... ty jesteś moją Joanną-Maryą... ty mojem ukochanem dziecięciem!... — Czy ty mnie słyszysz?... — odpowiedz! dla czego nic nie odpowiadasz?...
I ręce niewidomej błądziły po łóżku, szukając rąk młodej dziewczyny.
Klara otworzyła oczy.
— Moja matka... moja matka... — szepnęła — ty jesteś moją matką!... — Więc to dla tego od pierwszej chwili kiedym cię zobaczyła, pokochałam cię tak gorąco. O!.. żebyś ty wiedziała jak ja cię kocham!... Pocałuj mnie, moja matko!...


XVI.

Paulina de Rhodé rzuciła się w objęcia Klary. Matka z córką ściskały się długo... serdecznie.
— Tak... to moja córka... moja ukochana córka, ja nie chcę żeby tu pozostała dłużej. Przy mnie jej miejsce... ja ją będę pielęgnować... ja ją uzdrowię...
— Klara jest jeszcze słabą proszę pani — odezwała się zakonnica — i zabierając ją za wcześnie, narażałaby pani jej zdrowie...
— Ja ją uzdrowię, powiadam — za długo byłyśmy rozłączone!... Teraz nikt mi nie odbierze mojej córki!...
— Moja siostro — szepnęła Teresa — proszę cię ustąp biednej pani — szesnaście lat opłakiwała i wyglądała tego dziecka napróżno... nie pozwolić jej zabrać Klary dzisiaj, byłoby to samo, co ją zabić...
Siostra Marya kiwnęła głową i wyszła z sali Świętej-Anny.
Niewidoma trzymała ciągle obie ręce Klary i ściskała je w swoich i pieściła się z nią jak z maleńkiem dzieckiem.
Teresa dawała tymczasem po cichu różne zlecenia zastępczyni swojej, matce Józefie.
Wkrótce powróciła siostra Marya, w towarzystwie młodego doktora, którego przysłał dyrektor dowiedziawszy się co zaszło.
— Moja siostro — powiedział młody lekarz, wyegzaminowawszy starannie rekonwalescentkę. Wasza chora ma się daleko lepiej i będzie ją można przewieźć...
A zwracając się do niewidomej dodał:
— Zaraz podpiszę uwolnienie panny Klary... Czy pani ma powóz z sobą?...
— Czeka ten, który nas tutaj przywiózł.
— Klarę trzeba bardzo ciepło owinąć — rzekła siostra Marya.
W pół godziny później, młoda dziewczyna upojona radością, że odnalazła swoję matkę, odjeżdżała z nią na ulicę Saint-Honoré, gdzie Józefa już przygotowała dla niej łóżko.
Cały wieczór przeszedł na wynurzeniach i pieszczotach.
Klara zapomniała o wszystkiem, o przebytym niedostatku, o upokorzeniu i nędzy.
W pierwszej chwili niespodziewanego szczęścia, prawie zapomniała o swej miłości.
— Moje dziecko — odezwała się niewidoma, kiedy się trochę uspokoiły, teraz gdy cię odnalazłam, musimy pomyśleć o twojej przyszłości... o znacznym bo przeszło dwumilionowym majątku, którego jesteś sukcesorką... Trzeba pospieszyć ze złożeniem sumy wymaganej przez prawo, za regulacyę tytułu, bo czas ubiega — a termina wyznaczone nadchodzą... Uprzedzę więc pewną litościwą osobę, pewnego bardzo godnego człowieka, którego zresztą znasz, który był tak dobrym, że mi przyszedł z pomocą... On się zajmie tem wszystkiem... Muszę zaraz posłać po niego...
— Któż to taki? — spytała Klara.
— Pan Joubert.
Posłyszawszy to nazwisko, Klara zadrżała.
— Joubert? — powtórzyła żywo. Któż on, że ja go znam jakoby?...
— Spadkobierca pana Estival, który nas wzywał przed trzema miesiącami do notaryusza pana Davida.
Klara odetchnęła.
Z pewnością, musi tu być podobieństwo nazwisk jedynie. Spadkobierca Joachima Estivala, nie mógł mieć nie wspólnego z Leopoldem Joubertem, jej prześladowcą.
Stanęło na tem, że nazajutrz rano Paulina pośle po Placyda.
I rzeczywiście, o dziesiątej rano, Józefa otrzymawszy instrukcye od niewidomej, udała się na ulicę Geoffry-Marie
— Czego to? — zapytał jeden z urzędników.
— Chcę się rozmówić z panem Placydem Joubert.
— W interesie osobistym?
— Nie.
— Więc od kogo pani przychodzisz?
— Od panny Pauliny de Rhodé...
— Trzeba to było powiedzieć od razu...
I urzędnik poszedł uprzedzić pryncypała — a ten kazał natychmiast wprowadzić do siebie przybyłą.
— Czy jesteście w obowiązku u panny de Rhodé? — zapytał, spoglądając ze zdziwieniem na Józefę, której nie znał wcale.
— Teresa złamała nogę, i ja ją dopóki nie wyzdrowieje zastępuję. Pani de Rhodé prosi, aby pan przyszedł do niej zaraz.
— Zaraz? Więc chodzi o coś ważnego?...
— O! tak proszę pana...
— O cóż idzie?
— O córkę pani.
Joubert wzruszył ramionami.
— O córkę? — powtórzył. Proszę zatem powiedzieć pani, że skoro sobie tego życzy, przyjdę po południu i zarazem proszę uprzedzić, że nic nowego nie mam do zakomunikowania...
— Ale u nas są nowości — odrzekł Józefa.
— No! no!.. cóż to za nowości?...
— Córka pani...
— Cóż takiego?..
— Jest już u nas...
Joubert podskoczył i roztworzył oczy szeroko.
— Co, co?... co powiadacie?... wykrzyknął niedowierzająco.
— Mówię panu, że pani de Rhodé odnalazła swoję córkę...
— Taką samą... podstawioną, jak i pierwsza....
— Nie, nie, proszę pana, prawdziwą córkę z pewnością...
— Jakże się o tem przekonała?...
— Panienka miała na szyi medalik srebrny z trzema dziurkami, i opowiedziała pani swoję historyę.
Joubert osłupiały, przyłożył ręce do czoła.
— Odnalazła prawdziwą córkę?... mruczał... medalik z trzema dziurkami, czyście go sami widzieli?...
— Tak jak pana widzę... trzy dziurki w trójkąt...
— I gdzie panna de Rhodé odnalazła to dziecko?
— W szpitalu, gdy odwiedziła Teresę...
Placyd, włożył palto, kapelusz i chcąc się natychmiast dowiedzieć czego się trzymać, rzekł do Józefy:
— Chodźmy!...
Zeszli ze schodów i wsiedli do fiakra.
— Saint-Honoré Nr. 129 — krzyknął Placyd do stangreta:
Przez całą drogę pogrążony w myślach, nie odezwał się ani słowa.
W dziesięć minut przybyli na miejsce — a prawnik tak prędko biegł po schodach, iż Józefa nie mogła mu nadążyć drzwi otworzyć.
Paulina de Rhodé, która chodziła po mieszkaniu, jak gdyby najlepiej widziała, była właśnie w pierwszym pokoju.
Klara — bo tak ciągle nazywać będziemy Joannę-Maryę — czuła się daleko lepiej i chciała wstać z łóżka, umieszczono ją więc w pokoju matki na szezlongu, obok kominka na którym palił się ogień.
— Jest pan Joubert, proszę pani... Odezwała się Józefa do niewidomej, która śmiejąc się i płacząc na przemiany wołała:
— O! chodź pan, chodź co prędzej... Moja córka jest już u mnie... znalazłam moję córkę...
Otworzyła drzwi od sąsiedniego pokoju i trzymając Placyda za rękę, weszła z nim razem.
Prawnik z wielką trudnością zdołał powstrzymać okrzyk wydzierający się z gardła — a nogi się pod nim tak chwiały, iż się o drzwi oprzeć musiał.
Poznał odrazu Klarę Gervais.
— O! pojmuję pana zdziwienie! — mówiła niewidoma, czując jak ręka drży prawnikowi. Nie spodziewałeś się pan odnaleźć w Klarze moję córkę, spadkobierczynię dwóch i pół milionów hrabiego de Rhodé...
— Rzeczywiście, że nie spodziewaliśmy się... odparł Placyd odzyskawszy już krew zimną. Ale czy pani nie stałaś się jednakże znowu ofiarą pozorów? czy panna Gervais rzeczywiście jest pani córką?...
— Masz pan... masz pan — zawołała niewidoma zbliżając się do szezlonga i zdejmując sznureczek z szyi Klary.
— Przypatrz się pan temu medalikowi, a nie będziesz wątpił z pewnością.


XVII.

Joubert wziął medalik i zaczął go z uwagą rozpatrywać.
— Zupełnie podobny do tego, jaki pani posiada, a który Joachim Estival pani przekazał... Jeżeli przytem wspomnienia panny Gervais zgadzają się z tem co wiemy o jej przeszłości, to naprawdę można szczęśliwie przypuszczać, że nie zachodzi tu żadna pomyłka...
— Oto co pamiętam — odezwała się Klara — opowiem panu, niech pan osądzi...
I rozpowiedziała to co wiedzą już nasi czytelnicy.
Joubert dodał przekonany:
— Musi pani mieć jakie dowody na to, że zostałaś wziętą przez panią Gervais, w tych warunkach o jakich mówisz?
— Mam te dowody... znajdują się w szufladzie mojej komody, w mojem dawnem mieszkaniu...
— Przy ulicy Saint-Paul?
— Tak panie...
— Ma pani klucz od tego mieszkania?
— Mam... ale...
Młoda dziewczyna nie dokończyła.
— Ale co? — zapytał Joubert.
Paulina odpowiedziała za nią:
— Dziecko moje było bardzo biedne, winną była od kilku miesięcy komorne... Uprzedzono ją, że ma opuścić mieszkanie i to niebawem, nie wie więc czy przez czas ostatniej jej choroby, gospodarz nie sprzedał rzeczy...
— Tego się nie potrzeba obawiać — odrzekł Joubert... Gospodarz nie mógł się tak prędko rozporządzić... Zobaczę się z nim i zapłacę wszystko co się należy.
Niech tylko panna Gervais będzie łaskawą dać mi klucz od mieszkania, a pójdę zaraz po papiery... Są potrzebne do udowodnienia tożsamości, bo bez takiego aktu, nie mogłaby wejść w posiadanie spadku...
— Klucz od mojego mieszkania jest do pańskiej dyspozycyi...
— Czy pan się zobaczy z notaryuszem z ulicy de Condé spytała niewidoma.
— Będę potrzebował jego pomocy w całej tej sprawie... Ale najprzód muszę się zająć aktem tożsamości, a następnie obszerniej z panią pomówić...
— Dla czego nie zaraz?
— Nie... nie... później... Proszę o klucz tymczasem.
Klara podniosła się, wyjęła klucz i podała Placydowi.
— Dziękuję pani... Proszę zaufać mi w zupełności... Będę pani tak samo służył jak matce... wkrótce mieć pani będzie dowody.
Pożegnał się a wsiadł do czekającego fiakra i kazał się zawieść na ulice Saint-Paul Nr. 27.
Podczas jazdy powtarzał sobie, nie mogąc wyjść z podziwienia
— Klara Gervais wolna!... uniewinniona!... Klara Gervais jest córką panny de Rhodé — ta dziewczyna, która mi stała na przeszkodzie i którą zgubić chciałem... To w niej mój syn zakochany!...
Klara jest dziedziczką milionów hrabiego de Rhodé!... a ja posłałem ją do sądu kryminalnego!... Co za fatalność szkaradna!...
Placydowi aż pot wystąpił na czoło, na wspomnienie swoich podłości, a szczególniej niezręczności.
Przybywszy na ulicę Saint-Paul, prawnik zapłacił wszystko co się należało od Klary Gervais, kazał sobie gospodarzowi wypisać pokwitowanie, poczem wszedł do mieszkania naszej modystki, zabrał papiery, które rzeczywiście znalazł w komodzie, i z temi papierami u dał się do notoryusza Duval — ułożył się z nim jak postąpić, ażeby w jak najkrótszym czasie, sporządzić akt tożsamości osoby.
Powracając z ulicy Kondeusza Placyd wstąpił do syna, ale go nie zastał.
— Powiedz panu, oświadczył lokajowi, że potrzebuję się z nim widzieć w ważnym, bardzo ważnym interesie. — Będę czekał cały wieczór.
Służący spełnił rozkaz, o dziesiątej Leopold stawił się u niego.
— Ojciec mnie wzywał? — zapytał nie bez pewnej obawy.
— Tak i kontent jestem z twojej punktualności... Musimy porozmawiać w ważnej bardzo sprawie.
— Spodziewam się, że nie tak będziemy rozmawiać jak ostatnią razą.
Joubert uśmiechnął się mimowoli.
— Nie tak jak ostatnią razą... odrzekł. Siadaj i odpowiadaj mi otwarcie, jeżeli zdolny jesteś do otwartości...
Wiele masz długów w Paryżu? — Zdziwiony tem pytaniem Leopold patrzył na ojca z otwartemi ustami.
— Odpowiadajże... Skoro pytam wiele masz długów, to prawdopodobnie dla togo, że je mam zamiar zapłacić...
— Papo... ja sam nie wiem dokładnie... muszę przejrzeć moje notatki, bo ja notuję wszystko... daleko porządniej aniżeli myślisz i wypiszę wszystko skrupulatnie:
— Tylko proszę skrupulatnie...
— Niech kochany papa będzie o to spokojny...
— Napisz mi także wiele według ciebie potrzeba by dać Lucynie Bernier aby zerwać z nią w sposób przyzwoity zupełnie...
— Zerwać z Lucyną? — powtórzył Leopold z coraz większem zdziwieniem. Ale ja się pogodziłem z nią i nie mam wcale ochoty zrywać...
— Jednakże potrzeba zerwać...
— Dla czego
— Bo musisz być wolny, ażeby zaślubić kobietę, która ci wniesie dwa miliony pięć kroć sto tysięcy franków i do których ja dodam drugie tyle... nie licząc tęgo, co ci po mnie pozostanie...
— Więc papa ciągle trwa w swoich zamiarach?... Chce mnie papa koniecznie ożenić?...
— Tak...
— Więc tę kobietę, którą dla mnie szukałeś na żonę, tę tajemniczą nieznajomę odnalazłeś nareszcie?...
— Odnalazłem...
I ma istotnie taki pełny worek?...
— Mówiłem ci już, że ma pół trzecia miliona franków.
— Bez blagi?...
— Ja nie blaguję nigdy.
— No to chyba albo garbata, albo ślepa, albo z drewnianą nogą?...
— Ładna... co się nazywa ładna panienka...
— To coś nadzwyczajnego! — Czy ja nie znam przypadkiem tej piękności?...
— Znasz ją...
— Nie trzymaj mnie tak papo... — Bądź łaskaw... powiedz mi pierwszą literę jej nazwiska, choćby tylko pierwszą literę...
— Klara Gervais.
Leopold podskoczył teraz, tak jak jego ojciec podskoczył z rana.
— Klara Gervais! — powtórzył — czy mnie uszy nie mylą?...
— Wcale nie, słyszysz doskonale.
— Klara Gervais, za którą chciałeś mnie udusić tu na tym samym fotelu, na którym siedzę? — Klara Gervais, w której byłem zadurzony, jak chyba nikt nigdy na świecie... Klara która jest obecnie w więzieniu pod kluczem, Klara Gervais złodziejka?...
— Nie... najuczciwsze dziecko, najniesłuszniej posądzone...
— To jej przecie nie uwolni od stawania przed sądem... — Już była sądzoną i wyszła jak, śnieg biała.
— Uniewinniona?...
— Tak.. ku zadowolnieniu wszystkich zebranych w sali...
— A widzisz ojcze, mówiłem ci, że to dzielna dziewczyna, że ona nie zdolną była do kradzieży, że ją oczerniono.. — Ale już dosyć nagadałem się w tym przedmiocie!...
— Zbłądziłem... A skoro przyznaję się do winy, to błąd nagradzam!...
— Więc chcesz teraz, żebym się z nią ożenił, pomimo, że była w więzieniu?...
— Właśnie chcę tego! — bo źle ją sądziłem i muszę jej to wynagrodzić... — zresztą ma pół trzecia miliona... jest zupełnie odpowiednią dla ciebie na żonę...
— Ale... bo pewnego razu, będąc trochę pijanym, byłem... to jest... no, musiałem się jej przedstawić bardzo niekorzystnie...
— Ma zapewne szlachetne serce... i będzie zdolną przebaczyć.
— Przypuszczam, że się kocha w pewnym młodzieńcu, który się ze mną obszedł trochę brutalnie...
— Trzeba, ażeby ciebie kochała i będzie kochać! Zostanie twoją żoną, skoro tak postanowiłem. — Uważaj to za rzecz najpewniejszą!...


XVIII.

Leopold opuścił ręce.
— Dobrze ojcze... — Zrobi się to, skoro sobie tego życzysz, ale to dziwne swoją drogą! Kiedyż zobaczę Klarę?...
— Kiedy uznam za stosowne, zaprowadzę cię do jej matki...
— Do jej matki? — wykrzyknął Leopold. — Co mi też ojciec opowiada? — Ona jest przecie sierotą...
— Myślała, że jest sierotą... — ale odnalazła rodzinę... Nie masz zresztą potrzeby mnie wypytywać, bo ci więcej teraz nic nie powiem... Postaraj się zerwać co tchu z Lucyną Bernier, bo za sześć tygodni będziesz miał żonę i będziesz bogatym... — A teraz dobranoc... nie zatrzymuję cię — potrzebuję wypocząć...
Leopold uścisnął ojca za rękę i wyszedł zapytując sam siebie, czy on nie śni przypadkiem, bo to wszystko co słyszał, wydało mu się sennem marzeniem.
List ze stemplem z Bordeaux nadszedł do Klary Gervais do szpitala. Świętego Antoniego, zaraz nazajutrz po jej wyjściu.
Infirmerka roznosząca listy chorym, poszła do siostry Maryi zapytać, co ma zrobić z tym fantem.
— Daj mi go — odpowiedziała zakonnica — ja go doręczę.
Scena, jaka się w jej obecności odegrała dnia wczorajszego, przy łóżku młodej dziewczyny, przekonała siostrę Maryę, że jest świadkiem jakiegoś dramatu.
Paulina de Rhodé należała do wyższego towarzystwa i dziecko jej, które odnalazła, rozpocznie życie zupełnie nowe, w innych zupełnie niż poprzednio warunkach.
Klara Gervais, biedna modniarka mogła zaślubić malarza dekoracyj, a nawet zrobić dobrą na tem zaślubieniu partyę, ale czy będzie on odpowiednim dla niej teraz, gdy zajmie całkiem inną pozycyę?
Kwestya była drażliwą i siostra Marya postanowiła pomówić z zaufaną, służącą panny de Rhodé.
Podeszła do jej łóżka — a Teresa zapytała:
— Nie miała też siostra jakich wiadomości od mojej kochanej pani i jej córki?...
— Nie, ale właśnie o tej ostatniej przychodzę pomówić z tobą...
— O pannie Klarze — czyli o Joannie-Maryi?
— Tak...
— Słucham siostro.
— Musiałaś zapewne zauważyć tego młodego człowieka, który przychodził odwiedzać naszę dzieweczkę chorą...
— Uważałam go. — Któż to jest ten młodzieniec?...
— Dzielny chłopak, jak się przekonałam o tem... — Kocha szalenie Klarę, co łatwo także było spostrzedz... Miał zamiar ożenić się z nią wkrótce, — czy jednak te projekta... będą mogły się spełnić teraz.. gdy położenie Klary tak się odmieni?...
— O!... chyba, że to nie będzie możliwe moja siostro! — odpowiedziała żywo Teresa. — Ten biedny chłopak, nie może żywić najmniejszej nadziei!... — Córka, mojej ukochanej pani, odziedzicza wielki majątek i będzie nosić znakomite nazwisko szlacheckie... — Jej matka nie zgodziłaby się nigdy na małżeństwo nie odpowiadające jej położeniu, zwłaszcza, że Klara może zrobić przecie najświetniejszą partyę obecnie.
— Ja tak samo myślałam i dla tego chciałam rozmówić się z tobą, bo jak mi się zdaje jesteś powiernicą swojej pani...
— Od szesnastu lat przeszło moja siostro, nie opuszczałam jej ani na chwilę. Nie ma ona żadnej dla mnie tajemnicy... Znam wszystkie jej marzenia, jakie roiła o swojem dziecku, gdyby je Pan Bóg odszukać jej pozwolił.
— Poradź mi więc, co mam zrobić...
— Ja — mam radzić tobie siostro?... Czyż ja jestem do tego zdolną?... — No, ale jeżeli potrzeba, odpowiem najszczerzej i.. jak będę mogła najlepiej...
— Młody człowiek... pisuje regularnie do Klary...
— W tej chwili, nie wie, gdzie się ona znajduje, więc korespondencya przerwać się może...
— Dziś rano przyszedł list do panny Gervais...
— Pewną jesteś siostro, że to list od niego?...
— Tak. — Nosi stempel z Bordeaux, a ja wiem, że Adryan tam się znajduje... Dał mi nawet adres swój na wszelki przypadek...
— I cóż będzie?...
— Muszę mu odpisać, bo mam nawet jego depozyt, który mu zwrócić potrzebuję... — Odeślę list, napiszę, że Klara odnalazła swoję rodzinę, że ta ją zabrała do siebie i nakłonię do zaprzestania wszelkich korespondencyj, ponieważ listy nie będą dochodzić przeznaczenia...
— Ale jeżeli będzie prosił siostrę o adres panny Klary?...
— Z pewnością, że nie skłamię... za nic na świecie... Ale mogę sama niewiedzieć tego adresu...
— Tak trzeba będzie postąpić moja siostro, bo to zapewni spokój i mojej pani i jej córce... Potrzeba odebrać wszelką nadzieję temu młodzieńcowi i to we własnym jego interesie,
— Podzielasz więc moje zdanie?...
— Naturalnie!...
— Zaraz napiszę...
Siostra Marya weszła do małego pokoiku, obok sali Świętej Anny, wzięła ćwiartkę papieru i napisała co następuje:

„Mój synu!

„Zmuszona jestem zwrócić ci list adresowany do Klary Gervais, bo nie mogłam go doręczyć, z powodu, że opuściła wczoraj szpital...
„Odnalazła swoję rodzinę, odnalazła matkę, która od szesnastu lat ciągle jej poszukiwała i żyła tylko nadzieją, jaka się ziściła nareszcie.
„Klara będzie bardzo bogatą i bardzo szczęśliwą.
„Zrozumiesz mnie kochane dziecko, że jeżeli korespondencya była możliwą a nawet naturalną, pomiędzy tobą a biedną magazynierką bez rodziny, to dziś jest już zupełnie inaczej.
„Dziś ukochana twoja jest damą, nie zależącą od siebie tylko.
„Radzę ci też szczerze, zaprzestań korespondencji, bo napewno listy twoje nie będą dochodziły przeznaczenia.
„Po powrocie do Paryża, racz zgłosić się i odebrać powierzony mi depozyt.
„Twoja w Bogu

„Siostra Marya
ze szpitala Świętego Antoniego.”

List zaadresowany do Couvreura, odszedł do Bordeaux tego samego jeszcze wieczora.


∗             ∗

Dzięki papierom odnalezionym w mieszkaniu Klary, a szczególniej dzięki energicznemu zajęciu się sprawą, notaryusza pana Davida, akt tożsamości został sporządzonym i sprawdzonym w dwa dni niespełna.
Sędzia pokoju zalecił bezzwłoczne ustanowienie rady familijnej.
Notaryusz powierzył to Joubertowi.
Człowieczek o fizyognomii drapieżnego ptaka, udał się natychmiast do panny de Rhodé, oznajmił jej i jej córce, iż akt ma w ręku i że zaraz po ustanowieniu rady, prześle notaryuszowi w Algierze potrzebną do działania plenipotencyę urzędową.
Klara bardzo posmutniałą i stała się wielce zamyśloną.
Głęboka zmarszczka zarysowała się pomiędzy jej brwiami.
Gdyby panna da Rhodé nie była niewidomą, byłaby z wielką boleścią zauważyła, że od dwóch dni córka jej miała ciągle łzy w oczach i skrycie je obcierała.
Po pierwszej radości, po pierwszem wylaniu pieszczot, młoda dzieweczka powróciła myślą w przeszłość tak niedawną, a wszystko w tej przeszłości mówiło jej o Adryanie.
Adryan musiał do niej pisać, bo przecie pisywał codziennie.
Co się stało z jego listami?...
Zapewne zwrócono mu je... jak wyszła ze szpitala.
Co on sobie o niej pomyśli?
Co za ciężkiej musi doświadczać boleści?...
— Myśli może, że umarłam... mówiła sobie strapiona... Jakże on rozpaczać będzie gdy przyjedzie do Paryża i gdy mnie nie znajdzie... Co sobie pomyśli gdy się dowie, że odnalazłam matkę moję?.. Pomyśli, że się stałam nagle dumną, odziedziczywszy majątek... że przywiązanie córki i uszczęśliwienie z majątku, zabiły w mem sercu miłość... I przestanie mnie kochać i pogardzi mną z pewnością...
I znowu zaczynała płakać.
Nie śmiała wyznać prawdy przed matką, wiedząc doskonale, iż ta zupełnie inne miała co do niej projekta, a chociaż czuła się bardzo szczęśliwą z pocałunków niewidomej, cierpiała strasznie w tem swojem nowem położeniu, przerażała się na myśl, że nowy jej stosunek — nie pozwoli jej pójść za popędem serca,


XIX.

