Wielki los (de Montépin, 1889)/Część pierwsza/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Placyd Joubert, podparł na ręku swoję straszliwie niezgrabną głowę i mocno się zadumał.
— Dwa miliony pięć kroć sto tysięcy franków!... to potężna co się zowie suma... — mruknął do siebie. — Dziwne zdarzenie!... — Testament Joachima Estivala, zapoznał mnie z panną de Rhodé, odziedziczającą taki majątek, jeżeli nie bezpośrednio, to przynajmniej przez swoję córkę... — Otóż a jej córka została porwaną i zginęła bez śladu. Spadek w takim razie przechodzi na miasto Alger!... To być nie może i nie będzie!... — Te dwa miliony pięć kroć sto tysięcy franków muszą przejść na mojego syna i przejdą!.. — Możemy je zdobyć bardzo prostym sposobem... Potrzeba tylko, aby Leopold zaślubił córkę panny da Rhodé.. Nie jest on wprawdzie ładnym chłopcem, ale ma sprytu bardzo dużo i elegancyę... Jest już przecie bogatym, skoro ja mam pieniądze... Mała powinna być szczęśliwą, że dostanie takiego męża!... — Będzie to wprawdzie trochę trudne, ale nie jest niepodobne! Nic nie ma niepodobnego na świecie!... Przy zręczności i śmiałości, a ja posiadam jedno i drugie, wszystkiego można dokazać. — Choćby cały świat poruszyć to poruszę, a muszę dojść do celu... Dzięki temu, dziecko moje, jedyna istota którą kocham, stanie się królikiem finansowym Paryża!... — To będzie moja zemsta! — Pogardzanym, uważanym za wyzyskiwacza, za lichwiarza, za nocnego puszczyka, przez tych, których zła gwiazda zmusiła udawać się do mnie... ale co mnie to obchodzi?... — Leopolda będą otaczać szacunkiem; ci co mną pogardzają, jego milionom kłaniać się będą uniżenie.
Rozgorączkowany Placyd Joubert uspokoił się zaraz, i ożywiona na chwilę twarz jego, przybrała wyraz obojętny.
Wstał z fotelu, otworzył żelazną skrzynię sekretną, umieszczoną w jednym z rogów gabinetu, wyjął zeń książkę i zaczął takowę przeglądać.
U dołu jednej stronnicy, znajdował się szereg cyfr, wyobrażający sumę majątku, jaki posiadał istotnie.
— Dwa miliony, pięć kroć, sześćdziesiąt pięć tysięcy, czterysta sześćdziesiąt siedm franków! — przeczytał głosem drżącym z radości i dumy. — Jeżeli doda się do tego dwa miliony pięćkroć sto tysięcy franków Joanny-Maryi córki panny Rhodé, to się przejdzie pięć milionów!.. — Ale ja nie poprzestanę i na tem!... — Wielka operacya na loteryach, powinna mi dać rezultaty ogromne... Oj, pan Leopold, będzie potężnie bogaty!... będzie prawdziwie bogaty!...
W tej chwili dzwonek elektryczny rozległ się w gabinecie.
Placyd Joubert złożył księgę do kufra, zamknął go dobrze i dopiero wtedy otworzył drzwi do pokoju swojego głównego pracownika.
— Marquay, — rzekł, — ja idę teraz na śniadanie... a następnie wyjdę na miasto... Jeżeliby zapytywał kto o mnie, powiedz, że można mnie zastać tylko o czwartej...
— Dobrze, szanowny panie!.
Potem zasunął drzwi na zasuwę i po przez tajne za obiciem przejście, udał się do swojego apartamentu.
W ładnie urządzonej sali jadalnej nakrycie juź było gotowe, a stara służąca, dobrze jeszcze wyglądająca, czekała na rozkazy.
— Pan Leopold był tutaj dzisiaj rano... — rzekła, stawiając pasztet z wątróbek przed panem.
— Ah! — odrzekł Joubert z radością, w oczach, — jakże się ma kochane dziecko.
— Trochę mizerny... jak zwykle...
— Przytem kaszle jakoś...
— Tak... tak... wiem, ale nie obawiam się tego wcale... rośnie i dla tego kaszle...
— Dla czego nie zaczekał na mnie ze śniadaniem?..
— Powiedział, że mu pilno i że przyjdzie dziś wieczorem.
— Przyjdzie dziś wieczorem, a to bravo! — wykrzyknął rozpromieniony ojciec — W razie postaraj się o porządne menu... Wiesz, że Leopold jest smakoszem...
— Może pan być zupełnie spokojny... Zaraz się sama wszystkiem zajmę...
Służąca wyszła do kuchni po potrawkę z kaczek, a Joubert, pozostawszy sam, mówił do siebie:
— Dzisiaj zaraz muszę grunt zbadać... — muszę przygotować kochane dziecko do małżeństwa, jakie mam na myśli...
Ponieważ krótka biografia — Sosthenesa-Placyda Joubert — wydaje nam się konieczną, więc ją w tem miejscu podamy.
Człowieczek o fizyonomii drapieżnego ptaka, którego przedstawiliśmy już czytelnikom naszym, był synem właściciela niedużej winnicy w okolicy Amboise.
W chwili przyjścia na świat, przeraził swoją brzydotą i matkę i ojca. Była to brzydota małpy, brzydota nie ta, co wzbudza litość, ale ta, co do śmiechu pomimowoli podnieca.
Wyrastając, nie wypiękniał wcale, a ułomności jego moralne, nie ustępowały w niczem fizycznym. — Zarodki przerozmaitych występków, kiełkowały w tem dziecku, gotowe się zawsze rozwinąć, po nad wszystkiemi zaś górowała chciwość i łupieztwo.