Kiedy Placyd Joubert przybył na ulicę Saint-Honoré, Klara była właśnie w chwili okrutnego zgnębienia.
— Zadanie moje skończone — rzekł do niewidomej, po wytłumaczeniu celu wizyty... Nie miałem szczęścia odnaleźć córki pani, jak tego gorąco pragnąłem, ale masz ją pani już przy sobie, to rzecz najważniejsza!... Dzięki Bogu że cel osiągnięty!
— Jakto?.. Zadanie pańskie skończone? — zawołała panna de Rhodé, widocznie zaniepokojona.
— Tak mi się przynajmniej wydaje...
— Chciałżebyś pan mnie opuścić w chwili kiedy cię najbardziej potrzebuję?....
Placyd uśmiechnął się znacząco.
To co powiedział, w tym jedynie powiedział celu, aby panna de Rhodé zaprotestowała.
— Nie myślę opuścić pani, jeżeli pani sądzi, że jej mogę być jeszcze w czemkolwiek użytecznym, ale godność moja osobista i znany dobrze mój charakter nie pozwalają mi się narzucać...
— Co ja bym poczęła bez pana? — zapytała Paulina. Obiecałeś mi pan pomoc swoję przecie...
— Nie wiem czy się to podoba pannie Joannie-Maryi de Rhodé.
— Proszę pana serdecznie, abyś był dla mnie czem obiecałeś być dla mojej matki — wtrąciła żywo Klara.
— Służę zatem najchętniej paniom, oświadczył Placyd słodziutko.
— Cóż nam należy teraz zrobić? — zapytała niewidoma.
— Pani jako matka jest naturalną opiekunką panny Joanny-Maryi, trzeba jednak bezzwłocznie zwołać radę radę familijną z sześciu członków, z których jeden zostanie opiekunem przydanym. Notaryuszowi z Algieru trzeba będzie dać upoważnienie do działania w interesie spadkowym. Zaraz też musimy zapłacić wszystkie należności skarbowe wszystkie koszta prawne, poczem prezes trybunału nakaże wprowadzić nas w posiadanie majątku.
— Potrzeba zebrać radę familijną złożoną z sześciu członków — wykrzyknęła niewidoma. Ależ kochany panie Joubert, ja nie mam ani rodziny ani żadnych a żadnych stosunków!... Ani wiem do kogo się udać...
— Niech się pani wcale o to nie turbuje, znajdę pomiędzy swoimi znajomymi sześciu ludzi uczciwych, ludzi serca i poświęcenia, którzy zgodzą się chętnie usłużyć pani... Co do przydanego opiekuna, który ma być tem samem co pani, który łącznie z panią opiekować się będzie majątkiem panny Joanny-Maryi...
— Tym... tym drugim ja — przerwała Paulina — pan musisz być panie Joubert!..
Placyd zadrżał.
— Ja? — wykrzyknął.
— Matka ma zupełną słuszność — rzekła Klara. Nikt lepiej od pana nie potrafi spełnić tego obowiązku...
— To wielka odpowiedzialność proszę pani...
— Przyjmij ją pan na siebie, przez wzgląd na dwie kobiety, które będą umiały być wdzięcznemi...
— Nie odmawia się podobnym prośbom... Zatem przyjmuję...
— My zaś dziękujemy panu z całego serca. A teraz panie Joubert — odezwała się niewidoma — czy przypominasz pan sobie coś mi powiedział podczas ostatniej swojej bytności?... Powiedziałeś pan otóż, że będziesz miał dużo do pomówienia ze mną w swoim czasie.
— Pamiętam o tem... proszę pani...
— Czy czas ten nadszedł?...
— Tak jest... proszę pani.
— Więc mów pan — słucham z największą uwagą i życzliwością...
— Przepraszam po tysiąc razy pannę Joannę-Maryę, ale chciałbym się rozmówić sam z panią...
— Proszę zatem... rzekła niewidoma, przejdziemy do drugiego pokoju...
— Tutaj — nikt nas nie będzie słyszał... O czem że pan chcesz mówić ze mną?...
— O rzeczy bardzo poufnej, tyczącej się obu naszych rodzin.
Paulina poruszyła się ździwiona.
Placyd ciągnął dalej:
— Panna Joanna-Marya... córka pani jest ładna.. bardzo nawet... ładna panienka...
— O! czemuż jej widzieć nie mogę?... westchnęła niewidoma...
— Nic zatem nie jest dziwnego, że jako taka ładna, jest uwielbianą, a od uwielbień do miłości, jeden krok tylko jak wiadomo...
— Tak... to prawda...
— Zdaje się, że miałem honor wspominać pani kiedyś, iż mam syna...
— Tak, obiecałeś mi go pan nawet przedstawić...
— Ten mój syn... to jedyne dziecko moje, widywał pannę Joannę-Maryę gdy była jeszcze Klarą Gervais i pokochał ją...
— Pokochał?... powtórzyła niewidoma z najwyższem zdziwieniem. — Syn pański kocha się w mojej córce...
— Do szaleństwa... mało powiedzieć.
— W jakim jest wieku?
— Ma lat dwadzieścia dwa.
— I mówił mojej córce, że ją kocha?
— Mówił... Ale Klara Gervais... była biedną pracownicą, żyjącą z igły.. Pozycya mojego syna, który będzie bardzo bogatym, onieśmielała ją naturalnie.. Myślała, że Leopold chce z niej uczynić swoję kochankę, lubo mówił o małżeństwie i myślał o niem na seryo... Nie chciała go przyjąć...
— Odmówiła mu?... szepnęła panna de Rhodé załamując ręce... Odmówiła mu pomimo, że często kawałka chleba nie miała!... O! dzielne szlachetne dziecko!...
— Wyjątkowa.. prawdziwie wyjątkowa natura!... rzekł Placyd. — To też mój syn, który ją zrozumiał i ocenił, uczuwa dla niej jednę z tych wielkich namiętności, które się kończą z życiem razem!... Trzyma pani w swojem ręku szczęście jedynego dziecka mojego... To rzecz pani, ale pozostawiam na boku wszelkie sentymenty, a przemawiam do rozsądku pani... Ażeby panna Joanna-Marya mogła wejść w posiadanie majątku, którego jest jedyną właścicielką, bo pani ma tylko na nim dożywocie, potrzeba zapłacić znaczną sumę skarbowi. Pani sumy tej nie posiada i zapewniam, że jej pani nie dostanie, gdyby pożyczyć chciała...
Jeżeli należność nie zostanie uiszczoną w oznaczonym terminie, miasto Algier... objawi nie stawienie się panny Joanny-Maryi i.. zagarnie spadkiem po hrabi de Rhodé.
— Ależ — przemówiła nieśmiało niewidoma — pan mi przecie obiecałeś...
Nie dokończyła.
— Że założę ile będzie potrzeba... dokończył Placyd. — Tak jest! kiedy jednak obiecywałem, nie wiedziałem nic a nic o tem, że tu idzie o szczęścia mojego syna... Pytam pani, czy byłbym w prawie otwierać moję kasę dla zapewnienia pani majątku, gdyby pani zniweczyła przyszłość... a może i życie mego dziecka?...
Zgódź się pani na małżeństwo, odpowiednie pod każdym względem, chociaż bowiem nazwisko de Rhodé, arystokratyczniejsze jest od nazwiska Jouberta, jest jednak plamka na akcie urodzenia panny Joanny-Maryi!... Leopold mój po śmierci mojej posiadać będzie więcej zapewne niż pół trzecia miliona... zgódź się pani powtarzam, a prawa własności córki w swoim czasie zostaną uregulowane. Zapewni też pani szczęście dwojga dzieci, zupełnie odpowiednich dla siebie!...
Joubert przestał mówić.
Wzruszenie Pauliny wyobrazić sobie trudno.
Po chwilowem milczeniu, które jej się bardzo długiem wydało, przemysłowiec z ulicy Geoffroy-Marie, odezwał się znowu:
— Jakaż odpowiedź pani?...
— Wiesz pan — że go bardzo poważam i jestem mu nieskończenie wdzięczną... Ale tu nie o mnie tylko idzie...
— Rozumiem doskonale...
— Muszę pomówić z córką... muszę powiedzieć jej o pańskim warunku...
— O! cóż za szkaradny wyraz proszę pani!... Ja nie stawiam żadnych warunków.. wyrażam tylko moje życzenie... Jeżeli przyjętem nie zostanie... usunę się, chociaż z boleścią w sercu... Ale dla czegożby prośba nasza miała być źle przyjętą?... Leopold w pewnej okoliczności, którą opłakuje, trochę niegrzecznie postąpił z panną Joanną-Maryą, albo raczej z Klarą Gervais; ale córka pani za nadto jest inteligentną i dobrą, aby nie miała zapomnieć mu i przebaczyć, zwłaszcza jeżeli będzie miała szczęście matki na względzie... Racz pani z nią pomówić — a przyjdę jutro, i jutro jak mam nadzieję, będę mógł zaprezentować pani mojego syna... mojego jedynaka kochanego!...
Wypowiedziawszy w ten sposób ostatnie swoje słowo, Joubert pożegnał ją i wyszedł.


XX.

To co Paulina posłyszała, uderzyło w nią jak gromem.
Zanadto jasne były słowa Placyda, zanadto wyraźnie proponował jej handel..
Albo otrzyma rękę Joanny-Maryi dla swego syna, albo przestanie zajmować się interesami i nie zapłaci praw do objęcia majątku — a wtedy trzeba się będzie pożegnać z sukcesyą hrabiego Juliusza.
Paulina z zasępioną twarzą powróciła do pokoju, w którym się znajdowała córka...
— Czy pan Joubert poszedł już?... zapytała. Klara...
— Tak... kochane dziecko — a rozmowa, jaką z nim miałam, poruszyła mnie bardzo...
— O cóż mu chodziło mameczko?...
— O ciebie moje dziecię...
— Jakto?
— Stawia nas obie między życiem a śmiercią...
— Nie rozumiem... co mama chce powiedzieć?... pytała Klara, tknięta jakiemć złem przeczuciem...
— Chciałam powiedzieć, że jeżeli Joubert, który jest bogaty, odmówi nam swej pomocy, to nasze marzenia o majątku, rozwieją się jak dym... Powróci my do położenia, które prawie z nędzą graniczy...
— Ale pan Joubert przecie pomoc swoję obiecał... Czy cofnął słowo?... czy, odmówił?...
— Nie... zgadza się owszem, ale pod warunkiem...
— Jeżeli domaga się części spadku, trzeba mu ją będzie ofiarować... Lepiej coś poświęcić, aniżeli stracić wszystko...
— Nie o pieniądzach mówił... moje dziecko.
— Powiedział mi, że od ciebie zależy jego poświęcenie się dla nas, a tem samem przyszłość nasza...
— Odemnie?...
— Tak. — Widziałaś pana Jouberta u notaryusza, przy ulicy Kondeusza... Czy później widziałaś go kiedy?
— Nigdy — dopiero tutaj dwa razy..
— Czy wiesz, że on ma syna?
— Klara zbladła śmiertelnie.
Przeczucia jej zaczynały się sprawdzać.
— Nie wiedziałam...
— Znasz jednakże młodego Leopolda Joubert?
— Co? krzyknęła cała drżąca Joanna-Marya. — Leopold Joubert jest jego synem?...
— Tak.
— Oh! moja matko!... moja matko, nie wspominaj mi o tym Leopoldzie!
— Dla czego?...
— Dla tego, że go nienawidzę i że mam największą dla niego pogardę... Ten nędznik, wiedząc, że jestem biedną i opuszczoną, prześladował mnie i znieważał...
— Uspokój się moje dziecko... błagam cię o to... uspokój się i wysłuchaj co ci powiem o synu Jouberta...
— Czegóż on chce jeszcze odemnie? Czyż mu nie dosyć, że mnie shańbił dwa razy?... — Wysłuchaj mnie matko i osądź sama!
Pospiesznie, gorączkowo opowiedziała Klara o tem, co wiedzą już nasi czytelnicy.
— Czyż wobec tego, mogą słuchać bez wstrętu o tym łotrze?...
— On cię kocha córeczko moja, a miłość popełnia czasami błędy — odrzekła niewidoma. — On cię kocha... bardzo żałuje tego co zrobił i liczy, że mu przebaczysz...
— Nigdy!...
— No... to w takim razie wszystko dla nas skończone. Joubert bowiem stawia jako warunek, za udzieloną nam pomoc...
— Co takiego?...
— Że zaślubisz jego syna...
— Ja? ja? — wykrzyknęła Klara, zrywając się blada z oczami szeroko roztwartemi, z załamanemi rękoma. — Ja miałabym zostać jego żoną!... Nigdy! nigdy... To niepodobna!... — To nigdy nie nastąpi!... nigdy! nigdy! nigdy!
— Kto może wyrokować o przyszłości moję dziecię... w takim młodym jak twój wieku? — wtrąciła niewidoma. — Dzisiaj nienawidzisz Leopolda, ale może go pokochasz jutro...
— Nigdy w życiu go nie pokocham... — odparła porywczo Klara. — Ja nie mogę go pokochać... bo kocham innego...
— Kochasz innego?... — powtórzyła Paulina ździwiona.
— Tak droga matko... wybacz mi to zwierzenie, które mi się pomimowoli wyrwało... Nie umiałam zapanować nad sobą, nie potrafiłam dochować mego sekretu, jak powinnam była uczynić, i jak poprzysięgłam to sobie... — Wiem, że odnalazłszy cię, rozpoczęłam nowe zupełnie życie... Wiem, że czekają mnie nowe stosunki... nowe zupełnie obowiązki... — Byłam wtedy biedną robotnicą, bez przyszłości, często bez kawałka suchego chleba... Nie mogłam szukać wyżej miłości, jeżeli chciałam zostać uczciwą dziewczyną... Myślałam, że pochodzę z gminu... Pokochałam równego sobie... Pokochałam tego, który mnie ocalił od podłości Leopolda Jouberta, który mnie uratował od zguby!.. — Pokochałam go i kocham z całego serca i z całej duszy... Nie będę ci nigdy wspominać o nim droga matko, jeżeli będziesz życzyć sobie tego, ale nie mów mi nigdy, o tym nędzniku Joubercie, na którego wspomnienie, rumieńce mi na twarz występują!...
— Jak się nazywa młody człowiek, którego kochasz?... — zapytała niewidoma.
— Adryan Couvreur...
— Czy to biedny chłopiec?...
— Nie tak biedny jak ja byłam, bo pracuje, a praca dobrze mu się opłaca.
— Czemże jest?...
— Artystą raczej niż robotnikiem, bo jest malarzem-dekoratorem...
— Gdzie jest obecnie?...
— W tej chwili w Bordeaux... ma tam zajęcie w Wielkim teatrze i rozpacza zapewne, że nie ma żadnych odemnie wiadomości...
— Ale gdzie mieszka, w Paryżu?...
— Nie wiem, tak samo jak on nie wiedział, gdzie ja mieszkałam...
— Drogie, ukochane moje dziecko — odezwała się po chwili milczenia niewidoma. — Niech mnie Bóg zachowa i broni, abym odnalazłszy cię, miała sprawiać cierpienia... Nie mam prawa rozdzierać ci serca, ale mam prawo przedstawić sytuacyę taką jak jest i jaka może być w przyszłości. Przed kilka dniami, nie mogąc znaleźć kawałka chleba, upadłaś wycieńczona na progi szpitala świętego Antoniego... Czy sobie to przypominasz?.. Ja nie mam wcale majątku... mam skromny bardzo procencik... niech umrę a wszystko skończy się odrazu...
— O! moja matko! moja matko! — zawołała Klara, po co masz o śmierci mówić?...
— Trzeba wszystko przewidzieć drogie dziecko, bo wszystko jest możebnem na świecie!... Gdybym umarła, cóżby się z tobą stało?... Wyjdziesz za tego, którego kochasz?... Dobrze... ale jeżeli mu zabraknie roboty, tak jak tobie jej zabrakło, to będzie was cierpiało dwoje, dwoje was będzie wegetować w nędzy, która prowadzi na cmentarz, albo do więzienia... Zastanów się nad tem, moja pieszczoszko...
— Nie! nie!... Nie chcę myśleć o tem wcale — odrzekła Klara, ściskając matkę i pocałunkami zamykając jej usta... Po co takie smutne myśli. Jestem przy tobie, i na zawsze pozostanę przy tobie, dla twojego szczęścia!...
— Nie mogę być szczęśliwą, troszcząc się o twoję przyszłość. Myśl, że możesz sama pozostać na świecie, bez żadnych środków do życia, musi mnie nękać i zabijać...
— Będę pracować matko...
— O małoś nie umarła z głodu, chociażeś pracowała...
— Ale Adryan, matko... Adryan...
— Może ci go zabraknąć... a jakbyś zaślubiła syna Jouberta, stałabyś się bardzo bogatą...
Klara załamała ręce.
— Boże!... Boże!... Co ja cierpię!... szepnęła.
— Trzeba zapomnieć o przeszłości moje dziecko... Trzeba koniecznie, aby spadek po twoim wuju, przeszedł na ciebie... a wtedy nie będę się obawiać niczego... Umrę nawet wtedy z uśmiechem... Placyd Joubert może nas jeden tylko ocalić...
— Nie odmawiajmy mu tego...
— Oh! co to za tortury! — myślała sobie Klara.
— Jego syn cię kocha!... ciągnęła panna de Rhodé... Pan Bóg nakazuje pobłażliwość... Zapomnij, a przebacz mu winy, których miłość była powodem jedynie.. Czy chcesz abym bezustannie płakała, teraz gdym cię odzyskała?
— A więc nie, matka nie będzie płakać dłużej! — zawołała nagle Klara z jakimś dzikim uporem. Nie o swoim szczęściu powinnam myśleć ale o twoim!... Chcę żebyś była szczęśliwą... szczęśliwą za jaką bądź cenę!... Moje przywiązanie do ciebie jest tak wielkie, iż potrafię zagłuszyć w sobie miłość, która cię tak przeraża... Matko, nie mam już odtąd swojej woli... oddaję się cała tobie... Zrobię wszystko co każesz...
— Przyjmujesz więc syna pana Jouberta?
— Tak jest...
— Zgodzisz się zostać jego żoną?...
— Zgodzę się...
Nie mogła dokończyć, bo głośne łkanie mówić jej nie pozwoliło.
— O! więc ty chcesz zrobić z siebie ofiarę! tylko ofiarę!., — wykrzyknęła z rozpaczą Paulina de Rhodé... Nie! nie! ja tego znowu nie chcę... Raczej nędza i śmierć, niż majątek za taką cenę zdobyty.
Klara nadludzkim wysiłkiem łkanie powstrzymała.
— Uspokój się kochana matko — rzekła — trzeba się powodować rozumem... Czas łagodzi wszystko... czas przynosi zapomnienie... Przedstawiłaś mi przyszłość, jakaby być mogła gdybym się upierała przy mojem waryactwie... I dla ciebie... i dla siebie... obawiam się takiej przyszłości. — Chcę jej uniknąć za jaką bądź cenę. — Zostanę żoną Leopolda Joubert! — uściskaj mnie moja matko...
Poczem obie z płaczem padły sobie w objęcia.
— Adryanie! Adryanie!... przebacz mi! — myślała młoda dziewczyna. — Matki szczęście przedewszystkiem!...


XXI.

Tego samego poranku, kiedy przy ulicy Saint-Honoré, odbywała się scena, jakiej czytelnicy nasi byli świadkami, Adryan Couvreur, otrzymał w Bordeaux list zakonnicy, siostry Maryi.
Nigdy boleść nie była dotkliwszą nad tę, jaką uczuł młody malarz.
Na chwilę rozpacz podsuwała mu myśl odebrać sobie życie.
Ale miał mężną duszę.
Zwalczył boleść, nakazał milczenie rozpaczy.
Przekonany, że list zakonnicy pisanym był z wiedzą Klary, powiedział sobie, iż młoda dziewczyna kochała go gdy była biedną, pogardziła nim gdy została bogatą, nie zasługiwała zatem na to, ażeby jej żałować. Powinien ją wyrwać z serca i precz od siebie odrzucić...
Napisał do siostry Maryi długi list, z każdego słowa którego widniał żal głęboki, lubo starannie ukrywany, poprosił zakonnicy, ażeby zachowała depozyt aż do jego powrotu i zabrał się energicznie do pracy.


∗             ∗

Klara wpadła w stan zupełnej apatyi.
Ofiara na jaką zgodziła się w przystępie heroicznego szaleństwa, złamała jej siły i na nowo przyprawiła o gorączkę.
Niewidoma nic o tem nie wiedziała, bo córka jej, siliła się, aby mówić zupełnie swobodnie, głos zaś tylko mógł zdradzić jej cierpienia.
Ale stara Józefa, zastępczyni Teresy, spostrzegła nagłą zmianę w panience.
Pod wieczór Klara, pod pozorem znużenia, położyła się do łóżka.
— Ale nie jesteś słabą drogie dziecię? — zapytała zaniepokojona matka.
— Nie... nie... jestem tylko trochę jeszcze osłabioną... Potrzebuję wypocząć nieco...
Józefowa wzięła Paulinę na bok i szepnęła:
— Proszę pani — chyba ja pójdę po doktora.
— Po doktora? — powtórzyła ze drżeniem matka. — Po co po doktora?... Czy moja córka mnie zwodzi? Czy jest bardziej cierpiąca?...
— Obawiam się właśnie to. Gorączka widzę powróciła — a to bardzo niedobrze.
— Przerażasz mnie — zawołała niewidoma. Pójdę wypytać się sama...
I chciała udać się do pokoju w którym leżała Klara.
Józefa powstrzymała ją słowy:
— To się na nic nie zda proszę pani. Panienka nic pani nie powie, bo nie zechce zmartwić pani... Ja dobrze widzę przecie... Potrzeba doktora, niech mi pani wierzy... i to potrzeba go zaraz...
— No to pobiegnij... i sprowadź go jak najprędzej...
— Pójdę i z sobą go przyprowadzę...
Pozostawszy sama, Paulina, musiała usiąść tak była bardzo wzruszoną.
Straszna myśl przyszła jej do głowy.
Poświęcenie jakiego od dziecka mego wymagam, przechodzi widocznie jego siły. Może mi umrzeć jeszcze...
W jakie pół godziny, Józefowa powróciła z doktorem, który odrazu zapytał:
— Więc córce pani znowu się pogorszyło?...
Nie odpowiedziawszy ani słowa, Paulina de Rhodé wzięła za rękę medyka i poprowadziła do łóżka Klary.
Biedne dziecko leżało w pół śnie i zaledwie zdołało otworzyć oczy.
— Dziecko moje — odezwała się matka — pan doktór przechodził koło nas i wstąpił dowiedzieć się o ciebie...
— Dobrze... mamusiu... — szepnęła chora.
Doktór wziął ją za puls.
Był nierówny i bardzo przyspieszony...
Potem położył rękę na czole rozpalonem.
Krople potu wystąpiły na skroniach.
— Nie ma nic złego — odezwał się całkiem swobodnie owszem polepszenie widoczne... zapiszę jednak jeszcze pewien niewinny środek.
I wyprowadził panią de Rhodé do drugiego pokoju.
— Pani — zapytał z powagą, co się tu dzisiaj stało? — gorączka powróciła i stan jest bardzo groźny..
— Boże!!.. Wielki Boże! — jęknęła niewidoma, więc dziecko moje znowu jest w niebezpieczeństwie?...
— Tego nie mówię i proszę niechaj się pani nie przeraża... ale niechaj pani pamięta o tem, że nasza chora dzieweczka, to stworzenie bardzo wątłe... Umysł znużony długiemi cierpieniami, nie ma im się siły opierać, i nie zniósłby ciosów moralnych, gdyby go jakie dotknęły... Trzeba, ażeby córka pani, unikała wszelkich bezwarunkowo zmartwień i wzruszeń...
— Dobrze... dobrze... wszelkie zmartwienia starannie usuwać będę.. odrzekła żywo Paulina.
— To konieczne, jeżeli chcesz ją pani zachować przy życiu. Zapobiegnę złemu, które powróciło; ale zupełne uzdrowienie od pani tylko zależy... Powtarzam... żadnych wzruszeń.. spokój najzupełniejszy... w tem całe zbawienie... Teraz zaś zapiszę lekarstwo...
Napisawszy receptę, doktór pożegnał niewidomą. — Józefa wyszła do apteki a biedna matka, którą zaczęły dręczyć wyrzuty winy mimowolnej, usiadła cichutko przy łóżku córki i przysłuchiwała się jej głuchym jękom.
Józefa powróciła z lekarstwem.
Zrobiło doskonały skutek, bo około północy chora zasnęła spokojnie i przespała aż do rana. Kiedy się przebudziła, niewidoma siedziała jeszcze przy jej łóżku zapłakana.
— Niech mama nie płacze, odezwała się Klara, przyciskając ręce jej do ust, byłam trochę słabą... ale to nic... bądź spokojna mamusia, wkrótce wyzdrowieję zupełnie.
Słowa te, a szczególniej ton jakim były wymówione, oznaczał zrezygnowanie się zupełne; niewidomej serce o mało nie pękło.
— Jestem zupełnie, pieszczotko moja spokojną... Wyzdrowiejesz niebawem, przysięgam ci na to...
Placyd Joubert wyszedłszy od pani de Rhodé, nie tracił bynajmniej czasu. Zajął się zaraz wyszukaniem członków rady familijnej, a otrzymawszy ich przyrzeczenia, postarał się u sędziego pokoju o wyznaczenie terminu zebrania.
Posiedzenie oznaczonem zostało na pojutrze.
Potrzeba było uprzedzić o tem Panlinę de Rhodé.
To też zaraz udał się do niej.
Nie tylko ten jeden cel miał jednakże na względzie..
Chciał się dowiedzieć jednocześnie, czy panna Joanna-Marya zgadza się zostać żoną Leopolda.
Paulina wyszła na przyjęcie prawnika do pierwszego pokoju.
Spojrzawszy na bladą, zmienioną twarz niewidomej, zrozumiał, że nie jest dobrze.
— Czyby panna Joanna-Marya gorzej „się miała?... zapytał.
— Tak jest panie Joubert... odrzekła Paulina. — Stan jej pogorszył się bardzo od wczoraj... a ja i pan jesteśmy tego przyczyną...
— Pani i ja? — powtórzył zdziwiony niby Joubert.
— Tak jest... my oboje, to jest ten projekt, jakiśmy ułożyli, i jaki musiałam zakomunikować mojej córce...
— Nie zgodziła się zatem?...
— To ją zabić jest w stanie...
— Ostre słowo! — rzekł Placyd przygryzając wargi...
— Powodowana miłością dla mnie i chęcią mojego dobra, uległa... ale ofiara była stanowczo nad siły... Narzucać jej to małżeństwo, to znaczy ciągnąć ją do grobu...
— Ależ dla czego?... dla czego?...
— Córka moja nie kocha pańskiego syna.
— Więc może kocha kogo innego?...
— Tak jest... Ale powtarzam panu, że gotowa poświęcić się dla mnie, gotowa wydrzeć z serca miłość prawdziwą... gotowa zgodzić się na związek wymarzony przez pana a całkiem jej nienawistny.
— Więc?...
— Więc doktór mi oświadczył, że dosyć drugiego takiego wstrząśnienia, jakiego doznała wczoraj, ażeby była zgubiona i to bez ratunku!... — Odnalazłam moje dziecko, panie Joubert, nie na to, żebym je zabiła!... — Zechcesz pan to chyba zrozumieć, pan co kochasz tak swego syna!...


XXII.

— Rozumiem doskonale, rozumiem macierzyńskie uczucia pani i uwielbiam je nawet — odrzekł Placyd — ale sądzę, że przecenia pani trochę to poświęcenie, jakiego wymagasz od panny Joanny-Maryi.
— Ja nic nie przeceniam, mój panie!... — Jej poświęcenie byłoby wyrokiem śmierci dla niej, a ja nie chcę żeby umarła!... — Nie... nie... nie chcę tego!...
— Można mówić o śmierci, a jednak żyć doskonale... szczególniej, gdy się ma taki majątek na pocieszenie... Otrzymawszy spadek po hrabi de Rhodé, panna Joanna-Marya zapomni z pewnością wkrótce o dawnych dziewczęcych marzeniach...
— Zrzekam się tego spadku.
Placyd zadrżał i podskoczył.
— Pani się zrzekasz majątku?... — wrzasnął, nie mogąc się pohamować.
— Tak panie Joubert, zrzekam się go bez wahania.
— Pani nie masz prawa do tego!...
— Jakto? ja nie mam prawa?...
— Nie... stanowczo nie...
— A cóżby się stało proszę pana, Gdym była nie odnalazła mojej córki?...
— Sukcesya przeszłaby na miasto Algier...
— No więc ja nie będę się o nie upominać i miasto Algier zostanie właścicielem!...
— Tak być nie może. — Córka pani żyje i ona dziedziczy. Pani nie może zrzekać się w jej imieniu... — Pani jest opiekunką główną, to prawda, ale nie może pani nie stanowić bez rady familijnej, a jakżeby rada mogła się zgodzić na to, aby pani dziecko swoje pozbawiła majątku?..,
— Musi się zgodzić, bo ja nie mogą zapłacić kosztów uregulowania tytułu.
— Nie może pani nic mieć przeciwko temu, aby je kto inny zapłacił pod pewnemi warunkami... — Zaczekaj pani zresztą na decyzyę rady familijnej, która się zbierze — pojutrze!... a tymczasem bądź spokojną i ufaj... — Pomału wszystko się jeszcze ułoży... — Pozwól pani swojej córce wejść, dzięki mnie, w posiadanie majątku. który obu paniom przyszłość zabezpieczy... Nie mówmy w tej chwili o Leopoldzie... Panna Joanna-Marya powinna odzyskać siły i zdrowie w zupełnym spokoju... Co będzie później, zobaczymy...
— Jakto! czyżbyś pan gotów był zaniechać projektu, zdolnego zabić moję córkę...
— W tej chwili nie myślę już wcale o nim...
— I nie cofniesz pan obiecanej nam pomocy?...
— Nigdy...
— O! panie! — wykrzyknęła niewidoma, wzruszona bardzo — Co za ofiarność! co za poświęcenie... Ale cóż syn pański?...
— Leopold tak jak ja, pozostawi wszystko przyszłości... — Proszę powiedzieć pannie Joannie-Maryi, że jej zawsze — tak jak i pani wiernie oba służyć będziemy...
— Ach! panie, jaki pan dobry, jaki pan szlachetny człowiek!... Pan mi wracasz nadzieję!.. — Więc cóż ta rada familijna?...
— Zbierze się pojutrze, pod prezydencyą sędziego pokoju tutejszego okręgu...
— O której godzinie?...
— Punkt o dwunastej. — Ja sam przyjdę po panią.
— Będę na pana czekać zupełnie gotowa. — Upoważnia mnie pan do powtórzenia mojej córce, że projekta pańskie...
— Na teraz nie ma o nich zgoła mowy przerwał Joubert. — Proszę oświadczyć pannie Joannie, że mój syn i ja rachujemy może na przyszłość, ale za nic na świecie nie zrobimy nic takiego, coby z dobrą jej wolą, z jej przekonaniem zgodnem nie było... Radbym sam nawet zapewnić ją o tem...
W tej chwili otworzyły się drzwi sąsiedniego pokoju i Klara blada, chwiejąca, owinięta w długi biały szlafrok kaszmirowy, stanęła w progu.
— Słyszałam co pan mówił i dziękuję za to z całej duszy...
— Moja córka!... moja córka!... — krzyknęła niewidoma i z wyciągniętemi rękoma skierowała się w stronę, z której głos dochodził.
— Niechaj się mama wcale o mnie nie obawia... Jest mi już daleko lepiej... — A zwracając się do Jouberta, dodała: — Niech syn pański liczy na przyszłość i niechaj ufa przyszłości... bo czyż można przewidzieć co się stać może?...
— Tylko proszę cię... dziecko moje ukochane... żadnych a żadnych ofiar! — odezwała się żywo pani de Rhodé.
— My byśmy z pewnością nie przyjęli żadnej ofiary — odrzekł Joubert. — Nam chodzi jedynie o szczęście pani...
— Spodziewam się, że będę szczęśliwą panie Joubert — szepnęła Klara z nieokreślonym uśmiechem. — Jestem jeszcze osłabioną trochę i dla tego odchodzę, ale pamięć pańskiej dobroci, nigdy nie wygaśnie w mojem sercu...
Powróciła do łóżka, a Placyd się oddalił.
Skoro tylko stanął na ulicy, wyraz jego fizyonomii zmienił się bardzo.
Stał się okrutnie ponurym.
— Niech dyabli porwą, tę głupią miłość tej sroki. Krzyżuje mi ona wszystkie moje projekta... Dla tej jej głupiej miłości, ślepa byłaby się zrzekła spadku dla swej córki!... Wyrzekać się!... a to co znowu! — Ja chcę tego spadku... ja!... Chcę go dla mojego syna i będę go miał z pewnością, choćby mi przyszło chwycić się licho wie jakich sposobów!...


∗             ∗

Na trzeci dzień o jedenastej, Joubert stawił się u Pauliny de Rhodé.
— Jakże się ma panna Joanna-Marya? — zapytał.
— Wcale nieźle, pomimo osłabienia — objaśniła Paulina. — Podniosła się już nawet... Czy pan mnie zabiera ze sobą?...
— Tak jest proszę pani.
— Gotowam — zatem chodźmy.
— Proszę pani — odezwała się Józefowa — ponieważ to dzisiaj czwartek, więc jeżeliby pani pozwoliła, poszłabym odwiedzić Teresę do szpitala. — Wsiądę w omnibus i powrócę pręciutko...
Klara zadrżała.
— Idziesz do szpitala Józefowo?... czy chcesz mi wyświadczyć wielką przysługę?...
— O! panienko, z największą ochotą. — Cóż trzeba zrobić?...
— Zapytać; czy nie było listów jakich do mnie?...
— Spełnię to święcie panienko.
— A — w razie — jeżeli były, zapytajcie się, co się z niemi stało...
— Dobrze panienko...
— Jeżeli zaś są... — ciągnęła młoda dziewczyna, zarumieniwszy się mocno...
— To je przyniosę... — przezwała Józefowa.
— Dobrze... i oddasz mi je do rąk, nic nie mówiąc o tem mamie.
— Niech panienka będzie spokojną... ani słówka jej nie pisnę.
Józefowa ubrała się pospiesznie i wyszła, a tak się uwinęła, że niespełna we dwie godziny była już z powrotem.
— Widziałaś Teresę?... — zapytała żywo Klara.
— Widziałam... proszę panienki.
— Jakże się ma?...
— Dosyć dobrze... Spodziewa się, że powróci za trzy tygodnie... — Widziałam także siostrę Maryę...
— Ach! — krzyknęła młoda dziewczyna — cóż powiedziała, czy były listy do mnie?...
— Były dwa.
— Przyniosłaś mi je?...
— Nie proszę panienki.
— Dla czego?...
— Siostra Marya sądziła, że potrzeba je odesłać z powrotem... — I jednocześnie napisała do tej osoby, że panienka nie jest już w szpitalu i że panienka odnalazła swoję matkę...
Klara zasłoniła twarz rękoma.
— O! — szeptała drżącym głosem — Boże! co on musiał wycierpieć, on — który mnie tak kocha... O! tak.. On mnie szczerze i bardzo kocha!...
I wybuchnęła głośnym płaczem.
Józefowa cofnęła się, żeby nie przeszkadzać jej boleści.


XXIII.

Nie będziemy prowadzić naszych czytelników na naradę familijną, na którą Placyd poprowadził panią Paulinę de Rhodé. Dostatecznem nam będzie nadmienić tylko, że on został wybranym na opiekuna przydanego nieletniej.
W tej chwili po posiedzeniu, w towarzystwie niewidomej i dwóch członków, udał się na ulicę Kondeusza, do notaryusza pana Davida, gdzie była już przygotowana plenipotencya do działania dla notaryusza z Algieru, w sprawie spadkowej.
Następnie odprowadził Paulinę do jej mieszkania.
— Wszystko dobrze i gładko idzie — mówił sobie, siadając do fiakra. — Jako opiekun przydany, przy opiekunce pozbawionej wzroku, ja jestem wszystkiem a ona niczem.. — W razie gdyby umarła, mnie powołają na opiekuna głównego wszyscy członkowie rady... — Dobiorę sobie podopiekuna, który zatwierdzi wszystko co będę chciał aby zatwierdził i... będę panem wszystkiego.
Aby dojść do tego, czegóż potrzeba?...
— A no, tego po prostu, aby tę ślepą wyprawić co najprędzej do lepszego świata po nagrodę za wszystkie cnoty...
Możnaby to urządzić, któregokolwiek dnia... Nigdy nie była bardzo silną, a przytem tyle wycierpiała, a cierpienie zużywa przecie.
Myśl o śmierci panny de Rhodé zapanowała w umyśle Placyda.
— Jeżeliby przypadek jaki wyzwolił mnie sam od tej jejmości, wyrządził by mi znakomitą przysługę!... powtarzał sobie bezustannie nędznik.
Nie zadziwimy zapewne wcale naszych czytelników, gdy im powiemy że rzekł sobie wkrótce:
— Dla czegóż by nie przyjść w pomoc przypadkowi?...
A jeszcze po chwili dodał:
— Tak.. pomogę przypadkowi...
Pozbycie się atoli niewidomej, nie było bynajmniej rzeczą tak łatwą.
Pani Paulina de Rhodé, jako nie widząca, nie wychodziła nigdy sama.
Jakże ją wciągnąć w jaką zasadzkę? Jakże z niej zrobić ofiarę zręcznie przygotowanego przypadku?...
Wziąć wspólnika?...
Joubert był zanadto sprytnym, aby się miał zwierzać komukolwiek w tak ważnej okoliczności. — Wcześniej czy później, wspólnik zawsze cię zdradzi, wcześniej czy później, chcący czy nie umyślnie pośle cię zawsze na gilotynę.
Potrzeba więc działać samemu.
Prawnik z ulicy Geoffroy-Marie zaczął się zastanawiać,
A kiedy zabrał się do szukania jakiego zręcznego sposobu, dla popełnienia nikczemności, rzadko go kiedy nie wynalazł.


∗             ∗

Od czasu jak Teresa poszła do szpitala, Paulina de Rhodé zaniedbała zupełnie kuracyę przepisaną jej przez sławnego okulistę ze szpitala des Quinze-Vingts, a gdyby ją nawet była prowadziła, to ciągłym płaczem, zniweczyłaby na pewno wszelkie jej skutki.
Zaledwie pomyślała czasami, o tem, że możebnem jest jeszcze odzyskanie wzroku. Klara była cierpiącą, więc się nią jedynie zajmowała.
Odkładała kuracyę na później.
Klara i jej matka, jakby się umówiły żeby nigdy nie wspominać Adryana Couvreur, lub Leopolda Jouberta.
Nie przeszkadzało to jednakże Klarze myśleć ciągle o narzeczonym, którego teraz kochała bardziej jeszcze niż przedtem, chociaż trwała w postanowieniu poświęcenia się dla szczęścia drogiej matki.
Zdrowie jej tylko cierpiało bardzo, bo spełnienie takiej ofiary, śmierci się naturalnie równało.
Pewnego poranku, Placyd przyniósł Paulinie de Rhodé do podpisania kilka dokumentów potrzebnych notaryuszowi...
Przyszedł także i doktór.
Klara znajdowała się przy matce, Joubert więc tym sposobem obecnym był przy wizycie lekarza. Słyszał jak tenże powiadał, iż skutek nie odpowiada jego oczekiwaniom, jak objaśniał, że chociaż stan rekonwalescentki nie jest groźnym, ale dobrym zawsze nie jest.
— O Boże! o Boże! — szeptała Paulina, cóż należy zrobić, aby uleczyć zupełnie to moje biedne dziecko?
— Zmiana powietrza, byłaby, zdaje mi się bardzo pożądaną — odrzekł na to lekarz.
— Zmiana powietrza? — wtrącił żywo Placyd. — Więc wiejskie powietrze byłoby zbawieniem?...
— Najlepszem lekarstwem dla panny Joanny, byłoby słońce, zieloność, woda, kwiaty, w jakiem pięknem ustroniu, jakich pełno jest przecie w okolicach Paryża... Kilka miesięcy przepędzonych na willegiaturze, a odpowiadam za wszystko.
Paulina de Rhodé spuściła głowę i milczała.
— Dla czegóżby — zapytał Joubert, nie spełnić zalecenia doktora, jeżeli pobyt na wsi jest koniecznym?
— Bezwarunkowo koniecznym, potwierdził lekarz.
— Dla czego? — odezwała się Paulina de Rhodé z pewną goryczą dla tego, że istnieją niepodobieństwa materyalne... Później będziemy może bogate, ale w tej chwili biedne jesteśmy, a takie letnie mieszkanie drogo bardzo kosztuje.
— Ależ proszę pani — odezwał się Placyd, pani mi ubliża... daję słowo! To źle, to bardzo źle mówić o tego rodzaju przeszkodach, kiedy ja się tu znajduję! Czyż mnie pani nie uważa za swojego przyjaciela? — Jako podopiekun panny Joanny-Maryi, jestem przecie obowiązanym czuwać nad jej zdrowiem, tak samo jak nad interesami... A ja nie zaniedbuję nigdy moich obowiązków!...
— Ale jednakże — zaczęła niewidoma...
— O! ani słowa więcej, bardzo proszę pani — przerwał Joubert. — O cóż zresztą idzie? Mniej jak o nic... O wynajęcie na sezon willi, położonej w odpowiedniej miejscowości i odpowiednio umeblowanej, zaopatrzonej w dobre wino w piwnicy, a drzewo w komórce, posiadającej ogród z dużemi drzewami i sad z jarzynami? Znam taką willę i mogę nią dysponować... Nie będziecie się panie zajmowały niczem, tylko się zainstalujecie... Porachujemy się później... jak panie będziecie bogate. Racz panie doktorze powiedzieć paniom, że im niewolno odmówić...
— Panie dobrze wiedzą, że takie jest moje zdanie — odpowiedział doktór.
— No, więc przyjmujemy — odezwała się pani de Rhodé.
— Chwała Bogu!
— Czy ta willa daleko od Paryża?
— Bardzo blizko.
— Gdzie się znajduje?...
— W Créteuil.
Klara zadrżała.
Przypomniała sobie ów dzień, w którym Adryan Couvreur przyszedł jej był z pomocą...
— Na wyspach św. Katarzyny — odrzucił Placyd.
Klara zaczerwieniła się cała.
— Znam tę miejscowość — zauważył doktór. — Położenie i śliczne i zdrowe... Radziłbym też paniom nie zwlekać i jak najprędzej się tam przenosić...
— Za dwa dni wszystko będzie gotowe... zaczął znowu Placyd i zaraz sam przeniosę panie...
— A ja trzy razy na tydzień będą odwiedzał naszę rekonwalescentkę — dodał doktór — i to aż dotąd, dopóki moje wizyty staną się zupełnie niepotrzebnemi. Mam nadzieję, że na wsi niezadługo to nastąpi...
— Kochanej panience dodał — zwracając się do Klary, przepiszę pojutrze rano lekarstwo, które zabierze ze sobą, i będzie zażywać po cztery krople co wieczór przed spaniem, jeżeliby bezsenność dokuczała jej jeszcze... Nie więcej jak cztery krople, bo inaczej sen byłby za ciężki i za długi.
— Dobrze i o tem wiedzieć... pomyślał Joubert.
— Idę i zaraz zajmę się willą — rzekł powstając — a jutro dam znać o której po panie przyjadę...
Prawnik z ulicy Geffroy-Marie, pożegnał się i wyszedł razem z doktorem.
— Czyś zadowolona moja pieszczotko? — zapytała panna de Rhodé całując córkę.
— Bardzo droga mateczko; jeżeliś ty zadowolona... odpowiedziała Klara...
— Wieś zupełnie cię wyleczy.
— Nie wątpię...
Młoda dziewczyna wymawiając te słowa, miała na ustach uśmiech niedowierzania...
Co tu mogła wieś poradzić, na cierpienie, które ją z pewnością zabije?...
Józefowa otrzymała rozkaz przygotowania wszystkiego do wyjazdu.


XXIV.

Joubert wsiadł do powozu, odwiózł notaryuszowi papiery podpisane przez pannę de Rhodé, zjadł na prędce śniadanie i kazał się zawieźć na dworzec kolei żelaznej wensenskiej. W godzinę później wchodził do handlu win przy moście Créteuil.
— Wynająłem moję posiadłość na wyspach św. Katarzyny rzekł — daj mi pan klucz od niej.
— A oto cały ich pęk, panie Joubert.
Placyd przejrzał wszystkie.
— Brakuje klucza od sztachet, który otwiera jednocześnie i główne drzwi domowe...
— Jest na pewno u ogrodnika.
— Dobrze, to odbiorę go przechodząc.
I prawnik z ulicy Geoffroy-Marie szybkim krokiem udał się w drogę po nad brzegiem rzeki idącą.
Przebywszy z jakie sto metrów od mostu, który łączy płaszczyznę z wyspami św. Katarzyny, przystanął przed skromnym domkiem i zastukał.
— Czy mąż jest?... zapytał otwierającej mu kobiety.
— Nie, nie ma go panie Joubert... Poszedł do pana na wyspę... Gracuje aleje w ogrodzie.
— A to dobrze, bo ja tam właśnie idę.
Posiadłość Jouberta, znajdowała się o jakie czterysta kroków od willi Trembles, zamieszkałej przez Juanę, przyjaciółkę Lucyny Bernier.
Zajmowała środek obszernego ogrodu opasanego murem, i z trzech stron dochodzącego do samej wody.
Z czwartej strony nie było żadnego parkanu tylko rzeka, odgrodzona nizkim żywo-płotem.
A Marna bardzo była głęboka w tem miejscu.
Ogrodnik gracował uliczki. Gdy spostrzegł Jouberta wchodzącego do ogrodu, pospieszył zaraz ku niemu i dowiedział się też zaraz o wynajęciu willi.
— Nowi lokatorowie wprowadzą się tu po jutrze... trzeba abyś się porozumiał z żoną i ażeby wszystko było w najzupełniejszym porządku...
— Będzie... będzie... panie Joubert.
Zajrzyjmy do mieszkania.
Parter składał się z salonu, sali jadalnej, z kuchni i z pokoju sypialnego, po za którym znajdował się duży gabinet do ubierania.
— Tutaj na pewno pomieści się niewidoma... pomyślał Joubert.
Otworzył okno.
Zardzewiałe zawiasy zaskrzypiały.
— Patrzno... powiedział do ogrodnika, pozalewajcie mi olejem wszystkie zawiasy i zamki... żeby się cichutko otwierały. Odbierzecie tu jutro kosze z winem i pomieścicie w piwnicy... Twoja żona umie dobrze gotować... Dajże jej te trzy luidory — ażeby przygotowała na pojutrze śniadanie... Może być gotowe na wpół do dwunastej...
— Będzie pan zadowolony panie Joubert...
— Oddaj mi klucz, który wziąłeś od kupca dzisiaj rano... Tu w tym pęku znajdziesz taki sam drugi...
Joubert włożył ten klucz do kieszeni i powrócił do Paryża.
Na trzeci dzień o dziesiątej rano spotkał się we drzwiach pani de Rhodé z doktorem.
— Cóż kochany konsyliarzu, czyś widział wczoraj naszę pacyentkę? zapytał?...
— Nie... nie było potrzeby... Dzisiaj przynoszę jej tylko krople, o których mówiłem onegdaj, a które ma zabrać na wieś ze sobą.
— Wiesz doktór, co mi za myśl przyszła do głowy?...
— Czy nie miał byś doktór wolnych paru godzin?...
— Mogę je mieć, tylko nie zaraz, bo czeka na mnie jeszcze kilku niebezpiecznych chorych...
— Chodzi mi o to, aby doktór pojechał z nami na wieś i abyśmy zjedli razem śniadanie, głównie zaś aby się przekonał, czy pomieszczenie panny Joanny-Maryi... dobre jest pod względem higienicznym. Czy zgoda?...
— Najchętniej piszę się na to.
Niewidoma i jej córka były już gotowe do podróży.
— Jakże się ma nasza kochana chora?... zapytał doktór.
— Zdaje mi się, że prawie tak samo jak wczoraj... odrzekła Klara z uśmiechem.
— A sen?
— Ciągle nie dobry.
— Doprowadzimy to wszystko pomału do porządku... Przynoszę pani krople... ale oddam je pani na miejscu, wraz z przepisem.
— Więc pan nam będzie towarzyszył szanowny panie?... zapytała Paulina.
— Tak proszę pani. — Pan Joubert był tyle łaskaw, że zaprosił mnie na śniadanie, na co z wielką przyjemnością przystałem.
Bagaże zniesione przez stróża, umieszczono w powozie.
I pojechano.
O w pół do dwunastej, dotarto do małego mostku, przez który powóz nie mógł przejechać.
Joubert zapłacił stangreta i powiedział, że przyśle po bagaże.
Twarz młodej dziewczyny rozweselona przed chwilą, stała się znowu smutną i zamyśloną.
Bo widok tego małego mostu, przypomniał jej Adryana Couvreura. Czuła, że jej się zimno robi, gdy przechodziła obok willi Juany, ale wszystkie nieprzyjemne wrażenia skończyły się, gdy przestępowała bramę własności Jouberta.
— Ogród cudowny!... To park prawdziwy!... Co za cień w nim rozkoszny?... zawołał doktór. — O! kochane dziecko, w tem prześlicznem ustroniu, bardzo prędko przyjdziesz do siebie... przyrzekam ci to stanowczo...
— Jakże mi żal, że nic widzieć nie mogę?... — szepnęła niewidoma z westchnieniem.
Weszli do domu, zastali stół nakryty do śniadania, zasiedli za nim i zaczęli zajadać z doskonałym apetytem. Śniadanie przyrządzone przez żonę ogrodnika, smakowało wszystkim bardzo.
Następnie wyszli się przejść po parku, a potem zwiedzili cały dom i uradzili, że pani Paulina de Rhodé zajmie pokój na dole.
Doktór miał być z powrotem w Paryżu około szóstej — i miał odjechać razem z Joubertem.
— Moje kochane dziecię — odezwał się do Klary, wręczając jej flaszeczkę niebieską — oto są krople jakie kazałem ci przygotować, ażeby zapobiedz bezsenności, jeżeliby cię jeszcze trapiła. Weźmiesz podczas, albo użyjesz po kolacyi — cztery tylko kropelki... nie więcej... Uważasz dobrze... nie więcej...
— Czy to narkotyk? — zapytała niewidoma.
— Tak jest proszę pani. Za duża doza mogłaby sprowadzić sen zanadto długi.
— Panie doktorze — odezwała się z uśmiechem Klara, ja z pewnością nie zdwoję dozy...
Placyd z doktorem opuścili wyspę Katarzyny.


∗             ∗

Przez dni kilka Leopold siedział zamknięty w swojem mieszkaniu, rozmyślając o tyle, o ile niedołężny jego umysł zdolnym był do rozmyślania.
Postać Klary nie odstępowała go ani na chwilę.
Klara Gervais, ta biedna, wątła dziewczyna, ta uboga pracownica, którą tak ukochał i kocha jeszcze, ta sierota oskarżona o kradzież i aresztowana, ciągana przed kratki sądowe i w zupełności uniewinniona, stała się naraz bogatą dziedziczką i to tą właśnie dziedziczką, której ojciec tak gorliwie poszukiwał, aby ją poślubić swojemu jedynakowi. To cały istotnie romans, nie podobny niby do prawdy a jednak całkiem prawdziwy...
Tylko, że teraz Klara Gervais, nie nazywa się już Klarą Gervais. — Miała matkę, opowiedziała jej o nikczemnym jego postępku i na pewne odtrąci go z pogardą.
Niedołęga, z jednej strony obawiał się o to bardzo, z drugiej jednak pocieszał się tem, co mu powiedział ojciec:
— Klara Gervais będzie twoją żoną; bo ja tak postanowiłem! A wiedział, że wszystko co postanowi sobie Placyd, ziści się z pewnością.


XXV.