Jakby na poparcie tych złych instynktów, natura obdarzyła Placyda nadzwyczajnemi zdolnościami, dzięki którym Placyd miał sobie utorować drogę w życiu.
Dziecko było chciwe wiedzy.
Oddano go da szkoły, którą, szturchany, popychany i wyśmiewany przez kolegów, skończył jednak mimo szyderstwa i świetnie i prędko.
W ósmym roku pisał już doskonale a rachował bez zarzutu.
Malec zrozumiał też niebawem, że ta jego wyższość moralna, powinna mu zapłacić za brzydoto fizyczną. — Dzieckiem jeszcze prawie, ukradł ojcu dwieście franków i uciekł do Paryża. Tu szukał sobie jakiego zajęcia, ale nie mógł nic znaleźć od razu i doszedł do takiej nędzy, iż musiał rękę wyciągać po kawałek chleba. — Jego brzydota, przydała mu się w tym razie, jałmużnę sypano mu obficie. — Prowadzić dalej to rzemiosło, byłoby bardzo łatwo, ale karyera żebracza nie podobała się Placydowi wcale. — Jego duma wyżej sięgała, pragnął być czemś na świecie, to też odkładał sporą liczbę miedziaków i srebrnych pieniędzy jakie dostawał, i czekał okazyi. Przypadek posłużył mu szczęśliwie.
W owym czasie gdy żył z dobroczynności publicznej, istniało już przy ulicy Geoffry-Marie na pierwszem piętrze biuro interesów, połączone z kantorem stręczeń. Utrzymywał je człowiek pewien dziwnie zręczny i obrotny w swoim zawodzie.
Młody tureńczyk zrealizowawszy oszczędności, szukał zajęcia, ażeby w niem zdolności swoje zużytkować. Przeczytawszy w pewnym dzienniku, że biuro przy ulicy Greoffry-Merie poszukuje ekspedytora z płacą dwustu franków miesięcznie, udał się tam w tej chwili.
Dyrektor agencyi Paweł Dubois, nie mógł pokonać odrazy pewnego nawet przestrachu na widok przybyłego, powstrzymał się jednak i odpowiedział na zapytanie Placyda.
— Miejsce, o którem ogłaszaliśmy, zostało zajęte dziś rano, ale wkrótce będę miał inne. Złóż pan na koszta poszukiwań, a zobowiązuję się dać ci w krótkim czasie coś stosownego.
Placyd zapłacił żądaną sumę.
— Proszę jutro... — odezwał się pan Dubois.
Nazajutrz dyrektor biura nie miał jeszcze posady dla Placyda, ale rozmawiał z nim bardzo długo i spostrzegł niezmierne w nim zdolności — a że opatrzył się już z jego brzydotą, zaproponował mu zatrudnienie w agencyi, z pensyą stu franków miesięcznie, oprócz mieszkania i życia.
Było to uposażenie skromne, jednakże Joubert przyjął je bez namysłu i odrazu się zainstalował.
We dwa tygodnie, dzięki czynnej pomocy, liczba interesów powiększyła się znacznie, Placyd polubił nowe swoje zajęcie, a sprytem i obrotnością przeszedł samego nawet pryncypała. Dnie mu schodziły na załatwianiu interesów, wieczory spędzał na studyowaniu kwestyj prawnych, szczególniej zaś na wynajdywaniu sposobów obchodzenia artykułów kodeksu, bez narażenia się policyi, lub dostania na ławę oskarżonych.
Po roku on już właściwie kierował agencyą. Paweł Dubois uważał go za drugiego siebie i z chęcią odstąpiłby mu swój interes za dobrą zapłatę, ale na nieszczęście, młody człowiek gotówki nie posiadał wcale.
Pewnego dnia, w jednym z pism, pomieszczono taką wiadomość.
Pan Perron, notaryusz w Amboise, prosi Sosthena Placyda Jouberta, urodzonego w owem mieście, o przybycie do jego kancelaryi w interesie spadkowym.
Placyd przeczytawszy te kilka wierszy, udał się zaraz do Amboise.
Ojciec i matka poumierali, zostawiwszy winnicę i sumkę dosyć okrągłą.
Sukcesor podniósł pieniądze, sprzedał winnicę i powrócił do Paryża, gdzie zaczął teraz traktować ze swoim pryncypałem.
Zostawszy właścicielem biura, zniósł oddział stręczeń, istniejący przy agencyi i rzucił się w grube interesa, obracał kapitałami publicznemi, spekulował na ziemi, a wszystko z ciągłym powodzeniem. Ożenił się i miał z tego małżeństwa syna, którego przyjście na świat matka życiem przypłaciła.
Placyd Joubert, który nigdy nie kochał nic oprócz pieniędzy, poczuł teraz, że jakaś struna, istnienia której ani się nie domyślał nawet, poruszyła się w jego oschłem sercu. Była to miłość rodzicielska.
Kochał, a właściwie uwielbiał swojego syna, dla niego żył tylko, dla niego zbierał majątek, dla niego marzył o milionach, dla niego gotów był nie cofnąć się przed niczem, nawet przed oszustwem i podstępem, dla niego gotów był kraść, ażeby mu tylko dostarczyć pożądanych milionów.
I rzeczywiście, nie cofał się przed niczem na co wkrótce będziemy mieli nowy dowód.
Słowa wypowiedziane przez Jouberta w chwili, gdy przeglądał osobiste swoje rachunki, musiały uderzyć czytelnika.
— Wielka moja operacya na loteryach musi mi dać rezultaty ogromne!..
Cóż to znaczyło?
Cóż to za wielka operacya, na którą tak bardzo liczył?..
Musimy to wytłómaczyć, bo operacya ta bardzo ściśle z opowiadaniem naszem związana.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.