Od paru dni dopiero Adryan Convreur powrócił z Bordeaux.
Najpierwszą naturalnie wizytę złożył siostrze Maryi, w szpitalu świętego Antoniego.
Zakonnica aż się przelękła, taką znalazła zmianę w fizyonomii młodego człowieka.
Policzki miał zapadłe, oczy podsiniałe a spojrzenie, zawsze tak wesołe i żywe, teraz było zamyślone i jakby zagasłe.
Niepodobny był wcale do siebie.
— Zapewne przychodzisz pan — odezwała się siostra Marya — po depozyt jaki mi powierzyłeś?...
— Depozyt ten nic mi nie znaczy moja siostro... odparł smutnie Adryan — i nie on mnie tu sprowadza... Pomimo listu, który niestety! nie pozwala mi mieć żadnej nadziei, nie zwątpiłem jeszcze zupełnie... Przyszedłem zapytać się, czy na prawdę wszystko już i na zawsze skończone dla mnie... czy mam tylko płakać, cierpieć i czekać spokoju, to jest śmierci?...
— Nie trzeba synu drogi upadać na duchu, lecz znosić cierpliwie cios jaki w ciebie uderzył... Klara jak doniosłam, odnalazła swoję matkę... należy do rodziny arystokratycznej... wejdzie w posiadanie w przyszłości wielkiej fortuny... Oto są okoliczności, które pomiędzy wami stawiają nieprzezwyciężoną przeszkodę...
— Nieprzezwyciężoną?... powtórzył Adryan ponuro...
— Powinieneś to rozumieć mój synu.
— Rozumiem niestety, aż nadto dobrze!... Jam jest biednym tylko artystą, robotnikiem drugorzędnym prawie i jestem ubogim... Klara zaś jest ze starej szlacheckiej rodziny i będzie bogatą... Powinienem o niej zapomnieć...
Po chwilowem milczeniu dodał:
— Ale czy jest już zdrową?
— Tak sądzę...
— Nie było żadnej od niej wiadomości?...
— Owszem... była raz jeden.
— Nie mówiła o mnie przed wyjściem ze szpitala?...
— Nie moje dziecko. Wobec radości doznawanej z odzyskania matki, nie miała miejsca na żadne inne myśli w swej głowie i sercu.
— Prawda... Znalazła matkę... Ja już dla niej istnieć przestałem...
Młody chłopak otarł łzę spływającą mu po policzku, odebrał od zakonnicy swoje pięćset franków i wyszedł ze szpitala powtarzając:
— No to i wszystko skończone!... — Ani nawet wspomniała o mnie!... — A jednakże kochała mnie... Przynajmniej tak myślałem. — Myliłem się widocznie... — Łudziła się, że mnie kocha... — Oszukiwaliśmy się oboje!... — Po cóż ja ją spotkałem?... — Za co ja tyle muszę cierpieć na świecie?...
Cierpiał rzeczywiście okropnie.
Przychodziła mu myśl odebrania sobie życia i może byłby to zrobił, gdyby jakiś promyk nadziei nie pozostał mu pomimo wszystko w głębi duszy.
Wziął się energicznie do pracy.
Co rano przychodził do Paryża z domku swego na wyspach Świętej Katarzyny; co wieczór tam powracał, wcale się nie domyślając, że Klara znajdowała się tak blizko.
Bilet loteryjny, jaki wręczyła mu sierota, oto wszystko co po niej zostało.
Bilet ten kazał oprawić w ramki i często godzinami całemi przesiadywał przed tą ramką, co mu przypominała tyle nędzy, tyle radości i takie kochanie.
Droga prowadząca po nad wodą do stacyi kolejowej, była dosyć daleką.
Ażeby ją skrócić i przeprawiać się przez Marnę, Adryan kupił czółno, które mu zarazem służyło do przejażdżek niedzielnych, jakie odbywał zdejmując widoki.
Czółno było przywiązane u brzegu po za jego ogrodem.
Egzystencya młodego malarza, bardzo była smutną i bardzo jednostajną, ale sam chciał tego — bo w ciszy nic mu przynajmniej nie przeszkadzało myśleć ciągle o Klarze.
Powrócił na wyspy Świętej-Katarzyny, we dwa dni po zainstalowaniu się Pauliny de Rhodé i jej córki w posiadłości Placyda Jouberta.
Dnie stawały się coraz dłuższe.
Łąki przyozdabiały się mnóstwem kwiecia.
Ptactwo śpiewało rozkosznie.
Cała natura oddychała radością.
Klara nie podzielała jednak wcale tego ogólnego wesela, była ciągle zamyśloną i smutną.
Doktór, który często przyjeżdżał, zwrócił uwagę matki na stan moralny córki.
Paulina rozumiała przyczynę aż nadto dobrze.
Klara usychała z miłości.
Ale ile razy biedna niewidoma chciała pocieszyć bolejące serduszko i wiele razy zaczęła mówić o Adryanie, córka zawsze odpowiadała:
— Później mamusiu... później... pomówimy o tem później. — Zaczekajmy, aż wszystkie interesa nasze zostaną ukończone...
Paulina płakała w cichości.
Interesa dalekie były końca.
Notaryusz David nie odbierał żadnej wiadomości od kolegi z Algieru, upoważnionego do spisania inwentarza po zmarłym hrabi Juljuszu de Rhodé. — Czekano na ten inwentarz, podług którego miała być oznaczoną suma potrzebna na opłacenie zmiany tytułu własności.
Joubert wykończał szczegóły swojego planu.
Przyjeżdżał co dwa dni na wyspy bądź na obiad, bądź na śniadanie. — Przez czas, jaki przepędzał z matką i córką, obserwował i wypytywał i przyszedł do przekonania, że nigdy niewidoma nie zmusi Klary do związku, jaki sobie poprzysiągł przeprowadzić.
— Czekać dłużej byłoby po prostu idyotyzmem — powtarzał sobie. — Z inwentarza dowiemy się wkrótce o sumie, jaką potrzeba będzie uiścić skarbowi. — Potrzeba, abym był wtedy opiekunem głównym i wyłącznym panem położenia... — Wtedy musi być wszystko tak ja życzyć sobie będę.
W dniu, w którym po raz dwudziesty powtarzał sobie tę uwagę, pojechał powozem do mostu Charenton, odesłał stangreta i zaczął się przechadzać nad brzegiem rzeki.
Pomiędzy mostem Charenton a mostem kolei żelaznej w miejscu, gdzie wody Marny łączą się z wodami Sekwany, był skład konstruktora czółen i eleganckich bacików spacerowych.
Joubert udał się do tego składu, obejrzał kilka czółen i zapytał o cenę jednego z nich, bardzo lekkiego i już używanego.
Na niezbyt wygórowane żądanie, zgodził się bez targu, należność zaraz zapłacił i kazawszy dać sobie pokwitowanie, oświadczył, że zgłosi się za dwie godziny po zabranie czółna.
Oddano mu klucz od kłódki, pozostawało więc tylko odwiązać wiosła i popłynąć.
Zrobił to po zjedzenia obiadu w restauracyi w Charenton i kiedy noc nadeszła.
Wiosłując z niezwykłą siłą, wypłynął na środek Marny.
Około dziesiątej wieczorem, przypłynął do zakrętu obok Créteuil, zamkniętego śluzą.
Tutaj zadanie było trudnem.
Ażeby plan swój doprowadzić do skutku, potrzebował przeprowadzić czółno po nad tą śluzą.
Naturalnie, że nie chciał jej otwierać, chociażby mu to ułatwiło bardzo zadanie.
Szło o to, ażeby nie poznano ani czółna, ani tego do kogo należało.
Nie było więc rady, jak tylko wyciągnąć czółno na brzeg i przeciągnąć go po ziemi z jakie dwadzieścia kroków, a po za śluzą dopiero spuścić znowu na wodę.
Wybrał miejsce gdzie brzeg nie był zbyt wysoki, podpłynął ku niemu, wyszedł z czółna, skierował go nosem ku lądowi i z nadzwyczajną siłą pociągnął za łańcuch.
Czółno z jodłowego drzewa nie było bardzo ciężkie.
Do połowy wyszło z wody.
Najtrudniejsza robota już była zrobioną.
W dziesięć minut później, Placyd był zlany potem, ale czółno bujało po wodzie po za śluzą.


XXVI.

Joubert wskoczył do czółna: chwycił wiosła i przepłynął na brzeg drugi.
Czas mu sprzyjał zupełnie.
Niebo było pokryte chmurami.
Dostał się do małej odnogi, która przepływa wzdłuż wyspy świętej Katarzyny, gdzie brzeg wody, jak to już wiemy, zacieniony jest wierzbami i olszyną, których gałęzie zwieszają się aż w wodę.
Przywiązał czółno do wierzby, wiosło schował pod ławkę i wyskoczył na ziemię.
— Jutro wszystko się skończy! — mruknął. — Jutro będę panem!
Jedenasta wybiła na zegarze kościoła w Créteuil.
Joubert przez pola dostał się do wioski, a z tamtąd do Charenton, gdzie na szczęście napotkał powóz, który odwiózł jakieś dwie damy de Saint-Maurice i powracał do Paryża.
Zmordowany bardzo swojemi marynarskiemi czynnościami, obudził się daleko później niż zwykle, zjadł w domu śniadanie i pojechał na wyspy świętej Katarzyny.
Zanim się udał do willi zamieszkałej przez Paulinę i jej córkę, przeszedł się po brzegu, ażeby sprawdzić czy czółno na swojem miejscu.
Przekonawszy się, że tak jest, wszedł na wyspę.
Niewidoma z Klarą znajdowały się w ogrodzie.
Klara czytała głośno, książkę wziętą z biblioteki.
Spostrzegłszy gościa, przerwała czytanie.
— Matko — pan Joubert.
— Przybyłem przepędzić parę godzin z paniami — odezwał się Placyd, siadając na ogrodowem krzesełku. — Spodziewam się, że paniom nie przeszkadzam, nie prawdaż?...
— Pan wiesz o tem dobrze, że nam nie przeszkadzasz nigdy! odpowiedziała Paulina. Zostaniesz pan z nami na obiedzie, wszak prawda?...
— Jeżeli panie pozwolą...
— Prosiemy bardzo.
Za każdą bytnością w willi, Joubert podwajał grzeczności dla niewidomej i Klary — a robił to tak zręcznie, że w końcu młoda dziewczyna wyrzucała sobie nieprzyjemne wrażenie, jakie jej sprawiał widok ojca Leopolda.
— Czy doktór był wczoraj? — zapytał.
— Nie. — Ma przyjechać dzisiaj dopiero...i zostanie także na obiedzie z nami...
W kwadrans po tej rozmowie nadjechał istotnie doktór i wyraził swoje zadowolenie ze stanu chorej.
Dzień był prześliczny, chociaż bardzo gorący...
Nad wieczorem zachmurzyło się nagle, powietrze stało się parnem, zaczęło się błyskać, zanosiło się widocznie na gwałtowną burzę.
Przyspieszono obiad, ażeby Joubert i doktór mogli się dostać do kolei bez zmoknięcia.
Klara zdawała się daleko więcej zdenerwowaną, daleko więcej niespokojną, niż zwykle.
— Doktorze — odezwała się ocierając spocone czoło — zła noc mi się szykuje.
— Zapobiegniemy temu, dziecko kochane — odrzekł doktór. — Przed odjazdem sam ci przygotuję silniejszą dawkę kropli uspakajających, których skutku już nie raz doznałaś przecie.
Joubert zdawał się bardzo uszczęśliwionym z towarzystwa doktora — chociaż w duchu przeklinał natręta. Panował wyśmienicie nad sobą i pokrywał uśmiechem niezadowolenie wewnętrzne.
O szóstej siedli do stołu.
Upał dokuczał coraz więcej.
Klara coraz więcej stawała się niespokojną.
— Moja Józefowo — odezwał się doktór — podajno mi lekarstwo przygotowane dla panny Joanny-Maryi.
Józefowa wydostała flaszeczkę z kredensu i podała doktorowi.
Joubertowi oczy się zaświeciły... aż zadrżał z radości.
Przestał się irytować wizytą lekarza.
Ten ostatni nalał do połowy szklanki wina, a odkorkowawszy flaszeczkę wpuścił weń sześć kropli.
— Nie trzeba się przyzwyczajać do takiej dozy... bo mogłaby stać się wkrótce niebezpieczną a przynajmniej szkodliwą... — Raz jeden, to nic nie zaszkodzi i zapewniam, że będziesz tak spać w nocy, iż nie usłyszysz wcale burzy.. — Gdyby nawet piorun uderzył w ogrodzie... to i tak byś się nie obudziła....
— Czy mam zaraz wypić doktorze?...
— Nie... — podczas obiadu...
Klara postawiła szklankę obok siebie.
Joubert nalał wszystkim taką samą ilość wina, ile zawierała szklanka Klary — która siedziała pomiędzy matką a Placydem — matkę miała po lewej, Placyda po prawej stronie.
— Doktorze — zapytał Joubert — czy krople mają smak przyjemny czy też nie do picia?...
— Ani jedno ani drugie. — Są zupełnie bez smaku i nie zmieniają wcale napoju w jakim ich się bierze.
Józefowa podała drugą szklankę panience, która wino z kroplami zażyć miała dopiero w środku obiadu.
I w tę szklankę Placyd wlał taką samą ilość wina jak w inne.
Teraz szło o to jedynie, ażeby dobrze wykonać sztukę zamiany, bardzo zresztą łatwą do wykonania, gdy się ma do czynienia z niewidomą i z dwojgiem innych biesiadników, którzy w zupełności ufają.
Po zupie, prawnik, jako niby prosty sobie mieszczanin, nie znający obyczajów wyższego świata, podniósł się i przemówił:
— No, panie doktorze, wypijemy zdrowie naszej kochanej rekonwalescentki! — wypijmy za jej szczęście i za szczęście jej ukochanej matki!...
— Ależ z całego serca! — odpowiedział zagabnięty i wyciągnął rękę przez stół, ażeby się trącić z Placydem.
Ostatni nachylił się trochę, krzesło się poślizgnęło i... szklanka mu z rąk wypadła, tłukąc się naturalnie i oblewając obrus.
Klara odsunęła się żywo z obawy, aby nie poplamić białego szlafroczka.
— A tom dopiero zgrabny! — zawołał Placyd. Nie wiem doprawdy, jak się wytłumaczyć potrafię... Spalę się ze wstydu chyba!...
I podczas kiedy Józefowa ścierała napój rozlany i kładła świeżą serwetę na miejsce zmoczonej, uniósł w górę szklanki Pauliny i Klary.
Skoro Józefowa zrobiła porządek, postawił z powrotem szklanki, ale tak, że przeznaczona dla córki, niby nie chcący matce się dostała.
Nikt nie spostrzegł zamiany.
— Szklanka stłukła się przy piciu naszego zdrowia mamusiu! — szepnęła Klara z westchnieniem.
— To bardzo zły znak panie Joubert.
— Czyż byłabyś istotnie przesądną kochane dziecię, zapytał doktór.
— Na prawdę, to nie wierzę w zabobony... odpowiedziała Joanna-Marya, ale tak jestem zdenerwowaną, że wypadek taki zresztą zwykły i nic nie znaczący, przestraszył mnie nadzwyczajnie.
— Przestraszyłaś się kochanko? — powtórzyła niewidoma. — Ale cóż znowu?... Nic nam przecie nie zagraża!... Czegóż miałybyśmy się obawiać?...
— Prawda... odrzekła młoda dziewczyna — wiem, że to bardzo nierozsądne, ale przeczucie nie rezonuje...
— Trzeba się przezwyciężyć aniołku... pocóż jakieś przeczucia?...
— Usiłuję się pokonać moja mamo.
— I trzeba się koniecznie pokonać...
Podano następne potrawy.
Niewidomej trzeba było posługiwać, krajać za nią i wkładać w rękę wszystko czego potrzebowała. Klara z czułą troskliwością spełniała ten obowiązek.
— Moja pieszczoszko — odezwała się do niej matka po chwili, podaj mi też szklankę z łaski swojej.
— Proszę... mamusiu...
Niewidoma wypiła wino duszkiem prawie.
Po raz drugi zaświeciły się oczy Jouberta...


XXVII.

Niebo było coraz czarniejsze.
Błyskawice nie ustawały, głuche grzmoty rozlegały się gdzieś jeszcze daleko w głębi horyzontu.
— Potrzeba tylko trochę wiatru i burza nadciągnie lada chwila... odezwał się doktór. — Korzystajmy z czasu panie Joubert!... żebyśmy się nie zapóźnili przypadkiem.
— Jestem tego samego zupełnie konsyliarzu zdania — odpowiedział prawnik. — Panie nam raczą wybaczyć... Józefowo, pozamykaj dobrze drzwi za nami...
— Niech pan będzie oto spokojny... zamknę je jak się należy.
Odjechali obaj około siódmej, o w pół do ósmej wsiedli do pociągu i razem przybyli do Paryża. Rozłączyli się dopiero na placu Bastylii.
Ten powrót z doktorem, był dla Placyda początkiem ważnego w danym razie dowodu. Ażeby dowód ten lepiej umocnić, ażeby mieć świadków, że był o tej porze w Paryżu, wstąpił po drodze do kilku domów, gdzie miał interesa, a wchodząc do kamienicy przy ulicy Geoffroy-Marie, w której mieszkał, zawiązał umyślnie dłuższą ze stróżem rozmowę.
Następnie zamknięty w swoim pokoje, przebrał się i ucharakteryzował do niepoznania, a potem wyszedł po cichutku i wymknął się przez bramę niepostrzeżony przez nikogo.
Wybiła właśnie dziesiąta.
Wsiadł do fiakra, polecił zawieźć się na dworzec kolei wenseńskiej i kupił tutaj bilet klasy drugiej do Brie-Comte-Robert.
W kilka minut później odjechał, ale zamiast dotrzeć do Brie, wysiadł w La Varenne-Saint-Hilaire. Kontroler ani spostrzegł, że jeden z pasażerów opuścił pociąg, nie dojechawszy do miejsca przeznaczenia.
Człowiek o fizyonomii ptaka drapieżnego, szybko doszedł do mostu Chenevières i minął go.
Skręciwszy na prawo, pociągnął dobrym krokiem po nad krętym brzegiem Marny.
Droga ta zaprowadziła go do miejsca, gdzie było przywiązane kupione wczoraj czółno.
Tego samego wieczora, kiedy się to działo, w teatrze Porte-Saint-Martin, odbywała się próba oświetlenia i ustawienia dekoracyj, do wielkiej nowej sztuki mającej się wkrótce wystawić.
Trzy z tych dekoracyj wykończono w pracowni, w której Adryan Couvreur miał zajęcie.
Pryncypał był także naturalnie w teatrze, ażeby się porozumieć z maszynistą głównym, z dyrektorem i reżyserem.
Obecność jednego z malarzy była mu nieodzownie potrzebną, zabrał też ze sobą Adryana, bo uważał go za najzdolniejszego z pomocników.
Dopiero około północy uwolnił się młody człowiek.
Ponieważ wyniósł się zupełnie z ulicy Malher zaraz po powrocie z Bordeaux, musiał więc albo zanocować w hotelu, albo też powrócić na wyspy Świętej-Katarzyny.
Wybrał to ostatnie.
Ażeby się dostać do Saint-Maur, gdzie zwykle wysiadał, ażeby się dostać do swojego czółna, które czekało na niego przy brzegu, potrzebował zaczekać na pociąg tak zwany teatralny, wychodzący z Paryża o trzy kwadranse na pierwszą.
Dostanie się do domu zaledwie o w pół do trzeciej rano — ale mniejsza oto.
Kroplisty deszcz zaczął padać na spiekłą ziemię.
Wiatr się zrywał i pędził czarne chmury.
Błyskawice i grzmoty nie ustawały.
Burza zbliżała się gwałtownie i wybuchła z piekielną siłą, właśnie w chwili, gdy wysiadał z pociągu w Saint-Maur.
Wiatr dął szalenie... łamał gałęzie drzew.
Adryan chustką od nosa przywiązał sobie miękki filcowy kapelusz, ażeby mu go wiatr nie porwał i ruszył w stronę, gdzie było jego czółno.


∗             ∗

W. willi zajmowanej przez panią Paulinę de Rhodé, panowało głębokie milczenie.
Matka i córka spały mocno.
Niewidoma odurzona narkotycznym napojem, przygotowanym przez doktora dla Klary, musiała wcześniej niż zwykle położyć się do łóżka, a córka nadzwyczajnie także w ciągu dnia znużona, zasnęła również, pomimo, że ją burza denerwowała.
Było około pierwszej po północy, gdy Placyd dostał się nareszcie do swojej łódki.
— Trochę jeszcze za wcześnie! — mruknął, chroniąc się pod wierzbą. — Co mnie obchodzi nadciągająca burza? — Nie przeszkodzi mi ona wcale, prędzej mi owszem dopomoże...
I zaczął czekać cierpliwie, przysłuchując się grzmotom coraz bliższym.
Na zegarze kościoła w Créteuil, uderzyła godzina druga.
Odwiązał czółno, podpłynął do brzegu wysp Świętej-Katarzyny, wysiadł, poszedł krętą drogą, dostał się do małego lasku, minął go i znalazł się przy łasze Marny.
Stanął na granicy swojej posiadłości i przedzierając się przez krzaki, wtargnął do ogrodu.
Topole i wierzby pochylały się i łamały do koła niego.
Zbliżał się do willi, w oknach której było zupełnie ciemno, podszedł do drzwi od korytarza wychodzących na ogród, wyjął z kieszeni klucz i włożywszy w zamek, dobrze nasmarowany oliwą, zakręcił bez najmniejszego hałasu.
Otworzył
Wyjął klucz, wszedł i korytarzem dostał się do pokoju niewidomej.
Te drzwi nie były zamknięte i wystarczyło lekkie ich popchnięcie.
Przestąpił próg.
W tej chwili błyskawica oświetliła Paulinę, która spała jak zabita.
Jednę rękę miała zwieszoną z łóżka...
Placyd dotknął tej ręki i poczuł, że była zimną jak lód. — Uniósł ją i opuścił z powrotem, a niewidoma nie poruszyła się nawet.
Chwycił wtedy panią de Rhodé w swoje długie, żylaste, niby u goryla ręce, zarzucił ją sobie na plecy i wyszedł, pozostawiając wszystkie drzwi otwarte za sobą,
Dotarłszy do połowy parku, musiał się chwilę zatrzymać.
Tchu mu zabrakło.
Burza szalała.
Deszcz lał jak gdyby otworzyły się upusty niebieskie.
Ruszył dalej i przystanął dopiero nad samym brzegiem rzeki.
Tu położył na ziemi niewidomą i popchnął w rzekę!...
Odgłos padającego ciała i plusk wody, zagłuszył inny odgłos zupełnie odmiennej natury, odgłos spowodowany równem uderzaniem wioseł.
Huk piorunu ogłuszył chwilowo nędznika, błyskawica go oślepiła.
Zawrócił i zaczął uciekać.
Wybiegł z ogrodu, przedarł się przez zarośla i dostał się do swego czółna.
W pięć minut potem, płynął z niezwykłą siłą, pomimo ulewnego deszczu, aby się czemprędzej dostać do Chennevières.
Tu stanął, umieścił łódkę w pośród dziesięciu statków innych i na brzeg wyskoczył.
Ale siły go opuściły i padł zdyszany prawie bez przytomności.
To omdlenie trwało z jakie pół godziny.
Kiedy przyszedł zupełnie do siebie, zaczynało już świtać na horyzoncie, niebo było pogodne, burza przeszła już zupełnie.
Morderca podniósł się i skierował ku Jouville-le-Pont, gdzie przybył w chwili gdy pierwszy pociąg miał, do Paryża przechodzić.
O szóstej znalazł się na dworcu, na placu Bastylii i wziął powóz — a przed siódmą wypił już w domu kieliszek koniaku, i położył się do łóżka.
Zasnął odrazu twardo.


XXVIII.

Służącej Placyda nie wolno było nigdy wchodzić do pokoju pana, nie usłyszawszy dzwonka.
O dziesiątej Placyd się obudził, ubrał pośpiesznie, rzucił do szafki w ścianie zmoczony i zabłocony garnitur, zamknął na klucz, schował takowy do kieszeni i przeszedł do gabinetu, gdzie przeczytał listy, pomiędzy któremi było także wezwanie notaryusza Dawida, o jak najśpieszniejsze przybycie do niego.
Nie tracąc czasu, udał się na ulicę Kondeusza, gdzie mu zakomunikowano ważną wiadomość od notaryusza z Algieru.
Spis inwentarza był ukończony.
Sukcesya wynosiła nie dwa i pół, jak sądzono, ale półczwarta miliona.
Skarbowi potrzeba było zapłacić sumę cztery kroć dwadzieścia dwa tysiące franków.
— Pieniądze te — łaskawy panie — rzekł Placyd — złożę na ręce pańskie w dniu, w którym podpisywać będziesz kontrakt małżeństwa, mojego syna Leopolda z panną Joanną-Maryą pe Rhodé...
— Ho! ho!... odezwał się z uśmiechem notaryusz... rozumiem!... rzecz doskonale pomyślana!...
— Bądź pan łaskaw przygotować ten kontrakt... Oto punktacya — dodał Placyd, wyjmując z pugilaresu papier zapisany... Skoro pan to obrobi, racz mnie zaraz powiadomić, abyśmy wspólnie przejrzeli ostateczną redakcyę.
Człowiek o fizyonomii drapieżnego ptaka opuścił notaryusza Dawida, zjadł w domu śniadanie i kazał się zawieźć na wyspę św. Katarzyny.
Można sobie wyobrazić jak biedna Klara i Józefowa, zostały od samego rana przerażone.
Józefowa weszła jak zwykle do pokoju pani i zastała łóżko próżne, a wszystkie drwi pootwierane. Na razie nic sobie z tego nie robiła, bo sądziła, że niewidoma, która dosyć dobrze się oryentowała sama, wstała rano i wyszła do ogrodu.
Pobiegła za nią... przeleciała cały ogród, poszukiwała... nawoływała... ale wszystko na próżno...
W ogrodzie tak jak i w pokoju nie było nikogo.
Powróciła do pokoju i spostrzegła z przerażeniem, że ubranie pani leżało na tem samem miejscu, na którem sama je wczoraj wieczór położyła.
Zaszedł zatem jakiś nadzwyczajny, niewytłomaczony wypadek.
Pobiegła obudzić panienkę, aby ją o zniknięciu matki powiadomić.
Klara na wpół nieżywa, ubrała się co tchu i wyszła.
Straszne przeczucie ściskało jej serce...
Razem z Józefową rozpoczęła na nowo poszukiwania i zaszła z nią aż nad brzeg Marny.
Nagle krzyknęła przeraźliwie.
Kawałek białego materyału, strzępek z nocnego szlafroczka, dostrzegła zaczepiony na krzaku nad samą wodą...
— Tu! tu! — wołała wskazując na strzępek.
Józefowa pochyliła się, zdjęła go z krzaku i podała Joannie-Maryi.
Poznała po hafcie, że to z ubrania matki.
— O! jakżem ja nieszczęśliwa — zawołała szlochając dzieweczka. — Matka moja utonęła... — Matka moja nie żyje!...
I zanosząc się od płaczu, z włosami w nieładzie rozpuszczonemi na ramiona, latała bezprzytomna nad brzegiem, wpatrując się w wodę, którą burza nocna zmąciła.
Marna nie zdradziła tajemnicy.
— Trzeba uprzedzić tego pana... — proszę panienki — odezwała się wystraszona Józefowa.
— Kogo?..
— Pana Jouberta.
— Masz racyę... pobiegnij do stacyi i zatelegrafuj... ażeby przybył jak najprędzej... W nim tylko jeszcze nadzieja!...
— Możeby jednocześnie zawiadomić żandarmeryę.
— Nie... nie... Niech pan Joubert najprzód przybędzie... On nam powie co zrobić potrzeba...

Józefowa pobiegła do Créteuil i wysłała do Placyda depeszę następującą:
„Stało się u nas nieszczęście... Przybywaj pan bezzwłocznie.
„Joanna-Marya de Rhodé.”

Telegram przyniesiono na ulicę Geoffroy-Marie, w pięć minut po wyjściu Jouberta na ulicę Kondeusza, mimo to jednakże, udał się on, jak już wiemy, na wyspy Świętej-Katarzyny.
Józefowa czekała nań na drodze, a skoro spostrzegła, pobiegła na spotkanie.
— Ach! panie, panie!... — wołała. — Chodź pan prędko!... — co za straszne nieszczęście!...
— Cóż się tu dzieje? — pytał Placyd, z bardzo zręcznie udanem ździwieniem i zaniepokojeniem.
— Panna de Rhodé...
— Panna Joanna-Marya? — zawołał Placyd.
— Nie, pani sama.
— Cóż takiego?...
— Nie żyje!...
— Cóż znowu! to niepodobna...
— Niestety! tak jest proszę pana.
— Nie żyje?
— Ale cóż się jej stało?...
— Wpadła do rzeki i.. utonęła.
Joubert udał przerażenie.
— To byłoby straszne! — Ale to nie podobne do wiary!...
— Nie podobna sobie inaczej wytłomaczyć zniknięcia pani... bo jeżeli nie utonęła, to gdzież się podziała?...
— Cóż by to się stało takiego?...
— Więcej nic nie wiadomo...
W czasie drogi ku willi, Józefowa opowiedziała, jak znalazła pokój pusty i nad wodą zaczepiony na krzaku kawałek ze szlafroka niewidomej.
Klara czekała przed domem.
Rzuciła się z płaczem w objęcia prawnika.
— Moje dziecko... moje biedne, kochane dziecko!... — szeptał nędznik, drżącym głosem i nawet ze łzami w oczach. — Cóż to za straszne nieszczęście!...
— Co się stanie ze mną bez mojej drogiej matki?...
— Czyż ja ci nie pozostałem?...
— O! Boże! Boże! Boże!.. — Matka moja nie żyje!... ja się chcę z nią połączyć!...
— No.. no... spokoju moje drogie dziecię, spokoju i odwagi! — Czy zawiadomiono żandarmeryę i zarządzono poszukiwanie ciała?...
— Nie proszę pana — odpowiedziała Józefowa.
— Dla czego?...
— Czekałyśmy na pana... trzeba to zaraz zrobić...
— Nic łatwiejszego, jak domyśleć się szczegółów katastrofy. — Biedna nieboszczka wstała i wyjść zapragnęła... Źle zoryentowawszy się w ogrodzie; pośliznęła się, upadła i stoczyła z wysokiego brzegu do Marny!.. — O! biedna kobieta!...
„Natychmiast udam się do Créteuil, aby uprzedzić władze... — Trzeba się zająć odszukaniem ciała.. — Lecę i zaraz wracam...
Podszedł żywo do drzwi salonu, w którym się znajdował z Klarą i z Józefową.
Nagle wydał okrzyk ździwienia.
Drzwi się otworzyły i Paulina dą Rhodé owinięta szerokim szlafrokiem; ukazała się w progu.
Podtrzymywał ją Adryan Couvreur.
— Żyje! — krzyknęły na raz Klara i Józefowa.
Klara rzuciła się ku matce.
— Moje dziecko! moje ukochana dziecko — mówiła Paulina, ściskając młodą dziewczynę, a ta powtarzała z radością:
— Żyje matka! żyje matka moją kochana! została ocalona!
— Przez to dzielne, szlachetne serce! — odezwała się Paulina de Rhodé, wskazując na Couvreura, stojącego po za nią.
Klara wysunęła się z objęć matki, ażeby zobaczyć tego, którego w pierwszej chwili wielkiego wzruszenia nie dostrzegła, tak samo jak i malarz jej wcale nie zauważył.
I naraz rozległy się dwa rozdzierające okrzyki:
— Adryan!...
— Klara!...
I młodzi ludzie padli sobie w objęcia.


XXIX.

Joubert poznał Adryana Convreur, któremu sprzedał domek na wyspach a z zachowania się Klary odgadł, że to właśnie ten jej ukochany.
— A więc nowe niebezpieczeństwo! — mruknął.
Słysząc okrzyk dwojga młodych, niewidoma zadrżała od stóp do głów.
— Mój zbawca... Adryan się nazywa, a ty go znasz?... — spytała głosem drżącym niewidoma.
— Tak droga mamo — odpowiedziała Klara, nie mogąc się powstrzymać — my się znamy i kochamy się nad życie!... — Tak jak ciebie, tak samo i mnie ocalił już on także...
— On? — ciągnęła Paulina. — To był on także!... A! to już zrządzenie Opatrzności, moja pieszczotko... — Panie Joubert — dodała — oto ten co kocha moję dziecię... — Winnam mu życie... pojmujesz pan zatem, że nie mogę odmówić mu mojej córki...
Placyd spuścił powieki, ażeby pokryć nienawiść, jaka się malowała w jego oczach...
Dziwny uśmiech przebiegł mu po ustach.
— Jesteś pan zbawcą naszym!... rzekł i słusznie należy ci się nagroda!... Cóż się stało z panią de Rhodé, jakim cudem wyrwałeś ją z niebezpieczeństwa?...
— Mieszkam w domku, który nabyłem od pana... odpowiedział Couvreur... Mam swoje czółno po drugiej stronie Marny, ażeby przez most nie przechodzić!... Powracając zeszłej nocy ostatnim pociągiem z Paryża pospieszałem, żeby umknąć przed burzą... Dostawszy się do czółna i walcząc z gwałtownością wichury, nadpłynąłem ku tej stronie wyspy, i przy świetle błyskawicy, spostrzegłem jakąś postać białą nad brzegiem... Postać ta stoczyła się następnie do rzeki... Woda plusnęła o kilka metrów odemnie... Po chwili postać białe ukazała się znowu na powierzchni...
Zacząłem płynąć szybciej, dobiłem do ciała, które prąd wody unosił, chwyciłem je w przelocie i wciągnąłem do łodzi...
To była właśnie pani de Rhodé... na wpół już utopiona... zaledwie oddychająca. Wydobyta z wody straciła całkiem przytomność,
Pospieszyłem do mojej przystani i zaniosłem panią do siebie. Omdlenie trwało kilka godzin, pomimo wszelkich środków przedsiębranych.
Nakoniec przytomność wróciła... Nieszczęśliwa otworzyła usta, uniosła się i wtedy spostrzegłem, iż jest pozbawioną wzroku. Domyśliłem się zaraz naturalnie przyczyny wypadku. Zacząłem wypytywać...
Pani de Rhodé zdawało się, iż sen jakowyś miała!... Nie pamiętała, aby wychodziła z domu, nie mogła zdać sobie sprawy, jakim sposobem wpadła do wody.
Dowiedziawszy się, że mieszka w tej willi, ubrałem ją jak mogłem i przyprowadziłem... Oto i wszystko... Zadanie moje skończone... i nie pozostaje mi nic, jak tylko pożegnać państwa...
— Adryanie!... Adryanie!... zawołała Klara...
— Dziecko moje!... dorzuciła niewidoma...
Joubert zabrał głos.
— Panie Couvreur rzekł jako przyjaciel pani Pawliny de Rhodé i podopiekun jej córki, mam sobie za święty obowiązek podziękować panu za jego szlachetne poświęcenie, co też czynię z prawdziwą przyjemnością. Zobaczymy się jeszcze z sobą dzielny i zacny młodzieńcze, ale nie wcześniej, jak po zebraniu rady familijnej panny Joanny-Maryi de Rhodé i naradzeniu się nad nowem życzeniem wyrażonem przez panią de Rhodé, a odnoszącem się do jej córki...
— Czyż potrzeba zwoływać radę familijną na to, aby mi pozwoliła rozporządzać ręką mojego dziecka? — zapytała niewidoma?...
— Koniecznie proszę pani... Prawo wymaga tego koniecznie...
Adryan wtrącił się do rozmowy:
— Bardzo mi przykro powiedział, że moja obecność wywołała podobną dyskusyę... Wiem, że urodzenie i majątek panny Klary, stanowi nieprzebytą przepaść pomiędzy mną... a hrabianką de Rhodé... Usuwam się szczęśliwy... o! bardzo szczęśliwy! że mogłem ocalić jej matkę.
— Ale ja cię proszę, ale ja żądam tego mój synu, abyś pozostał... odezwała się Paulina...
— Tak jest... musisz pozostać Adryanie dodała Klara... Potrzebuję pomówić.
z tobą, a pan Joubert, mój opiekun przydany, pozwoli mi na to...
— Przedewszystkiem moje dziecko — rzekł Placyd pieszczotliwie — muszę cię poinformować o wiadomościach nadeszłych wczoraj z Algieru...
— Czyż Adryan nie może słyszeć tego wszystkiego?...
— Przeciwnie, życzę sobie, aby to słyszał...
— Ależ panie... odezwał się zakłopotany młody malarz...
— To konieczne panie Couvreur... Potrzeba jest, abyś się obznajmił z położeniem... Siadaj pan... proszę... Przedstawię rzecz w kilku słowach. Oto list adresowany do notaryusza, pana Davida, przez notaryusza z Algieru. Inwentarz jest już przygotowany... Wartość sukcesyi wyobraża o wiele większą cyfrę, aniżeliśmy początkowo przypuszczali. Ta cyfra wyobraża trzy miliony pięć kroć, dwadzieścia siedem tysięcy franków!
Adryan poruszył się ździwiony.
Kolosalność fortuny, czyniła jeszcze większy przedział pomiędzy nim a Klarą. Nie... nie... to przepaść nie do przebycia!...
Placyd ciągnął dalej:
— Suma jaką wypadnie skarbowi zapłacić, powiększa się naturalnie w stosunku sukcesyi i dochodzi do czterech kroć stu dwudziestu tysięcy franków. Sumy tej nie można przekazać do strącenia z kapitałów spadkowych, bo główna sukcesorka, jak to poprzednio objaśniłem, nie ma do tego prawa.
Jeżeli te czterykroć sto dwadzieścia tysięcy franków, nie zostaną zapłacone w bardzo już krótkim czasie, miasto Algier, według jednego z warunków testamentu zmarłego hrabiego de Rhodé, wejdzie w posiadanie majątku...
Ja ofiarowałem pieniądze potrzebne na zapłacenie skarbu i ja tylko mogę to zrobić, ale wiadomo paniom na jakich ofiarowywam je warunkach...
Oto panie Couvreur, co chciałem wypowiedzieć w pańskiej obecności... Nic panu teraz nie przeszkadza, w rozmowie, jakiej sobie życzy panna Joanna-Marya.
Niewidoma opuściła głowę na piersi.
— Niech się mamusia położy zaraz, namawiała córka panią de Rhodé.
— Dobrze moje dziecko... posłucham rady, bo czują się bardzo osłabioną... Jakaś nieprzezwyciężona odrętwiałość znowu mnie opanowywa...
Joubert i Józefowa odprowadzili niewidomą do jej pokoju.
Klara z Adryanem pozostali sami.
Młoda dziewczyna pierwsza przerwała milczenie.
— Podaj mi rękę... mój drogi...
Adryna wziął Klarę za rękę.
— O! ja cię dobrze rozumiem... Ja już wiem co mi chcesz powiedzieć.
— Niestety nie idzie tu o mnie — odrzekła Klara. — Co mnie obchodzi majątek? — Kiedy cię pokochałam, byłam jak wiesz bardzo biedną — a dzisiaj pomimo milionów jakie na mnie czekają, a których Pan Bóg wie, że nie pragnę wcale... kocham cię z całego serca i z duszy całej... Moje uczucie nie zmieniło się wcale. Przysięgam ci na to... ale mam matkę, którą kocham, która po opłakiwaniu mnie przez tak długi czas, dla mnie żyje jedynie...
Walczyć przeciwko mojemu podopiekunowi i przeciwko mojej radzie familijnej niepodobieństwem jest, ponieważ mam lat dopiero szesnaście. Ci ludzie mają prawo za sobą... Jedynym rezultatem tej walki byłaby strata majątku — a w następstwie niedostatek. Bieda nic nie znaczy dla mnie, bo co mnie bieda obchodzi?... Ale moja matka...
Czterysta dwadzieścia dwa tysiące franków potrzeba zapłacić koniecznie, ażeby nie stracić sukcesyi hrabiego de Rhodé... Sukcesya ta będzie szczęściam mojej matki — a ja chcę, ażeby matka moja była szczęśliwą...
O! mój przyjacielu... mój bracie... co ja cierpię!.. Serce mi poprostu pęka!... Proszę cię... błagam cię... nie przeklinaj mnie!... Ja ciebie tylko kocham i nie zapomnę cię nigdy!... będę męczennicą tylko... Przebacz mi i staraj się zapomnieć o mnie...
Klara zakryła twarz rękami i gorzko płakała.
— Czterysta... dwadzieścia... dwa... tysiące... franków i... byłabyś moją żoną! — rzekł Adryan ponuro, z wielką goryczą w głosie — byłabyś moją i nie zaślubiłabyś człowieka, którego ci narzucają!... Bo ci narzucają kogoś, aż nadto dobrze rozumiem!.. Ale ja nie mam tych pieniędzy! Ja jestem człowiek ubogi! O, bieda jest okropną czasami... Klaro!... ja cię podziwiam i zupełnie ci przebaczam!.. Masz słuszność droga moja... Przywiązanie córki... nakazuje ci poświęcić wszystko dla dobra matki. Z serca nawet musisz dla niej zrobić ofiarę... Żegnam cię Klaro... żegnam na zawsze!...
— Ubóstwiam cię — mówił Adryan dalej, — a nie zobaczę cię już nigdy! Na szczęście za dużo cierpię, abym mógł cierpieć długo!
Skończy się to wszystko niebawem.
I młody człowiek tłumiąc płacz, wybiegł z salonu.


XXX.

Klara jak obłąkana, patrzała za odchodzącym.
Czuła, że i dla niej wszystko już skończone.
Po kilku minutach, dzielne dziecko zwalczyło jednak przygniatającą boleść i udało się do pokoju matki.
Paulina de Rhodé czuła się trochę lepiej — leżała na szezlongu.
Wyciągnęła ręce do córki a ta rzuciła się jej w objęcia.
Poczem zwróciła się do Jouberta i spytała.
— Czy pan będzie tu jutro?
— Zapewne... jeżeli matka pani na to pozwoli...
— No to proszę, przywieź pan ze sobą pana Leopolda... Bardzo bym chciała go zobaczyć...
— A jaki on będzie szczęśliwy! — wykrzyknął Joubert.
— Joanno-Maryo!... dziecko moje!... zawołała pani de Rhodé.
— Po co to ździwienie matko? — przerwała Klara. Przecie powinnaś poznać tego, który mężem moim zostanie...
Ponieważ niewidoma chciała coś odpowiedzieć, Klara dodała żywo:
— Tak... zostanie mężem moim... To moje stanowcze postanowienie... Potrzeba mi być rozsądną... Wielki majątek, to pierwszy warunek szczęścia... Gdy się pobierzemy... pan Leopold i ja, będziemy bardzo bogaci... a więc naturalnie będziemy szczęśliwi... No, kochany opiekunie... kiedy kontrakt zostanie podpisany?...
— Zechciej sama dzień na to oznaczyć... dziecię moje ukochane...
— A więc od dziś za tydzień?
— Dobrze, niech będzie za tydzień.
— Tutaj?
— Tak jest... tutaj... przywiozę z sobą kilku moich przyjaciół, którzy będą bardzo szczęśliwi, iż będą ci mogli złożyć powinszowania...
— Droga córko — odezwała się niewidoma, przysięgnij mi, że nie zadajesz sobie gwałtu, zgadzając się na to małżeństwo...
— Przysięgam ci droga matko!...
I Klara znowu ucałowała niewidomą...
Joubert uszczęśliwiony opuścił willę. Wszystko mu się udawało, w dodatku na sumieniu miał tylko intencyę zbrodni. Paulina żyje przecież...
Po powrocie do Paryża, udał się zaraz do syna, którego zastał bardzo zasępionego.
Leopold dla zabicia czasu kładł sobie kabałę.
— Co ty robisz? — zapytał Placyd.
— Nudzę się śmiertelnie papo.
— Wkrótce już nie będziesz się nudził!
— Zaszło więc coś nowego?
— Tak.
— Moja przyszła?...
— Oczekuje na ciebie... Jutro zawiozę cię do jej matki, ażeby cię jej przedstawić...
— Brawo papa!.. A kiedy podpisanie kontraktu?
— Za ósemkę, jak mówią w sądach!..
— Doskonale... O której godzinie prezentacya?
— Przyjedź po mnie jutro o dwunastej... powozem...
Leopold stawił się na czas punktualnie.
Placyd tylko co powrócił od pana Davida.
Notaryusz uprzedzony, że podpisanie kontraktu będzie miało miejsce na wsi, a nastąpi za dni ośm od dzisiaj, przyjął zaproszenie na obiad mający poprzedzić podpis, na który Placyd zaprosił także i głównego dependenta p. Davida.
Podczas drogi z Paryża na wyspy świętej Katarzyny, rozmowa pomiędzy ojcem a synem nie była bynajmniej ożywioną.
Joubert zajęty był obrachunkiem pieniędzy.
Leopold myślał o przeszłości.
Myślał nad tem, jak się ma zachowywać względem Klary, bo przyznawał sam sobie, że poprzednie jego postępowanie pełne było głupstw niegodziwych. Bardzo go to niepokoiło.
Jakiego też dozna przyjęcia od Klary?
Pocieszała go myśl, iż zgodziła się zostać jego żoną...
A zresztą wszelkie poprzednie głupstwa i niedorzeczne postępowanie, można było policzyć na karb wielkiej miłości.
— Gdzie mnie ojciec jednakże wiezie? — zapytał Leopold, który jak wiemy znał doskonale tę drogę.
— Na wyspy świętej Katarzyny.
Niedołęga mocno się skrzywił.
Wyspy świętej Katarzyny, były właśnie najnieprzyjemniejszem jego wspomnieniem.
W chwili, kiedy miał przejeżdżać obok willi des Trembles, wyciągnął szybko chustkę z kieszeni i twarz sobie zasłonił.
Dwie kobiety ukazały się pod kolumnadą, była to Juana i przyjaciołka jej Lucyna Bernier.
Ale napróżno się zasłaniał... Lucyna poznała od razu i syna i ojca, i głośno się szyderczo zaśmiała.
Usłyszawszy ten śmiech, Placyd podniósł głowę, spojrzał i poznał ex-kochankę syna, poznał ladacznicę, którą przekupił dla zgubienia Klary, gdy ta ostatnia była panną sklepową w magazynie pani Thouret.
Zmarszczył brwi i udał, że jej nie poznaje.
Przybyli niebawem do willi, zamieszkałej przez niewidomą i jej córkę.
Furtka była niedomknięta.
Placyd popchnął ją i wszedł do ogrodu.
Leopold bardzo blady podążał za ojcem.
Zatrzymali się w przedsionku.
Józefowa zobaczyła ich przez okno i wyszła na spotkanie.
— Zaanonsuj nas paniom... — powiedział Joubert, a kiedy służąca odeszła, zwrócił się do Leopolda, którego mina godna politowania, mocno go niepokoiła — starajże się, ażebyś nie wyglądał na idyotę... — rzekł.
Leopoldowi tak zaschło w gardle, iż odpowiedzieć nie był w stanie.
W tej chwili ukazała się Józefowa i wprowadziła gości do salonu, gdzie znajdowała się już Paulina de Rhodé i Joanna-Marya.
Klara lekkiem skinieniem głowy, odpowiedziała na głęboko komiczny ukłon Leopolda, który się zginał we dwoje i wyprostowywał jak pajac.
Paulina de Rhodé na wpół leżąc na kozecie, zdawała się bardzo znużoną.
— Czy pani nie słaba?... — zapytał!
zbliżając się i ściskając ją za rękę Joubert.
— Trochę jestem jeszcze cierpiącą, odpowiedziała — ale to konieczne następstwa strasznego i niepojętego wypadku, jaki mnie spotkał...
— W takim razie żałuję, żem dzisiaj przybył.. trzeba było zaczekać z zaprezentowaniem mego syna...
— Bardzo dobrześ pan zrobił, żeś go przywiózł ze sobą... gdzież jest?
— Tutaj jestem proszę pani... — odezwał się Leopold z wielkim wysiłkiem — przychodzę zapewnić panią, że jestem prawdziwie szczęśliwy, iż pani raczyła pozwolić mi przybyć do siebie... Błogosławię zaprawdę Opatrzność, która mi pozwoliła powrócić do panny Klary Gervais, jedynego ideału mojego, ideału, który musiałem uważać za zupełnie dla mnie stracony.
— Trochę niezrozumiale i głupkowato, ale ujdzie! — pomyślał ojciec.
— Klara Gervais już nie istnieje — wtrąciła Joanna-Marya z uśmiechem smutnym i ironicznym trochę. — Dzisiaj nazywam się Joanna-Marya de Rhodé... — Opatrzność, a raczej okoliczności dziwnie się nieraz składają!... Nigdy nie przypuszczałam, abyśmy się spotkali kiedykolwiek ze sobą i to jeszcze wśród okoliczności... tak odmiennych od tego co było!...
Leopold uderzył się po bokach dla nabrania otuchy, bo ostatnie słowa panny de Rhodé mocno go zdekoncenrtowały.
— O! pani... pani.. — wykrzyknął z zapałem — zapomnij przeszłości, błagam cię o to, zapomnij!! Przyznanie się do winy, umarza połowę winy!... Przyznaję!... przyznaję!... że postąpiłem jak gbur... jak ulicznik... jak... — Zapomnij o tem panno Klaro!... zapomnij...


XXXI.

Po chwilowem milczeniu, Klara szepnęła głosem słabym, który napróżno wzmocnić usiłowała:
— Powiedziano już panu zapewne, że zgadzam się zapomnieć o przeszłości i że gotową jestem...
Pomimo usiłowania, słowa zamarły jej na ustach.
— Zostać moją żoną?... Tak jest panno Klaro... wiem już o tem... — dokończył Leopold. — Wiem, żeś mi pani przebaczyła i że wkrótce będę najszczęśliwszym z ludzi...
— Naturalnie, skoro panu przyniosę w posagu przeszło trzy miliony franków — odrzekła młoda dziewczyna z goryczą. — Za ośm dni podpiszemy kontrakt, a matka moja pozwala panu starać się przez ten czas o mnie...
Takie jest, zdaje mi się, uświęcone wyrażenie...
— O! tyle dobroci panno Klaro... tyle dobroci...
— Powtarzam panu, że nie nazywam się już Klarą Gervais, ale Jeanną-Maryą de Rhodé!.. Proszę mnie nazywać Joanną-Maryą...
— Będę się oto starał proszę pani, ale to będzie trudno... Co pani chce... przyzwyczaiłem się nazywać panią inaczej... a przyzwyczajenie to druga natura...
Córka niewidomej nie chciała słyszeć z ust Leopolda imienia Klara, tak słodko wymawianego przez Adryana Couvreur.
Odtąd rozmowa stała się ogólną.
Poświęcenie dzielnego dziecka było stanowcze, potrzeba było zająć się szczegółami przyszłego małżeństwa.
Zgodzono się, że zapowiedzi zostaną ogłoszone w jak najkrótszym czasie, że młodzi małżonkowie nie opuszczą niewidomej i zamieszkają z nią razem w tej samej co obecnie willi.
Placyd dodał tę posiadłość do posagu swojego syna.
Kontrakt podpisze się w willi: ślub cywilny i ślub kościelny odbędą się w kościele parafialnym w Créteuil.
Ojciec i syn pożegnali się i odjechali do Paryża
Joubert nie posiadał się z radości.
Leopold był zachwycony.
Upłynęło dni cztery.
Leopold co dzień jeździł złożyć przyszłej swej matce uszanowanie, a córce przywoził bukiet za dziesięć luidorów, od najsławniejszego ogrodnika.
Joubert porobiwszy zaproszenia do podpisania kontraktu, posłał do dzienników małą wzmiankę, za której ogłoszenie zapłacił po trzy luidory od wiersza.
We wzmiance tej powiedziane było, że syn dyrektora znanej kancelaryi prawnika z ulicy Geffroy-Marie, zaślubia prześliczną młodą osobę, pannę Joannę-Marię de Rhodé, która mu wnosi trzy i pół miliona franków posagu.
Obiad w dzień kontraktu, miał być przyrządzony w willi, przez kucharzy z restauracyj Créteuil.
Zamówiony został na dwadzieścia osób...
Placyd uradowany z obrotu sprawy, siedział w swoim gabinecie nad rachunkami.
Drut telegraficzny, jaki łączył jego gabinet z pokojem w którym pracował jego główny urzędnik, poruszył się i zatelegrafował te słowa:
— Pani Lucyna Bernier jest tutaj... i pragnie się zobaczyć z panem...
Joubert zmieszał się trochę.
— Co u dyabła może chcieć odemnie ta czarownica?...
A no przyjmę ją, to się dowiem...
Zamknął księgę regestrową i poszedł otworzyć.
Ex-kochanka Leopolda weszła zimna, elegancka, z czarującem uśmiechem na ustach.
— Dzień dobry kochanemu panu — odezwała się podając rękę Placydowi... Jakże się pan kochany miewa?... Doskonale pan wygląda... Ale ja może przeszkadzam, bo pan musi mieć dużo zapewne zajęcia, w obec tak blizkiego małżeństwa naszego Leopolda... „Naszego,“ wymówiła z bardzo widocznym naciskiem...
— Jakto, pani wiesz już o tem?, mruknął Joubert.
— A jakże bym nie wiedziała, kiedyś pan ogłosił przecie o tem w dziennikach?... Interes to wspaniały i w tym właśnie przedmiocie przyszłam pomówić z panem przed odjazdem...
— Pani wyjeżdża? — zapytał Joubert...
— Tak, Paryż znudził mnie już kompletnie... jadę na Wschód... Sprzedałam już umeblowanie i zrealizowałam papiery procentowe... Za ośm dni, będę pić szampana z bojarami.. Utrzymują, że tam daleko lepiej niż u nas. Ale domyślasz się pan zapewne, że nie dla opowiedzenia się panu jestem tutaj... Przyszłam się poskarżyć na Leopolda...
— Poskarżyć na Leopolda?...
— Tak kochany panie.
— Z jakiejże przyczyny?...
— Postąpił ze mną jak gbur!...
Gdy z przyczyny ożenienia opuszcza się kochankę, która honor przynosiła, to przynajmniej zostawia jej się ładny upominek!... zostawia się jej coś przecie na pocieszenie!...
— Bardzo słusznie... Wiem, że Leopold miał zamiar rozstać się z panią wspaniałomyślnie... Nie wiedział o pani wyjeździe i nie pośpieszył wywiązać się z obowiązku... Jeżeli pani pozwoli, ja go zastąpię...
— Naturalnie, że pozwolę!...
Joubert otworzył kasę, wyjął dwie paczki po dziesięć biletów bankowych i jednę z pięciu biletami i położył je na biurko przed Lucyną.
— To na kupienie klejnotów...
— Cóż to jest? — zapytała Lucyna?...
— Dwadzieścia pięć tysięcy franków... Widzi pani, że ja się znam na rzeczy...
— Ale nie... ale nie... kochany panie... odrzekła śmiejąc się Lucyna — ja tego wcale nie przyjmę... Dwadzieścia pięć tysięcy franków od posagu trzech i pół milionów? to na nic kochany panie... to niemożliwie mało!... tembardziej, że ten posag mnie przecie jesteście winni.
— Pani?... zawołał Joubert...
— Ależ mnie w zupełności... Przypomnijno pan sobie, jakie wam oddałam przysługi, gdy to chodziło o tę biednę Klarę Gervais...
Usłyszawszy te słowa, Placyd zbladł, nie przeszkodziło mu to jednakże odpowiedzieć z pewną cierpkością:
— Pamiętam doskonale przysługę jakąś mi pani wyświadczyła... pamiętam jednak także, że dobrze za nią zapłaciłem...
— Przepraszam, ale wcale nie dobrze...
— Cena był naprzód zdaje się ułożoną...
— Oceniłam się za mało... Dzisiaj po namyśle, żądam stanowczo więcej...
— Pani żąda więcej?..
— Powiadam, że żądam i to jak najbardziej stanowczo...
Joubert spojrzał na nią przerażony...
— Czy zwaryowała?... zamruczał dość głośno, tak ażeby go usłyszała.
— Zapewniam pana, że mam jak najzdrowsze zmysły..
— Zkądże więc u licha te jakieś nadzwyczajne wymagania?... Toż to rozbój poprostu...
— Rozbój... wyrażenie nie zbyt grzeczne, ale nie zważam nigdy na podobne głupstwa... Jestem panią położenia, nie przychodzę po jałmużnę, ale po to co mi się słusznie należy... Zresztą wystaw pan sobie, że się nie dopominam tylko proszę... Widzi pan jakam grzeczna!...
— Skończmy już! — cdparł opryskliwie Joubert.
— Mnie przecie o to chodzi...
— Wiele pani żądasz jeszcze?
— Pięćkroć sto tysięcy franków!...
Placyd zaśmiał się głośno.
— Wiedziałem z góry, że pani sobie ze mnie żartuje...
— Nigdy w życiu nie mówiłam bardziej poważnie...
W takim razie zawołam jednego z moich woźnych i każę mu wyprowadzić panią za drzwi...
— Nie boję się wcale o to!... odrzekła Lucyna — z ironicznym uśmiechem. Jakto? kochany panie Joubert... pan co uchodzisz za człowieka tak inteligentnego, pan nie zrozumiałeś jeszcze, że ja wiem o wszystkiem, że ja pana trzymam w garści? — Zobaczywszy pana przejeżdżającego przez wyspy św. Katarzyny z tym głupcem Leopoldem, i przeczytawszy w dziennikach wiadomość o jego małżeństwie, przyszła mi ochota zasięgnąć bliższych co do tego szczegółów i zaraz się do tego zabrałam! Dowiedziałam się niebawem, że Joanna-Marya de Rhodé, przyszła żona pańskiego syna, nazywała się poprzednio... Klarą Gervais, którą pan wtrąciłeś do więzienia i pociągnąłeś przed kratki sądu kryminalnego, dzięki mojej pomocy! Toż to ta sama Klara Gervais, która jest sukcesorką trzech i pół milionów franków, ta sama, której kazałeś się obrać na opiekuna... O! wiem... wiem... bardzo dużo jeszcze szanowny... kochany i panie, i jeżeli nie wyniosę ztąd pięć kroć sto tysięcy franków, jakich koniecznie potrzebuję, to jutro rano pomieszczę w dziennikach opis całej tej historyi naszej. Sądzę, że to wcale nie dobrze wpłynie na przygotowania ślubne pańskiego syna! — Czy pan sądzisz, że moje milczenie nie warte pół miliona?...


XXXII.

Placyd zbladł śmiertelnie.
— Pani byś to zrobiła? — zapytał ponuro, zbliżając się do Lucyny i biorąc ją za ręce.
— Bez żadnego wahania! — odpowiedziała młoda kobieta...
— A jak ja cię uduszę... tutaj... zaraz... w tej chwili...
Lucyna wybuchła śmiechem...
— Narobiłbyś sobie dobrodzieju, strasznie dużo kłopotu z moim trupem! Pańscy urzędnicy widzieli żem tu wchodziła i muszą widzieć jak będę wychodzić... No... załatw się pan ze mną po przyjacielsku, skoro nie możesz inaczej.
Joubert się zapienił... oczy wyszły ma na wierzch, ściskał jakby kleszczami ręce Lucyny.
— Puść mnie pan, bo to boli — jeżeli zaś mnie nie puścisz, żądać będę sto tysięcy franków więcej...
Puścił ją w tej chwili, powziąwszy jakieś postanowienie...
Położył ćwiartkę papieru na biurku, umaczał pióro w atramencie i kładąc go w rękę Lucyny rzekł:
— Dam żądane pięć kroć sto tysięcy franków, ale potrzebuję odpowiedniego zapewnienia... Chcę być pewnym, że się ten rozbój nie powtórzy! — Pisz!
— Co takiego?
— Pisz: „Ja, Lucyna Bernier, oświadczam, że w dniu 18 marca roku bieżącego, skradłam Aleksandrynie Thouret, magazynierce przy ulicy Caumartin, dwie sztuczki koronek — i że dobrowolnie rzuciłam podejrzenie o to przestępstwo na Klarę Gervais, która była zupełnie niewinną.“
Lucyna słuchała, ale nie brała się do pisania.
— Na co pani czekasz? zapytał Joubert.
— Na pięć kroć sto tysięcy franków.
— Jedno za drugie.
— Zgoda, ale chcę widzieć pieniądze tu na tym stoliku wyliczone. Dopiero wtedy napiszę. — Cóż ja szanowny panie ryzykuję? — Jeżeli pan każesz mnie na mocy tego dokumentu zaaresztować, możesz mi wierzyć, że cię oszczędzać nie będę, i zginiesz tak samo jak i ja!
— Zresztą ja wynoszę się z kraju.
Joubert otworzył kasę i rozłożył przed Lucyną pięć kroć sto tysięcy franków.
— Dyktuj pan teraz co pisać... jestem gotowa...
Placyd podyktował.
Lucyna napisała dokument, położyła pod nim datę i podpis, wpakowała bilety bankowe do ręcznej torebki jaką przyniosła ze sobą, złożyła głęboki, ironiczny ukłon Joubertowi i wyszła z gabinetu, zamykając drzwi za sobą.
Człowiek o fizyonomii ptaka drapieżnego, padł na fotel wyczerpany i wzburzony i głośno przeklinał.
Przerwał mu monolog nowy odgłos dzwonka telegraficznego.
Uprzedzano go, że pan Jacquier, kolega z ulicy Bleue, przybył w towarzystwie drugiego jakiegoś pana i życzą się z nim widzieć, w celu pomówienia o interesach.
— O interesach... mruknął Placyd — co za interesa mogą być pomiędzy mną a Jacqnierem, którego nienawidzę?... No, nie podobna go nie przyjąć...
Otworzył.
Wszedł Jacquier w towarzystwie Bonichona.
Skłonili się obaj głęboko.
— Wizyta moja zadziwia pana zapewne?... przemówił Jacquier uprzejmie.
— Nawet bardzo mnie zadziwia — odrzekł sucho Joubert...
— Powód jej jednak jest bardzo ważny.br> — Proszę mi opowiedzieć w krótkości o co idzie, bo czasu mam niewiele!
Jacquier wziął krzesło, bo widocznie Placyd nie myślał go zapraszać do siedzenia.
Bonichon uczynił to samo.
— Podążę prosto do celu — odezwał się geszefciarz a ulicy Bleue. — Pan żenisz wszak swojego syna?...
— Wszyscy dobrze wiedzą o tem...
— Poślubia młodą panienkę, którą pan szczęśliwszy odemnie... odnalazłeś...
— Szczęśliwszy, a może i zręczniejszy także...
— Jedno i drugie czcigodny kolego...
O! ja zawsze oddaję panu sprawiedliwość... panie Joubert... Pani młoda ma półczwarta miliona posagu....
— Cóż dalej?...
— Pan, ze swej strony, przeznaczasz Leopoldowi wcale także pokaźne wyposażenie...
— Cóż to pana obchodzi?
— Obchodzi mnie to bardzo...
— Nie przypuszczam... Czy chcesz mi pan dać może do zrozumienia, że mój syn jest winien panu?
— Rzeczywiści winien mi jest... nawet sporo i sądziłem, że przyjdzie do mnie przed ślubem i ureguluje się ze mną...
— Wiem, że miał zamiar pokończyć z wierzycielami, a doprawdy nie wiedziałem, że pan należysz do ich liczby... Zabrakło mu widocznie czasu... Ale go chętnie zastąpię... Wiele się należy panu?...
Jacquier wziął portfel z rąk Bonichona, otworzył go, wydobył arkusz papieru stemplowego i podał Joubertowi.
— Oto rachunek jak najdokładniejszy... Naturalnie, że trzymam do dyspozycyi pańskiej wszystkie rewersy... jak również wszystkie kwity pańskiego syna...
Placyd spojrzał na sumę ogólną i zerwał się z siedzenia.
Ręce mu drżały, w oczach ciemno mu się robiło, grube krople potu wystąpiły na skronie.
— Trzykroć dziewięćdziesiąt pięć tysięcy franków! — powiedział zaledwie dosłyszanym głosem.
— Z procentami już za dwa lata, po pięć i pół od sta. Widzi szanowny kolega, że pożyczałem nie na lichwę bynajmniej...
Joubert zapanował zaraz nad sobą. Rzucił niedbale na biurko dokument jaki trzymał w ręku i odrzekł wzruszając ramionami.
— To mnie nic a nic nie obchodzi. — Zapłaciłbym za syna, gdyby suma pożyczona mogła być akceptowaną... gdyby chodziło o dwadzieścia pięć, albo o trzydzieści tysięcy franków naprzykład... Ale tu idzie o sumę skandaliczną poprostu... Tem gorzej dla pana... Prawo zabrania pożyczać małoletnim... Pański dług przepada!..
— Ja znam dobrze prawo szanowny kolego, alem liczył na pański honor, na miłość pańską dla syna...
— Toś się pan grubo omylił.. Ani mój honor, ani miłość ojcowska nie radzą mi zbogacać pana, rujnując moje dziecko...
— Odmawia pan zatem zapłaty?...
— Odmawiam stanowczo.
— To pańskie ostatnie słowo?
— To moje ostatnie słowo proszę pana... Racz się pan udać do sądu handlowego, jeżeli pan sobie życzy...
— Zapewne, że się udam, jeżeli mnie pan zmusi do tego, ale nie do handlowego sądu bynajmniej... Udam się do innej instancji.
— To także nic nie pomoże szanowny kolego...
— Udam się do sądu kryminalnego!
— Do sądu kryminalnego? — powtórzył ździwiony Placyd.
— Niestety tak, i to zaraz jutro szanowny kolego, jeżeli pan będzie się upierał przy niezapłaceniu długów pana Leopolda; zaraz jutro wniosę skargę do prokuratora rzeczypospolitej... Bardzo być może, że stracę moje pieniądze, jakie pożyczone małoletniemu, ale syna pańskiego, jako fałszerza, skażą do ciężkich robót. A wtedy co z małżeństwa?.. To mnie szanowny kolego zupełnie pocieszy po stracie pieniędzy, daję ci na to słowo honoru!.. To będzie odwetem moim za sprawę Maryi-Joanny i Joanny-Maryi!...
— Syn mój jest fałszerzem? — wrzasnął Joubert — a to kto go oskarża?
— Naturalnie, ża ja sam, czcigodny kolego...
— Kłamiesz pan...
— Trochę się niedelikatnie wyrażasz, szanowny kolego, ale na co się to zdało?... Pan wiesz doskonale, że Leopold jest zdolnym do wszystkiego i, że ja nie jestem tak znowu głupim, abym formował podobnego rodzaju oskarżenie, bez pewnych dowodów w ręku...
— Masz pan takie dowody?
— Mam i zaraz je panu pokażę...


XXXIII.

Jacquier otworzył znowu portfel, wyjął jeden z weksli i położył go przed Placydem.
Ten chciał go chwycić w swoje ręce.
Kolega geszefciarz z ulicy Bleue, usunął w tej chwili dokument i rzekł z ironicznym uśmiechem:
— Tego się nie rusza panie Joubert, to gryzie!...
Placyd usunął się zgnębiony.
Chciał jednakże walczyć jeszcze przeciwko prawdzie.
— Nie, nie! — mruczał — to niepodobna!... Pan podstępem chcesz zmusić mnie do zapłacenia.
W tej chwili drzwi od gabinetu się otworzyły i wszedł Leopold.
— A to się doskonale złożyło — zawołał Jacquier. — Syn pański sam panu powie najlepiej, czy ja kłamię, czy szczerą prawdą powiadam.
Leopold zobaczywszy Jacquiera rozmawiającego z ojcem, przeraził się i chciał uciekać. Nie miał już jednak m to czasu.
Joubert rzucił się ku niemu, wziął go za kołnierz, pociągnął na środek pokoju i zawołał głosem piszczącym:
— Mów nędzniku!... Czy to prawda, żeś podpis sfałszował, że honor twój i życie twoje, znajduje się w ręku tego człowieka?.. Mów!... mów w tej chwili.
Leopold zaczął się trząść cały i upadł na kolana.
— Łaski!... ojcze, łaski!...
— Więc to prawda?... — ryknął Joubert z nieopisaną wściekłością.
Podniósł zaciśnięte pięści i chciał się rzucić na Leopolda, ale się powstrzymał.
— Wynoś się!... wynoś się!... — wołał, bo cię zabiję!...
I podniósłszy za kołnierz niedołęgę, wyrzucił go za drzwi kopnąwszy nogą, a potem zatrzasnął za nim drzwi tak, że o mało ich nie rozwalił.
— No!... — odezwał się do Jacquiera — musisz pan być zadowolony... 2apłacę panu... Na wiele jest ten fałszywy weksel?...
— Na dziesięć tysięcy franków.
— Doliczywszy go do trzech kroć dziewięćdziesięciu pięciu tysięcy franków, będzie razem czterysta pięć tysięcy franków...
— Przepraszam, pardon!... — przerwał Jacquier z uśmiechem. — Wcale się nie zgadzamy w rachunkach, kochany kolego... Wcale a wcale...
— Jakto?...
— Weksel sfałszowany to nie dług do uregulowania... to dokument do sprzedania...
— Do sprzedania?... — powtórzył Joubert.
— I ręczę, że kupisz go pan bez wahania, że dasz bez targu sumę, jaką wart.
— Wieleż wart?...
— Pięć kroć sto tysięcy franków, kolego!... Razem zatem będę miał u kolegi dziewięć kroć pięć tysięcy franków.
— Dziewięć kroć... pięć tysięcy franków!... — jęknął Placyd, opierając się o biurko ażeby nie upaść. — Nie... nie... nigdy! nigdy!.... Dam sto tysięcy franków za bilet...
— Ani się sprzeczać, ani się targować nie potrzebujemy... — przerwał Jacquier. — Nie ustąpię dziesięciu choćby centimów.. Albo pan płać, albo idę ztąd prosto do prokuratora i podaję skargę na Leopolda.
— Zmiłuj się pan jednakże... to co pan żądasz, to cały mój poprostu majątek... To blizko milion przecie!... Jeżeli oddam go panu, będę do szczętu zrujnowany!...
— Żarty... żarty... czcigodny kolego, masz kolega porządnie gruby worek!... Jesteś kolega co się nazywa bogatym... obrzydliwie jak to mówią jesteś bogatym... Zresztą synek dostaje trzy i pół miliona posagu za panną Joanną-Maryą, a syn to samo jest co ojciec... Leopold przed sądem kryminalnym, to po posagu i po małżeństwie... Załatw się pan zgodnie, bo wierzaj mi, że to najkorzystniej będzie dla pana.
Placyd odzyskał w tej chwili całą sprężystość umysłu.
— Nie mam w domu tyle pieniędzy... rzekł.
— Wierzę, ale ja cenię bardzo pański podpis i przyjmę najchętniej czek na „Kredyt Lioński”, w którym o ile wiem, masz kolego przeszło milion...
Joubert otworzył szufladę biurka, wyjął książeczkę z czekami, wydarł z niej jednę kartkę, wpisał sumę, położył podpis i podał Jacquierowi...
— Jesteś pan zapłacony... — oddawaj zatem papiery i daj pokwitowanie, iż wszystko uregulowane zostało...
Geszefciarz z ulicy Bleue, otworzył po raz trzeci ogromny swój portfel, wyjął wszystkie rewersy Leopolda, oraz weksel fałszywy na dziesięć tysięcy franków, napisał pokwitowanie i wszystko to z głębokim ukłonem podał Joubertowi.
— Jesteśmy w porządku kolego!... — Wiedziałem ja dobrze, że przyjdzie nareszcie godzina odwetu...
Schował czek do portfelu i wyszedł z Bonichonem, a Joubert nie wyrzekł ani słowa.
Pozostawszy sam, popadł w stan nieopisanej wściekłości... — Ryczał, płakał, darł się za głowę, wygrażał pięściami ku drzwiom, któremi wyszedł Jacquier, bełkotał coś niezrozumiale, a wyrazy: „ruina, zemsta” powtarzał nieustannie.
Atak minął po pewnym czasie i Placyd zdawał się zupełnie spokojnym, gdy wszedł doń jeden z urzędników, ażeby mu podać depeszę.
Depesza ta bez podpisu, zawierała tylko te słowa:
„Proszę przyjść bezzwłocznie na ulicę des Saussaies. — Interes terminowy.“
— Muszę tam iść...
Przeszedł do mieszkania, ażeby się ubrać.
Leopold blady i drżący, czekał na ojca ze drżeniem. — Płakał jak dziecko i wyciągnął błagalnie ręce.
— Na co się zda ogłupiać go wymówkami — pomyślał Placyd. — Co się stało, to się nie odstanie
— O! strasznie zawiniłeś! rzekł — Twoja szalona głupota, kosztuje mnie połowę mego majątku... Przebaczam ci to jednakże pod warunkiem, że pomożesz mi do odzyskania straty. — Idź do domu... Bywaj co dzień na wyspach Świętej Katarzyny i pamiętaj, że pojutrze kontrakt podpisujemy!...
Leopold ze spuszczoną głową powrócił na ulicę Saint-Georges, Joubert zaś pociągnął w stronę przedmieścia Saint-Honoré.
Poprosimy naszych czytelników, aby cofnęli się z nami na wyspy Świętej Katarzyny w wilję dnia tego o szóstej wieczorem.
Adryan Couvreur powracając ze swojej pracowni, wsiadł w łódkę i dopłynął do mostu Charenton, a ztąd pojechał tramwajem kursującym do Créteuil.
Wysiadłszy z tramwaju, poszedł drogą prowadzącą na wyspy.
Przed nim szła drogą jakaś niemłoda już kobieta, którą jak mu się zdawało, z ruchów znał zkądś trochę. Gdy się zrównali, poznał Józefowę służącą niewidomej, uchylił więc kapelusza i zapytał:
— Jakże się miewa pani de Rhodé?...
— O! pani bardzo jest cierpiąca, od czasu tego wypadku... — a przytem martwi się strasznie z powodu przymusowego małżeństwa panienki... — Czy to można wobec tego myśleć o odzyskaniu zdrowia?... Pan to rozumie przecie.,.
— O tak.. tak... rozumiem — odrzekł Adryan z westchnieniem — i dodał drżącym głosom:
— A cóż panna Klara... chciałem powiedzieć panna Joanna-Marya de Rhodé?
— Wie pan także dobrze, jak ona pana szalenie kocha! Ta miłość napewno ją zabije...
Adryan przyłożył rękę do serca, które gwałtownie zabiło.
Józefowa mówiła dalej:
— Kiedy panienka jest z panią, udaje zucha; ale kiedy jest samą, to płacze i przyzywa śmierci!


XXXIV.

— Biedna Klara! — szepnął z boleścią Adryan, ocierając oczy łez pełne. — A ja nic nie mogę poradzić!
— Nie, nie, potrzeba pieniędzy i to bardzo dużo pieniędzy! — dopowiedziała Józefowa. — Potrzeba by blizko pięćkroć sto tysięcy franków, ażeby zerwać to obrzydłe małżeństwo.
— Blisko pięćkroć sto tysięcy franków| — powtórzył Adryan. — O! gdybym mógł sprzedać za tę cenę połową mojego życia... gdybym mógł krew moją zamienić w złoto, jakże byłbym szczęśliwy mogąc poświęcić życie i krew wytoczyć.
— Na nieszczęście! towar to, którym nie można handlować!
— A kiedy ma nastąpić, to przeklęte małżeństwo?
— Za trzy tygodnie..,
— Za trzy tygodnie!... — powtórzył Adryan.
— Tak... a pojutrze wielki obiad w willi na dwadzieścia osób... Wieczorem podpisanie kontraktu...
— Więc to tutaj kontrakt ma być podpisany?...
— Tak panie... o dziewiątej wieczorem. — Nieszczęśliwa Joanna-Marya!...
Przybyli na wyspę.
Józefowa i Adryan rozstali się ze sobą i każde poszło w swoję stronę.
Młody malarz powtarzał sobie bezwiednie.
— Pięćkroć sto tysięcy franków... pięćkroć sto tysięcy franków!...


∗             ∗

Placyd Joubert po wyjściu z domu wziął fiakra i kazał się zawieźć na ulicę des Saussaies.
Marchal otworzył mu drzwi od mieszkania, w którem mieściła się fabryka fałszywych biletów loteryjnych.
— Telegrafowałeś pan, ażebym przybył bezzwłocznie — odezwał się Placyd — a więc jestem. — Czego pan sobie życzysz?
— Zregulować ostatecznie nasze rachunki, oddać panu klucze i umykać do Belgii...
— Umykać! — krzyknął Placyd. — Czy grozi nam, jakie niebezpieczeństwo!
— Nie wiem o żadnem...
— Więc cóż takiego?...
— Zkądże pan u licha przybywasz, iż pan nie wie, że to dzisiaj, w tej nawet chwili, odbywa się ciągnienie loteryi w pałacu przemysłowym?...
— Dzisiaj? — powtórzył Joubert — doprawdy, że nie wiedziałem — albo raczej, że zapomniałem o tem... Ja mam tyle na głowie...
— Więc naturalnie wszystko skończone! — Nie mamy już nic więcej do roboty!.. — Należy się panu piętnaście tysięcy franków z ostatnich rozprzedanych biletów... Oto są — są także klucze od mieszkania. Nie zapomnij pan usunąć kompromitujących materyałów, jakie się tu znajdują i spalić dwa czy trzy miliony biletów, jakie zostały... Siódma serya zaledwie jest rozpoczętą...
— Wszystko zostanie spalone... bądź spokojny o to...
— Kiedy?
— Zaraz dziś wieczór.
— No to, kochany wspólniku, nie pozostaje mi nic, jak tylko pożegnać cię i uścisnąć twoję rękę... W nocy spać już będę w Brukselli...
Marchal wyszedł pierwszy, Joubert za nim, zamknąwszy drzwi starannie na dwa spusty jednym z kluczów, jakie mu oddał wspólnik.
Ponieważ odprawił fiakra, poszedł pieszo przez pole Elizejskie drogą Mosigny.
pi). W około pałacu Przemysłowego, cisnęły się tłumy narodu.
Placyd przystanął.
Właśnie na wprost znajdował się pawilon, w którym mieścił się urząd loteryi.
Zebrani nie mogąc się pomieścić w sali urzędu, czekali na dworze rezultatu ciągnienia.
Nagle wśród tłumu rozległ się głos donośny.
— Wielki los!... wyszedł wielki los na numer siedm milionów dziewięć set tysięcy sto dziewiędziesiąt dziewięć. Ten numer wygrał pięć set tysięcy franków!
Ogłuszające wiwat rozległo się w powietrzu.
Placyd posłyszawszy numer, zatrząsł się cały.
— Siedem milionów dziewięćset dziewiędziesiąt dziewięć...
Dla czego ta liczba tak mnie poruszyła?
Ci co się znajdowali w pałacu, zaczęli baradzo tłumnie wychodzić na ulicę.
A niebawem zaczęły się rozlegać nawoływania:
— Tabelka wygranych na loteryi Sztuki i Przemysłu!... Egzemplarz dziesięć centymów... dwa sous.
Posłańcy z pakami tych tabel jeszcze mokrych, bo dopiero co wyszłych z pod pras drukarskich, zmieszali się z publicznością.
Joubert czemprędzej zaopatrzył się w tabelę.
Rzucił na nię okiem i dostrzegł numer 7,979.999 wydrukowany jaskrawo.
Wydostawszy się z trudnością na głos wolniejsze miejsce, wskoczył do pierwszego jaki napotkał fiakra i zawołał na stangreta:
— Ulica Geoffroy-Marie Nr. 1... tylko co koń wyskończy! — Czterdzieści sous na piwo!...
— To bodaj ten sam numer! — myślał przez drogę. — Prawiem pewny że, ten sam...
Po przybyciu pod adres wskazany, wbiegł na schody tak prędko i lekko, żeby jego Leopold z pewnością nic podobnego nie potrafił, przeleciał jak strzała około swych urzędników, wpadł do gabinetu, otworzył kasę i z głębi jednej z przegródek wyjął kilka pakietów, a z pomiędzy nich wyciągnął testament zmarłego Joachima Estivala.
Rozłożył go i zaczął szukać paragrafu dotyczącego Klary Gervais.
Oto, co przeczytał:
a 5. Pannie Klarze Gervais, modniarce zamieszkałej w Paryżu, przy ulicy Lions-Saint Paul No. 27 zapisuję bilet na loteryę Sztuk i Przemysłu oznaczony numerem 7,979,999.
— Ten sam!... ten sam! — wrzeszczał jak opętany. — Jeżeli Joanna-Marya posiada bilet przeznaczony dla Klary Gervais, i jeżeli się dowie, że na bilet ten padła wielka wygrana, to trzeba się będzie pożegnać z małżeństwem!... W takim razie jesteśmy zrujnowani!... O! muszę się zaraz dowiedzieć!... i dowiem się z pewnością!
Złożył testament Joachima Estivala — schował go z powrotem do kasy, zamknął takową starannie, wyszedł, wsiadł w ten sam fiakr, którym przyjechał i kazał się zawieźć na dworzec kolei Vincennes. Jechał na wyspy świętej Katarzyny.


XXXV.

Doktór, który leczył Klarę, nie miał w tym czasie zbyt wiele zajęcia w Paryżu.
Zaproszenie na obiad otrzymane od Placyda, przypomniało mu potrzebę odwiedzenia pani de Rhodé, pojechał więc także na wyspy.
Leopold wypełniał ściśle zalecenia ojca i bywał co dzień u narzeczonej.
W chwili przybycia doktora, znajdował się w ogrodzie, i siedział w altanie z niewidomą i jej córką.
Paulina de Rhodé powiadomiona przez Joannę-Marye o wejściu lekarza, podała mu rękę na powitanie.
Ścisnął tę rękę i znalazł ją zgorączkowaną.
— Czy pani nie dobrze się jeszcze czuje?... zapytał.
— Słabą nie jestem — ale jestem jeszcze trochę cierpiącą, odrzekła zapytana... To następstwo fatalnego wypadku.
— Wypadku? — powtórzył doktór, a to jakiego wypadku?
— O mało się nie utopiłam!...
— I gdyby nie mój zbawca, którego prawdziwie Opatrzność mi zesłała, byłabym dzisiaj w żałobie — dodała Klara...
— Z jakiej-że przyczyny jednak nastąpił ten wypadek?
— To — wtrącił głupowato Leopold, to prawdziwa butelka atramentu. — Nikt nic a nic tego wszystkiego nie rozumie.
— Zdarzyło się to — zaczęła znowu Klara, podczas owej szalonej burzy nocnej, dla uniknięcia której pan doktór i pan Joubert wyjechaliście zaraz po obiedzie... Podczas tej nocy i tej burzy matka wpadła do wody.
— Ale zkądże to się wzięło, że pani wstała i wyszła?... zapytał doktór niewidomej.
— Nic nie wiem... nic nie pamiętam — i nic nie rozumiem. Przypuszczam, że może przez sen...
— Gdyby nawet tak było, to zawsze by pani pamiętała cośkolwiek... Czy się pani wcześnie wtedy spać położyła?...
— Wcześniej niż zwykle... byłam nadzwyczaj senną... doznawałam jakiejś ociężałości ogólnej... Nie byłam w stanie rozebrać się nawet zupełnie...
— To coś dziwnego i szczególnego!... wykrzyknął doktór...
— Dziwnego i szczególnego... dla czego panie doktorze?...
— Symptomata, które pani mi opisuje, są właśnie takiemi, jakie krople przepisane panie Joannie-Maryi powinny były spowodować. Czy pani, panno Joanno, nie doświadczała tego samego?
— Ja panie doktorze, nic a nie... zupełnie nic... nie czułam...
— I spała pani pomimo burzy?...
— Bardzo niespokojnie wprawdzie, ale spałam. Budziłam się parę razy.
Doktór się zastanowił.
Nagle Klara krzyknęła.
— A pamięta pan doktór — rzekła, że pan Joubert stłukł swoję szklankę, chcąc trącić się z panem?...
— Pamiętam doskonale...
— Józefowa przyszła wymaczać obrus i rozłożyć na rozlane miejsce serwetę...
— Tak jest — a pan Joubert aby jej to ułatwić, podniósł pełne jeszcze szklanki...
— Otóż przyszło mi na myśl, czy stawiając je z powrotem na stole, nie pomylił się przypadkiem i nie postawił przed mamą tej, która była dla mnie przeznaczona... To bodaj najprawdopodobniejsze.
Doktór wstrząsnął się i brwi zmarszczył.
— Toby istotnie tłómaczyło tę nieprzezwyciężoną senność — odrzekł — ale nie mogło spowodować nigdy w świecie, aby matka pani wstała z łóżka, przeszła ogród w stanie lunatyzmu i poszła się rzucić do Marny.
— Znaleźliśmy nazajutrz kawałek szlafroczka, zaczepionego na ciernistym krzaku nad brzegiem...
— To coś szczególnego — powtórzył doktór.
— Doktorze — wtrącił Leopold — a czy te krople nie mogły spowodować stanu lunatycznego, o jakim pan przed chwilą wspominałeś?
— Nie! stanowczo nie!... Krople narkotyczne sprowadzają ociężałość... bezwładność prawie...
— A więc w takim razie... w takim razie... było chyba jakieś usiłowanie morderstwa! — dodał Leopold.
— Pan tak samo zatem sądzi jak i ja — odpowiedział lekarz. — A pani jakiego jest zdania?..
— Trudno mi wierzyć w usiłowanie morderstwa — odrzekła młoda dziewczyna.
— Dla czego?
— Nie istnieje przedewszystkiem przyczyna zbrodni, bo matka nie ma i nie mogła mieć żadnego tak okrutnego nieprzyjaciela... Powtóre... Józefowa przed pójściem spać, pozamykała drzwi wszystkie — a rano kiedy wstała, znalazła je pootwierane, co dowodzi, że mama otworzyła je z wewnątrz.
— Wszystko to bardzo tajemnicze... nie mogę nic tego zrozumieć.
Józefowa przerwała rozmowę, oznajmiając, że szwaczka z Paryża czeka na panie w salonie.
Niewidoma wraz z córką wyszły z altany.
Dwaj panowie zostali sami.
— Więc pan doktór podejrzewa zbrodnię?... — zapytał syn Jouberta.
— Tak... nie można przypuszczać żadnej innej przyczyny.
— Ale jak mówiła panna Klara... czyli... Joanna-Marya, gdzież powód do niej? co za interes?... Nieszczęśliwa pani de Rhodé, nie ma nieprzyjaciół... a oprócz mojego ojca... nie ma także przyjaciela nawet żadnego.
Gdyby Leopold był obserwatorem baczniejszym, byłby spostrzegł, iż czoło doktora zmarszczyło się znowu na wspomnienie o Placydzie Joubercie.
Nie odpowiedział nic.
Zastanawiał się tylko głęboko.
Dla czego to ten Joubert, rozważał doktór, wypytywał mnie o skutki tych kropli? a między innemi i o to, czy zmieniają wyraźnie napój, do którego są domieszane? Na co mu była ta wiadomość potrzebna?...
Dla czego na początku zaraz obiadu chciał pić zdrowie panny Joanny-Maryi i dla czego ta szklanka została tak niezgrabnie stłuczoną?...
Widzę w tem wszystkim coś bardzo podejrzanego...
Joubert wszak sprowadził do tego domu i niewidomą i jej córkę...
Do małżeństwa, jakie ma być zawartem — on zmusza Joannę-Maryę. To bije rażąco w oczy! — To milczące cierpienie dziewczątka, to moralne nie dające się pokonać cierpienie, mówi o tem wyraźnie!... — Z pewnością odgrywa się tutaj jakiś jeden z dramatów, nieznanych ale okropnych.
Leopold nie był zdolnym do podtrzymania urywającej się rozmowy — pozostawił więc doktora jego myślom i zapanowało milczenie.
Po kwadransie niewidoma z córką powróciły.
Joubert, który tylko co przyjechał do willi, przyszedł razem z niemi.
Podał na przywitanie rękę doktorowi, ale ten zaledwie, że jej dotknął.
Placyd nie zauważył tego i zapytał:
— Otrzymałeś szanowny panie zaproszenie na obiad... w dzień podpisania kontraktu?...
— Otrzymałem... — I naturalnie przyjmuję takowe i winszuję narzeczonym przyszłego związku, w którym zapewne będą bardzo szczęśliwi...
Wymawiając te słowa, bacznie się wpatrywał w Klarę.
Zauważył, że zadrżała.
Przybycie Placyda na wyspy Świętej Katarzyny, miało dziś jak wiemy swój cel specyalny. — Nie stracił też ani minuty, aby cel ten osiągnąć.
— Jak się to różnie dzieje w tem życiu!... — zaczął. — Kto by to był powiedział — nieprawdaż moje panie, kiedyśmy się zebrali wszystko troje, w kancelaryi regenta, że byliśmy przeznaczeni stanowić jednę rodzinę?
— Prawda... prawda... — odrzekła Paulina. — Kiedy pierwszy raz posłyszałam głos Joanny-Maryi, anim się domyślała, że to dziecko moje mówi do mnie!...
— Wyobraź sobie doktorze — prawił dalej Joubert — co to za gmatwanina najdziwaczniejszych okoliczności! Spadło na mnie dziedzictwo. — Przyjaciel, który mnie naznaczył głównym spadkobiercą i egzekutorem głównym swego testamentu, włożył na mnie obowiązek doręczenia kilku legatów innych, a pomiędzy legataryuszami znajdowała się i pani de Rhodé i panna Joanna-Marya, którą nazywano Klarą Gervais...
— O! jakże często o tem myślę — wtrąciła żywo niewidoma — iż całe moje szczęście obecne, zawdzięczam temu zapisowi! — Bez pomocy Estivala, który mi przeznaczył medalik.. mały... skromny medalik srebrny, nie byłabym nigdy odnalazła mojej córki!


XXXVI.

— Nieboszczyk nie pozostawił pani nic więcej prócz tego medaliku?... — zapytał doktór.
— Nic a nic zgoła... — odpowiedziała Paulina.
— Estival był najoryginalniejszym z oryginałów, jacy kiedykolwiek żyli na świecie!... — wtrącił Joubert. — Niech że konsyliarz zgadnie, co przeznaczył pannie Klarze Gervais, dzisiejszej Joannie-Maryi de Rhodé?... No... z pewnością nigdy się pan nie domyśli.
Klara uśmiechnęła się smutnie. W tej chwili stanęła jej w oczach cała jej przeszłość i na zawsze stracona miłość.
— Zostawił jej bilet loteryjny — odezwała się niewidoma.
— Istotnie, że dziwny to trochę legat! — odrzekł doktór. — Chociaż znowu, bilet loteryjny — to czasami majątek...
— Co się zrobiło z tym biletem, moje dziecko?... — zapytała niewidoma.
Klara zbladła.
Nie mogła i nie chciała powiedzieć całej prawdy wobec obcych...
— Nic nie wiem proszę mamy, co się z nim stało — odpowiedziała wzruszając ramionami. — Przy tylu kłopotach, tylu zmartwieniach, jakie musiałam przechodzić, czyż mogłam zajmować się świstkiem papieru bez wartości?.. — To tylko wiem, że go nie mam.
Twarz Placyda zajaśniała radością.
Sprawdziło się co przewidywał.
Klara zgubiła bilet — zgubiła los, któremu wielka wygrana przypadła w udziale.
— Zostanie pan, panie Joubert u nas na obiedzie? — zapytała niewidoma.
— Nie łaskawa pani... ku wielkiemu memu żalowi, muszę sobie odmówić tej przyjemności. Na szóstą muszę być koniecznie w Paryżu, a już trzy kwadranse na piątą. — Muszę zaraz państwa pożegnać...
Człowiek o fizyognomii drapieżnego ptaka, wsiadł do fiakra, który nań czekał i odjechał.
Nie chcąc pokazać się na ulicy des Saussaies przed zapadnięciem nocy, polecił stangretowi przystanąć przed jedna z większych restauracyj na bulwarze i zjadł doskonały obiad.
O dziewiątej dopiero powstał od stołu i zaraz podążył do pracowni fałszerza Marchala, od której klucze jak wiemy zostały mu przez tegoż doręczone.
Zapalił małą lampkę, stojącą na małym stoliku w przedpokoju, i poszedł wprost do pokoju w którym leżały regestra fałszywych biletów, jakie wspólnicy wysyłali pocztą na wszystkie strony.
Regestra te były uklasyfikowane porządkowo.
Fałszerze, jak nasi czytelnicy domyślają się zapewne — nie mogli wyrobów swych wypuszczać w takiej co zarząd loteryi liczbie, wydrukowali i odstemplowali, taką samą ich ilość, ażeby wyrywać z różnych seryj i o ile tylko można unikać częstszego ukazywania się w kursie dwóch numerów jednakich.
Joubert potrzebował odnaleźć regestru obejmującego numery siódmego miliona.
Było pięć tomów podzielonych na serye, po dwieście piędziesiąt biletów każda...
Zdjął tom ostatni i rozłożył go na stole przy świetle małej lampki.
Ręce mu drżały konwulsyjnie.
— Jeżeli nie znajdę... mruknął, to będzie bardzo nie dobrze. Nuż bowiem Joannie-Maryi wpadnie przypadkiem w rękę bilet zagubiony?...
Otworzył księgę.
Na każdej prawie karcie brakowało po jednym, po dwa, czasami, po cztery bilety.
Numer jakiego szukał Placyd, musiał się znajdować na samym końcu tomu.
Przerzucał karty zwolna, z jak największą obawą.
Wszędzie brakowało biletów.
— Do... 7,920,545 — jeszcze nie doszedłem...
Szukał dalej, przejrzał jeszcze kilka kartek i wydał okrzyk radosny.
Znalazł Nr. 7,979,998.
— Jesteś nareszcie... Nareszcie cię znalazłem pieszczochu! — mruknął.
Oderwał starannie ów bilet, przygniótł go trochę w palcach, przesunął po zakurzonym stole, ażeby zniszczyć pozór nowości, włożył do pugilaresu, zgasił lampkę i powrócił na ulicę Geoffroy-Marie.


∗             ∗

Dramat do teatru Porte-Saint Martin, trzy dekoracje do którego malowane były w pracowni przy ulicy Montparnasse, doznał świetnego przyjęcia.
I sam utwór, i gra artystów, i wystawa i dekoracye podobały się ogólnie.
Pryncypał Adryana uszczęśliwiony sukcesem, zaprosił młodych swych pracowników na śniadanie, na następny czwartek, na godzinę jedenastą, do restauracyi „Pięknej Polki“ na ulicy Gaete Montparnasse.
Czwartek ten był właśnie dniem, w którym na wyspach Świętej Katarzyny miał zostać podpisanym kontrakt ślubny panny Joanny-Maryi de Rhodé z panem Leopoldem Joubertem.
Adryan wyszedł z domu o ósmej i przepłynął Marnę w swojem czółnie.
Przejeżdżając około willi, w której mieszkała Klara, serce ścisnęło mu się z boleści.
— Więc to dziś wieczór — stracę ją już na zawsze!... — szepnął.
I dwie łzy spłynęły mu na policzki...
Nie ździwimy zapewne nikogo, gdy nadmienimy, że przy śniadaniu twarz jego wyglądała dziwnie smutnie i rażąco odbijała od rozpłomienionych twarzy kolegów.
— No, no, rozpogódź no się trochę na dzisiaj! — rzekł doń Jakób Lavand ze śmiechem. — Jutro jeżeli ci się podoba, będziesz mógł znowu przybrać pogrzebową minę!...
Adryan usiłował się uśmiechnąć, ale był to uśmiech rozdzierający serce.
Kiedy śniadanie ożywiało się coraz bardziej i kiedy biesiadnicy rozprawiali coraz weselej — nagle pod oknami restauracyi odezwał się głos jakiś ochrypły:
— Tabela wygranych w ostatniem ciągnieniu loteryi sztuki i przemysłu! Wielki los pięćkroć sto tysięcy franków!... Egzemplarz dwa sous wszystkiego.
Couvreur odwrócił żywo głowę.
— Jakto! jakto! to już po ciągnienia tej wielkiej loteryi?... — zapytał Vivier.
— Od wczoraj... — odrzekł Fremy.
— Ale do dyabła, ja mam aż dwa bilety, moje dzieci!... — dorzucił Lavand, wyjmując z kieszeni pugilares. — Gdybym też tak wygrał główny los! — Zobaczmy! zobaczmy!...
Rzekłszy to, wybiegł na ulicę i wkrótce powrócił z tabelą w ręku, ale z miną bardzo osowiałą.
— No cóż? — zawołali wszyscy chórem oprócz Couvreura.
— Nie moje dzieci! — Ani grosza... a smutne to tem bardziej, że gdybym zamiast dwóch moich biletów, kupił dwa następne, byłbym wygrał pięćkroć sto tysięcy franków.
— Pomiędzy mną a wielkim losem jest tylko jeden bilet.
— Jaki miałeś numer? — zapytał Fremy.
— 7,979,998 i 7,979,987.
— A na jaki numer wyszła główna wygrana?.
— Siedem milionów dziewięćset siedemdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć!
Adryan posłyszawszy wymieniony numer, skoczył jak waryat.
— Co?... co ty powiadasz? — krzyknął przyskakując do Jakóba Levand. — Jakto to Nr. 7,979,999, wygrał los wielki?
— A no wygrał, mój stary!... Patrzaj...
I młody człowiek wskazał palcem na tabelę wygranych.
— Boże mój... Boże wielki!... więc to prawda!.. — wykrzyknął Adryan, drżący jak w febrze.
— Czyby on przypadkiem wygrał? — mruknął Fremy.
Couvreur o mało nie zemdlał.
— Co mu jest? co mu się stało? — zawołało kilka głosów.


XXXVII.

— O! moi przyjaciele jaki żem ja szczęśliwy! — wrzeszczał Adryan, jak w gorączce. — Doprawdy, że mogę oszaleć! — Nie podpisze tego przeklęte kontraktu!... Nie wyjdzie za tego, łotra! Ja ocalę anioła!...
I wypadł jak szalony, potrącając ździwionych garsonów, którzy się znaleźli na drodze.


∗             ∗

Placyd Joubert najpewniejszy, że bilet legowany Klarze Gervais przez Estivala nie istnieje od dawna i, że z tej strony nie zagrażało mu żadna niebezpieczeństwo, spał doskonale tej nocy.
Nazajutrz zjadł smacznie u siebie śniadanie, wziął powóz, kazał się zawieść do pałacu Przemysłu i wszedł do biura loteryi.
Natłok był ogromny.
Wygrywający zgłaszali się po odbiór wygranych.
Joubert zbliżył się do jednego z woźnych.
— Pragnę się widzieć z panem dyrektorem — powiedział.
— W interesie osobistym? — zapytał woźny.
— W interesie loteryjnym.
— Pełno osób już czeka.
— Ofiaruję dwadzieścia franków, jeżeli mnie pan zaraz zaprowadzisz...
— Służę...
I woźny przeprowadził nowo przybyłego przez korytarz i otworzył przed nim drzwi do gabinetu dyrektora.
— Panie dyrektorze — przemówił Joubert z ukłonem — wybacz jeżeli przeszkodziłem... Wizyta moja będzie bardzo krótką, ale bardzo dla mnie ważną... Przychodzę prosić pana o polecenie wypłacenia mi pięć kroć sto tysięcy franków.
— Więc to pan wygrał los główny?... wykrzyknął dyrektor.
— Tak panie dyrektorze, jeżeli prawdą jest to co utrzymuje tabela, czyli jeżeli główny los wyszedł rzeczywiście na Nr. 7,979,999.
— Najzupełniejsza prawda.
— Oto mój dowód — rzekł Placyd z największym spokojem, wyjmując z pugilaresu bilet i składając go dyrektorowi.
— I wcale pana nie wzrusza taka wygrana?...
— A cóż mam robić?
— Pół miliona, toć to fortuna...
— Nie dla mnie, ja jestem i bez tego bardzo bogaty... Bądź pan łaskaw kazać sprawdzić jaknajprędzej... bo mi się śpieszy... mam liczne interesa...
— Sprawdzenie będzie krótkie.
Dyrektor powiedziawszy to, zwrócił się do jednego z urzędników i kazał sobie podać księgę z numerami porządkowemi.
Regestra posługujące do sprawdzeń, zupełnie były podobne do tych,jakieśmy widzieli przy ulicy des Saussaies w pracowni Marchala.
Dyrektor rozłożył je przed sobą i zaczął się egzamin biletu.
Placyd pomimo nadzwyczajnego niby spokoju, doznawał wielkiego wewnętrznego niepokoju — a niepokój ten bardziej się jeszcze powiększył, gdy mu zadano następujące pytanie:
— Gdzie pan nabył ten bilet?
— Daję słowo, że nie wiem... W jakiejś dystrybucyi, jak mi się zdaje... Miałem ich coś za pięćdziesiąć franków.
— Dobrześ pan umieścił te pieniądze...
— Rzeczywiście, że dobrze.
— Mieszka pan w Paryżu?
— Tak jest panie.
— Racz mi pan podać swoje nazwisko i dokładny adres.
Podać fałszywie jedno i drugie, było rzeczą niebezpieczną...
Człowiek o fizyonomii drapieżnego ptaka, bez wahania też odpowiedział:
— Placyd Joubert, ulica Geoffroy-Marie Nr. 1...
— Więc to o pańskim synu wspominano w dziennikach, z powodu jego małżeństwa z młodą osobą milionerką?...
— Tak panie... właśnie dzisiaj wieczorem podpisujemy kontrakt.
— Więc te pięć kroć sto ty sto tysięcy franków przybyły w samą porę... będzie pan mógł ofiarować jako podarek ślubny młodej narzeczonej... dorzucił z uśmiechem dyrektor.
— Mam zamiar tak właśnie zrobić...
— Prawdziwie wspaniałomyślnie.
— Nie tak to wielka zasługa, gdy się posiada ogromny majątek.
Sprawdzenie nie trwało nawet sekundy.
Bilet zgadzał się najdokładniej z regestrem. — Marchal urządzał się tak, ażeby nie było inaczej.
— Dam panu czek na pięć kroć sto tysięcy franków do Banku francuzkiego. — Proszę dać pokwitowanie.
Joubert napisał pokwitowanie, wziął czek i opuścił gabinet, wsiadł do powozu, kazał się zawieźć do Banku i odebrał pieniądze.
Powrócił następnie do siebie, ubrał się odpowiednio i podążył na wyspy św. Katarzyny, gdzie jak wiemy, wielki obiad poprzedzał podpisanie kontraktu.


∗             ∗

Wyszedłszy z restauracyi, Adryan Couvreur skoczył do fiakra, kazał się zawieźć na dworzec kolei Vincennes.
Wyglądał jak pijany...
Straszny zamęt panował w jego głowie i sercu.
Ale bo też mieć nadzieję wybawienia ukochanej i odzyskania szczęścia w chwili, gdy wszystko zdawało się bezpowrotnie już stracone, to doprawdy można oszaleć. Adryan szalał, ale wkrótce odzyskał równowagę.
Wysiadł z fiakra w chwili, gdy właśnie pociąg miał ruszać.
O wpół do pierwszej przybył do Saint-Maur i zaczął biedz co sił do miejsca, gdzie była przywiązana jego łódka.
W niespełna pięć minut był już w mieszkaniu.
W pokoju, który mu służył ze pracownię, pomiędzy różnemi obrazami wisiał oprawny w ramki za szkłem, bilet loteryjny Klary, bilet, który mu wsunęła w rękę tego wieczora, gdy umierająca z głodu, padła przed szpitalem św. Antoniego.
Stłukł szkło, wyjął bilet, włożył go do pugilaresu, powrócił do czółna i puścił się znowu Marną, do Saint-Maur.
W kilka minut później wsiadł do wagonu kolei żelaznej.
— Żebym tylko zdążył na czas!... myślał, o Boże, czy zdążę... czy na czas przybędę?...
Przed samą trzecią wysiadał z pociągu na placu Bastylii.
Biura loteryi zamykali o czwartej.
— Dwadzieścia franków... odezwał się do stangreta — jeżeli za dwadzieścia minut dowieziesz mnie do pałacu Przemysłu...
— Niech pan siada... sprobujemy...
Koń był dobry, a stangret rad był zarobić luidora.
Jechali dziewiętnaście minut.
Wręczywszy woźnicy sztukę złota tak dobrze zarobioną, młody malarz wszedł do biura, o wiele mniej zatłoczonego niż było z rana...
— Co pan sobie życzy?... zapytał woźny...
— Chcę mówić z panem dyrektorem...
— Jest teraz ktoś u niego... Niechaj pan się zatrzyma trochę...
— Ah.
— Mówię, że trzeba poczekać.
— Adrysn czekał, ale stał jak na rozpalonych węglach...
Wyszła nareszcie jakaś dama.
Dyrektor pozostał sam ze swoimi podwładnymi.
Couvreur znalazł się w gabinecie...
— Panie dyrektorze — rzekł otwierając pugilares, ażeby wydostać bilet — zgłaszam się po odbiór wielkiego losu...
— Chcesz pan powiedzieć dużego losu zapewne... Jaki numer?...
— Siedm milionów dziewięć kroć siedemdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćset dziewiędziesiąt dziewięć.
Dyrektor zerwał się z krzesła.
— Co? 7,979,999! — wykrzyknął! — Ależ ten numer wygrał pięć kroć sto tysięcy franków!...
— Tak jest panie dyrektorze... Właśnie przyszedłem po nie, a oto bilet...
Urzędnicy nadstawili uszu ze zdziwieniem i ciekawością.


XXXVIII.

Dyrektor zmierzył Adryana od stóp do głów i wziął bilet od niego.
Był to rzeczywiście Nr. 7,979,999.
— A to coś szczególnego! — gdzie pan kupiłeś ten bilet?...
— Nie kupiłem go — odrzekł Couvreur... Dostałem go.
— A! dostałeś go pan?...
— Tak panie dyrektorze...
— A od kogo łaskawy panie?...
— Co to pana obchodzić może... to do mnie należy chyba... mam bilet w ręku, to wystarcza.
— Jak się pan nazywa?...
— Adryan Couvreur.
— Czem się pan zajmuje?...
— Jestem malarzem dekoratorem...
— Gdzie pan mieszka?...
— Na wyspach Świętej-Katarzyny w Créteuil.
Odpowiadał głosem pewnym, wyrażał się jasno: — nie zdradzał najmniejszego zaambarasowania: — patrzył śmiało, a pytania na jakie odpowiadał, nie wzbudzały w nim najmniejszej obawy.
— Proszę księgę regestrową... — rzekł dyrektor i wziąwszy bilet wypłacony rano Joubertowi, zaczął porównywać go ż biletem Couvreura.
Były najzupełniej podobne.
— To szczególne!... — mówił, otwierając regestr i porównywając go z pierwowzorem. — Co znaczy nazwisko Estival, wypisane po drugiej stronie biletu? — dodał, pokazując Adryanowi podpis zmarłego Joachima.
— Nie wiem tego, proszę pana.
— Osoba, od której jak pan powiadasz otrzymałeś ten bilet, inaczej się nazywała?...
— Inaczej proszę pana.
— Niechaj no pan siada i zatrzyma się chwileczkę.
I dawszy znak urzędnikom, dyrektor wyszedł z gabinetu.
Adryan nic a nic nie rozumiał, co się dzieje, tylko niecierpliwiła go ta powolność.
Upłynęło z dziesięć minut.
Drzwi się otworzyły i wszedł dyrektor.
Nie sam jednakże.
Towarzyszył mu komisarz policyi i dwóch agentów.
Komisarz przystąpił z dyrektorem do biurka, przypatrzył się obu biletom z jednym i tym samym numerem, porównał je z odciskiem oryginału, zauważył, że jeden i drugi doskonale się z nim zgadzały.
— Niezawodnie, że oszustwo — szepnął. — Ale który z dwóch biletów jest fałszywy? Sam pan bodaj nie jesteś tego pewnym...
— Nie...
— Poślę natychmiast jednego z moich agentów, aby uprzedzić prokuratora rzeczypospolitej i naczelnika służby bezpieczeństwa... — Co do tego młodego człowieka, to zatrzymamy go do przybycia tych panów.
I komisarz poszedł i wydał po cichu rozkaz jednemu ze swych agentów, który też zaraz się oddalił.
Couvreur tracił cierpliwość.
— Czekam panie dyrektorze... — zawołał — a jest mi bardzo pilno...
— Trzeba jednakże jeszcze poczekać.. — odrzekł komisarz.
— Ale ja przyszedłem odebrać główną wygraną.
— Zanim ją pan odbierzesz, musisz się wytłomaczyć prokuratorowi rzeczypospolitej...
— Ja prokuratorowi? ja?... — zawołał ździwiony Adryan.
— Pan, pan... szanowny panie...
— Co to znaczy?...
— To znaczy, że bilet, jaki pan przedstawiasz dla podniesienia głównej wygranej, jest prawdopodobnie fałszywy, bo ta wygrana, została już dziś rano zapłaconą.
Couvreur zbladł.
— Zapłaconą?... — to niepodobna!...
— Jednakże tak jest... — Patrz pan.
I dyrektor pokazał mu bilet Jouberta.
— Ależ to bilet fałszywy! — oświadczył Couvreur.
— Albo ten, albo pański... — odrzekł komisarz. — Do pana należy wyjaśnienie...
— Przecie mnie pan nie posądza, jak się spodziewam mówił z przerażeniem młody człowiek.
— Tak samo nie mogę pana oskarżać jak i właściciela pierwszego biletu... Ale muszę pana zatrzymać do przybycia prokuratora rzeczypospolitej. — Jesteśmy wobec niezaprzeczonego oszustwa. — Jeden z tych biletów jest fałszywy... — Chcemy wiedzieć, który mianowicie?...
— To okropne panie!...
— Co panu szkodzi mała zwłoka?...
— Opóźnienie stanie się przyczyną wielkiego dla dwojga osób nieszczęścia!... — Bilet ten został mi danym, przysięgam panu... Nie podobna, ażeby był fałszywym!... — Pięćkroć sto tysięcy franków, jakie przedstawia, miały mi posłużyć dziś wieczór, do ocalenia tej, od której go otrzymałem... Każda minuta zwłoki, grozi mi klęską okrutną.
— Jakąś nieprawdopodobną opowiadasz nam pan historyę? — zauważył komisarz. — Te pięćkroć sto tysięcy franków, jakich pan żąda, miały posłużyć do ocalenia osoby, która, jak pan powiadasz, dała panu ten bilet?
— Tak jest panie... — chociaż pan temu nia wierzysz, tak jest... mówię najświętszą prawdę...
— Jak to?
— Ta osoba, to młoda panienka... była biedną i bez rodziny. Odnalazła swoję matkę i ma prawo odziedziczenia ogromnego majątku spadkowego, ale ani matka ani córka nie posiadają sumy potrzebnej na zapłacenie skarbu za przepisanie tytułu własności. A ogromna to suma, bo wynosi czterysta dwadzieścia pięć tysięcy franków!.. Gdyby jej nie zapłaciły, spadek... trzy miliony pięć kroć sto tysięcy franków, przeszedłby na własność miasta Algieru, według woli wyrażonej w testamencie zapisodawcy.
Znalazł się człowiek bogaty i chciwy, który zgodził się na założenie opłaty, ale pod warunkiem, że młoda sukcesorka zaślubi jego syna. I biedne dziecko poświęca się, dla zapewnienia spokojnej starości swojej niewidomej matce... Kontrakt ślubny dzisiaj się podpisuje... Gdym się dowiedział, że na bilet Klary padła wielka wygrana, o małom nie oszalał z radości! Wygranę tę spodziewałem się zanieść jej dziś wieczorem — a wtedy zerwałaby nienawistny związek, do którego ją zmuszono!...
Dyrektor loteryi słuchał Adryana z coraz większem zajęciem.
Młoda osoba z wielkim posagiem i kontrakt ślubny dziś się mający podpisać, mocno go uderzyły.
Przypomniał sobie co mu mówił przed paru godzinami odbiorca wielkiego losu..
— Jak się nazywa ta młoda osoba? zapytał żywo Adryana.
— Nazywała się Klara Gervais, zanim odnalazła swoję matkę...
— A teraz?
— Teraż nazywa się panna Joanna-Marya de Rhodé...
— Jak się nazywa narzeczony?...
— Leopold Joubert... syn prawnika z ulicy Geofroy-Marie...
— Panie komisarzu — odezwał się dyrektor — historya, którą nam opowiada młody człowiek, jest najzupełniej prawdziwą... Pan Joubert mówił mi dziś rano, że podpisuje dziś wieczór kontrakt ślubny syna.
— Pan Joubert?
— Tak. — Jemu właśnie wypłaciłem pięć kroć sto tysięcy franków z wielkiego losu.
— Jemu?... Joubertowi?... zawołał Couvreur — dopiero mówiłeś mi pan o nieprawdopodobieństwie!... A toż jest właśnie nieprawdopodobnem!... toż to jest niemożliwem do uwierzenia!..
— Bądź pan spokojny, — odezwał się komisarz. — Musimy tylko zestawić fakta.... Więc to panna de Rhodé wręczyła panu ten bilet?
— Tak panie, kiedy była jeszcze Klara Gervais.
— Pan znasz panią de Rhodé, matkę jej?.
— Tak panie... Zeszłego tygodnia, podczas tej szalonej burzy nocnej, miałem szczęście ocalić jej życie!...
— Ocalić jej życie?... Jakim sposobem?
— Wyciągnąłem ją z Marny, gdy tonęła.
Topiła się w Marnie?... w nocy?...
— Tak panie... Wypadek... Atak samnambulizmu zapewne...


XXXIX.

Komisarz mówił dalej:
Pan kochasz córkę pani de Rhodé...
— Tak panie — odpowiedział Adryan wzruszony. — Kocham ją z całej duszy... Chciałem ją zaślubić kiedy była biedną i bez rodziny, i chciałem dzisiaj zanosząc jej wygranę, jaka padła na jej bilet, niedopuścić do ofiary, jaką chciała uczynić z siebie dla matki.
— Gdzie mieszkają panie de Rhodé?
— Na wyspach Świętej Katarzyny w Créteuil...
— Co znaczy nazwisko Estival wypisane na odwrotnej stronie biletu... Co to za nazwisko?...
— Nie wiem... odpowiedziałem już to samo panu dyrektorowi loteryi...
— Od kogo panna de Rhodé miała ten bilet?
— Nie wiem także...
W tej chwili przybył prokurator rzeczypospolitej w towarzystwie naczelnika bezpieczeństwa.
— Co się to dzieje moi panowie? zapytał sądownik.
Komisarz policyi opowiedział rzecz całą.
Posłyszawszy nazwisko Jouberta, prokurator zwrócił się do naczelnika bezpieczeństwa publicznego.
— Czy to nie chodzi czasem o tego Jouberta, o śledzenie czynności którego odnosiło się do nas towarzystwo Opieki publicznej?
— Tak jest, panie prokuratorze — odpowiedział naczelnik. — Szło o jakąś młodą dziewczynę, którą dzieckiem porwano od matki — i której ta matka na próżno lata całe poszukiwała...
— To coś niezmiernie ciekawe i niezmiernie szczególne... Podaj mi pan te oba bilety.
Po uważnem przypatrzeniu się, prokurator zawołał:
— Nie dojść nie podobna, oba bilety jak jeden, ale na jednym napisane jest nazwisko i to musi nas do czegoś doprowadzić... Wszak mówiłeś pan, panie komisarzu, że to dziś wieczorem ma mieć miejsce podpisanie kontraktu małżeństwa panny de Rhodé?
— Tak jest, panie prokuratorze.
— O której godzinie?
Komisarz zwrócił się do Adryana z zapytaniem:
— O dziewiątej — odpowiedział młody malarz.
— Teraz szósta — odezwał się prokurator, spojrzawszy na zegarek. — Wiele czasu potrzeba, panie Couvreur, ażeby dostać się na wyspy Świętej Katarzyny powozem?
— Przynajmniej za dwie godziny.
— Zawieziemy pana do pani de Rhodé, a tam dowiemy się, czy na prawdę jej córka dała panu bilet, z jakim się pan zgłosiłeś.
— Jestem na panów rozkazy...
— Panie dyrektorze, obecność pańska będzie mi koniecznie potrzebną.
— Pojadę chętnie z panami...
— Zjemy obiad w jakiej restauracyi na placu Bastylii, następnie udamy się na wyspy.
Wsiedli do dwóch powozów i zatrzymali się na bulwarze Beaumarchais.
Urzędnicy zasiedli do obiadu z dyrektorem Urzędu loteryi. Adryan, który nie będąc aresztowanym, nie był jednakże zupełnie wolnym, posilał się pod dyskretnym dozorem agentów policyjnych.
W willi na wyspach, dzień przeszedł wcale nie wesoło.
Klara od rana, literalnie we łzach tonęła.
Aż dotąd żywiła jeszcze jakąś nieokreśloną nadzieję, aż dotąd, chociaż bez żadnej zasady, łudziła się wszelako jeszcze.
Ale teraz wszystko już było skończone.
Zbliżała się godzina, w której miała uczynić z siebie ofiarę, dla serca obowiązku.
Rozpacz szarpała jej duszę.
Jedynie myśl, że się poświęca dla matki, dodawała jej odwagi i siły, do poniesienia krzyża swego na te kalwaryjską zaprawdę górę.
Oddawszy się całkowicie w ręce przysłanej przez Placyda Jouberta pokojówki, stroiła się płacząc, na tę straszną uroczystość wieczorną.
Gdy około piątej weszła do salonu, w którym czekał na nią Leopold, został on olśniony jej urodą, pomimo, że była bardzo bladą i miała zaczerwione oczy.
O szóstej, zaczęli się zjeżdżać goście.
Placyd Joubert przedstawiał ich niewidomej i pannie Joannie-Maryi de Rhodé.
O siódmej wszyscy byli w komplecie.
Kamerdyner bardzo okazały, wynajęty na te gody, przyszedł powiadomić, że podano do stołu.
Paulinę poprowadził do sali jadalnej ojciec jej przyszłego zięcia.
Klara, gdy uszczęśliwiony i tryumfujący Leopold podał jej ramię, zadrżała od stóp do głów i... bardziej jeszcze pobladła.
Stół był elegancko nakryty, oświetlony à giorno i przystrojony w bukiety kwiatów.
Obiad lubo przygotowany przez drugorzędnego restauratora, był wyśmienity, a wina wyborowe, pochodziły z piwnice Jouberta.
O trzy kwadranse na dziesiątą biesiadnicy wstali od stołu i przeszli do salonu, który wyglądał na prawdziwą oranżeryę, tyle było w nim kwiatów egzotycznych. Pośrodku stał stół pokryty czerwonym aksamitem a miał przy nim zasiąść notaryusz Dawid ze swoim dependentem głównym.
Po pewnym czasie pozostawionym gościom do oglądania i podziwiania wspaniałych podarków ślubnych, ofiarowanych narzeczonej przez Leopolda, notaryuszowie zajęli miejsca. Pan David chrząknął głośno i... zapanowało głębokie milczenie, a Placyd zaczął wyjmować z kieszeni i rozkładać na stole paczki biletów bankowych.
Czytanie kontraktu miało się rozpocząć niebawem.
Wybiła właśnie dziewiąta.
W tej chwili kamerdyner otworzył na rozcież drzwi salonu i głośno, dobitnie zaanonsował:
— Prokurator rzeczypospolitej...
Wywarło to straszne wrażenie.
Urzędnik sądowy ukazał się tymczasem na progu — a za nim dyrektor urzędu loteryi, „Sztuki i przemysłu”, naczelnik służby bezpieczeństwa publicznego, komisarz policyi okręgu Pól Elizejskich i... Adryan Couvreur.
Można sobie wyobrazić, jak ten ostatni był strasznie wzruszonym...
Joubert zbladł jak śmierć i wargi drżeć mu zaczęły.
— Adryan! — szepnęła Klara, zobaczywszy młodego malarza i chwyciła i się ręką za serce.
— Co za powód sprowadza tutaj i to dzisiaj właśnie pana prokuratora rzeczypospolitej? — odezwała się niewidoma, podnosząc się zwolna, poruszona i niespokojna.
Prokurator zbliżył się do niej z uszanowaniem i przemówił:
— Racz się pani uspokoić... Nie ma nic a nic takiego, coby mogło przerażać państwa. Przybyłem tu w tej chwili aby pozyskać wyjaśnienie pewnych niejasnych faktów... Zaraz potem usuniemy się, aby nie przeszkadzać uroczystości familijnej. Przykro nam bardzo, że musieliśmy ją przerwać na chwilę.
Zbliżywszy się następnie do Klary, prokurator zapytał:
— Czy z panną Joanną Maryą mówić mam honor?...
— Tak panie — odpowiedziała z cicha młoda dziewczyna.
— Muszę zrobić pani pewne zapytanie...
— Odpowiem na nie najchętniej i najszczerzej.
— Czy otóż, prawdą jest, że pani, będzie temu miesiąc, albo pięć tygodni, oddała bilet swój na loteryę Sztuki i Przemysłu, temu oto młodemu człowiekowi, panu Adryanowi Couvreur?
Placyd zrozumiał o co idzie.
Z bladego stał się sinym i zaczął rzucać wystraszone spojrzenia ku drzwiom salonu.
Ale w tych drzwiach na pół otwartych, spostrzegł figury, co do których oko jego doświadczone mylić się nie mogło, że byli to agenci policyjni.
Ucieczka okazała się niepodobną.
Klara odpowiedziała na zapytanie urzędnika:
— Tak jest, proszę pana... Pan Adryan Couvreur dostał ten bilet odemnie.
— A czy nie zechce mi pani powiedzieć, od kogo pani go otrzymała? — badał w dalszym ciągu prokurator rzeczypospolitej.
— To wcale nie tajemnica, proszę pana, jest tutaj kilka osób, które mogą poświadczyć prawdę słów moich... Pan notaryusz David między innymi i pan i Joubert.. Bilet ten został mi przekazany w testamencie.


LX.

— Przekazany w testamencie? — powtórzył prokurator ździwiony.
— Panie prokuratorze rzeczypospolitej — wtrącił teraz notaryusz Dawid, fakt wydaje się dziwnym, ale najzupełniej jest prawdziwym... Panna Joanna-Marya de Rhodé, zanim odnalazła swą matkę, nazywała się Klarą Gervais — a bilet o którym mowa, został jej zapisanym w testamencie pana Joachima Estival. Pan Placyd Joubert był legataryuszem głównym i egzekutorem owego testamentu.
— Przypomina pan sobie numer tego biletu?
— Numer jest wykazany w testamencie, o ile mi się zdaje, to siedm milionów dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy, dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć.
— No, to zapewne ten? — powiedział prokurator, podając bilet Klarze, która przypatrzywszy mu się z jednej, przewróciła na odwrotną stronę.
— Numer tu ten sam wprawdzie, ale to nie mój bilet...
— A poczem pani to poznała?
— Mój bilet, który dostałam w kancelaryi pana Davida — i który oddałam panu Adryanowi Couvreur, zaopatrzony był po drugiej stronie w podpis pana Estivala.
— No, więc to ten?
I prokurator położył przed Joanną-Maryją drugi bilet.
— Tak, to ten panie, bez żadnej... wątpliwości... tak. Ale jakimże sposobem mogą być dwa bilety z jednymi tym samym numerem?
— Ten sekret, to już pan Joubert zechce nam zapewne wytłómaczyć — rzekł prokurator, zwracając się do Placyda, pod którym nogi zadrżały.
— No, panie Joubert, powiedz no pan zkąd pochodzi ten bilet, na który dziś rano odebrałeś pan z urzędu loteryi wielką wygranę, czyli pięć kroć sto tysięcy franków?
Placyd zrozumiał, że jest zgubionym.
Dreszcz przeszedł mu po skórze.
Pot zimny wystąpił na skronie.
Probował jednakże jeszcze się bronić, chociaż bez nadziei co prawda...
— Kupiłem ten bilet mruknął.
— Gdzie?
— Nie pamiętam tego dokładnie... w dystrybucyi jakiejś... łącznie z kilkoma innemi.
— W dystrybucyi?... w której?... na jakiej ulicy?
— Nie przypominam sobie...
— Masz pan za krótką, widocznie pamięć!
— Była to rzecz tak małej wagi...
— Ale ja aresztuję pana, panie Joubert...
— Aresztujesz pan mnie?... mnie?... wykrzyknął Placyd.
— Tak... pana... i to do chwili, dopóki panu pamięć nie powróci, dopóki nie dowiedziesz nam pan, gdzieś kupił ten sfałszowany bilet...
Joubert padł przygnębiony na krzesło, na którem siedział przed chwilą.
Prokurator rzeczypospolitej szepnął parę jakichś słów naczelnikowi bezpieczeństwa publicznego.
Ten dał znak i jeden z agentów stojący w drzwiach uchylonych, zbliżył się natychmiast i... zaczął rewidować Placyda.
Nieopisane przerażenie ogarnęło wszystkich.
Leopold czuł, że jego ptasi mózg, mięsza mu się do reszty.
Agent wyjął z jednej kieszeni Jouberta pugilares i oddał go prokuratorowi rzeczypospolitej — a ten otworzył go i przejrzał co zawiera.
Nie znalazł z razu nic podejrzanego, ale potem mała karteczka zwróciła jego uwagę.
Zmarszczył brwi.
— Co to za Lucyna Bernier, której podpis tu widzę? — zapytał Jouberta.
Placyd nic nie odpowiedział.
Zęby mu szczękały — gardło ściśnięte miał jak w kleszczach.
Podniósł się Leopold.
— Lucyna Bernier?.. — powtórzył z ogłupiałą miną.
— Pan ją znasz?...
— Czy ja ją znam?... ma się rozumieć, że ją znam!... To była...
— Kochanka pana zapewne?...
— Żeśmy byli ze sobą w wielkiej przyjaźni, temu zaprzeczać nie mogę...
— Czy pan wiesz o co się kobieta ta — oskarża na tym oto papierku, znalezionym w pugilaresie ojca pańskiego?...
— Lucyna... o coś się oskarża!... — Pan mnie zadziwia! Ona ma się zawsze za taką mądrą...
— Posłuchaj pan, bo idzie tu o nową zbrodnię pańskiego ojca, który jak się zdaje, miał wspólniczkę w tej mądrej pańskiej Lucynie Bernier.
I prokurator odczytał głośno co następuje:
„Ja Lucyna Bernier, oświadczam, iż w dniu 18 marca roku bieżącego, ukradłam pani Aleksandrze Thouret, magazynierce przy ulicy Caumartin dwie sztuczki koronek i dobrowolnie rzuciłam o tę kradzież podejrzenie na Klarę Gervais, która była zupełnie niewinną.”
— A! to łajdaczka! — pisnął Leopold nie wiedząc już sam co mówi. — Więc to ona zmówiła się z papą, ażeby zgubić Klarę, papa bowiem stanowczo nie chciał, abym się z nią ożenił, gdy nie miała ani złamanego szeląga!...
— To okropne!... — szepnęła Joanna-Marya, zakrywając twarz rękami.
— Jeszcze jest coś okropniejszego, panie prokuratorze! odezwał się nagle doktór Joanny-Maryi — a mianowicie usiłowanie morderstwa, popełnione przed ośmiu dniami na pani Paulinie de Rhodé. — O usiłowanie to oskarżam pana Placyda Jouberta!...
— Jutro pan naczelnik bezpieczeństwa publicznego rozpocznie śledztwo, w tej sprawie, którą oddam zaraz sędziemu śledczemu... — Tymczasem zabierzcie tego człowieka do Paryża, a pilnujcie go w drodze dobrze i trzymajcie w więzieniu pod zamknięciem.
Jouberta prawie bezprzytomnego, wyprowadzono a raczej wyniesiono z salonu.
— Panowie — dodał prokurator, zwracając się do notaryusza pana Davida i jego pomocnika — proszę odliczyć z pieniędzy rozłożonych na stole, pięćkroć sto tysięcy franków i oddać pannie Joannie-Maryi de Rhodé, bo te jej się należą, a potrzebne są do zapłacenia należności przypadającej skarbowi od spadku po hr. Juliuszu de Rhodé. — Co do resztującej sumy, te zachowajcie panowie do dalszego rozporządzenia, pod osobistą swoją odpowiedzialnością. Panie Couvreur, jesteś pan wolny... i racz przyjąć moje najszczersze powinszowanie... Możesz być dumnym z siebie!... — Pani de Rhodé winna ci życie, panna de Rhodé odzyskuje prawo do szczęścia...
— Dziękuję ci synu mój! — zawołała niewidoma, otwierając ramiona w które rzucił się młody malarz.
Klara rumieniła się i uśmiechała, wreszcie podała rękę malarzowi, którą tenże do ust przycisnął.


∗             ∗

W, ośm dni po wypadkach, któreśmy opisali, prawo własności zostało skarbowi zapłacone, dzięki błogosławionym pieniądzom z wielkiego losu, a w małym domku Adryana de Couvreur podpisywano kontrakt ślubny Joanny-Maryi de Rhodé z Adryanem de Couvreur.
W piętnaście dni później odbył się ślub młodej pary.
We dwa miesiące potem Lucyna Bernier, która była tyle nieostrożną, że powróciła do Paryża, została aresztowaną i stawioną przed kratkami sądu kryminalnego, razem z Placydem Joubert, Marchalem i Baudoin’em.
Tych dwu ostatnich sprowadzono z Belgii, na wielkie swoje zdziwienie.
Lucyna Bernier skazana została na pięć lat więzienia — a każdy z trzech mężczyzn na dwadzieścia lat ciężkich robót.
Sąd wszystkie kapitały Jouberta przekazał administracyom loteryi „Sztuki i Przemysłu,“ oraz tunetańskiej, tytułem wynagrodzenia im strat poniesionych.
Klara została strasznie pomszczoną!...


∗             ∗

W Paryżu zawsze prawie spotkać można po rogach ulic lub na bulwarach wysokiego chudego drągala z krzywemi nogami, z małemi oczkami, z rudemi włosami, wyglądającemi z pod trzy piętrowej czapki.
Drągal ten ma zawsze na ręku pakę druków i piskliwym głosem wykrzykuje:
— Ważne nowiny!...
Drągalem tym jest... Leopold Joubert.


∗             ∗

W Turenii, na pochyłości góry panującej nad doliną Loary, wznosi się przecudny pałacyk w stylu odrodzenia, pobudowany w pośród parku dobrze ogrodzonego.
W pałacyku tym uroczym mieszka ze swoją młodą małżonką Adryan Couvreur, który zaprzestał malowania dekoracyj teatralnych, ale nie porzucił malarstwa — i który jest na drodze do zdobycia sobie wielkiej sławy jako pejzażysta.
Obok nich, pielęgnując dwóch rozkosznych malców, z których starszy nie ma jeszcze trzech lat skończonych, żyje szczęśliwa prawdziwie Paulina de Rhodé, dzięki okuliście ze szpitala Quinze-Vingts, widząca na oba oczy.
Teresa kuleje, ale błogosławi swoją złamaną nogę, jako przypadkową przyczynę tego wszystkiego, co im raj stworzyło na ziemi.
Marya-Joanna wychowanka Opieki publicznej, nie została bynajmniej zapomnianą.
Paulina de Rhodé przypomniała sobie, iż przez kilka chwil, przyciskała ją do swojego bijącego radością serca, że biednę tę wykolejoną istotę, nazywała: „Moja córko!“
Joanna-Marya przypomniała sobie, że jej koleżanka z sypialni Świętego Łazarza, była dla niej dobrą i litościwą i, że dzięki jej zwierzeniom, dowiedziała się tajemnicy srebrnego medaliku.
Matka i córka ofiarowały jej sto tysięcy franków na posag.
Wyszła za mąż, została uczciwą — i jest także szczęśliwą kobietą.

KONIEC.




  1. Dodano przez Wikiźródła





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.