Wielki los/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Wielki los
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
EDZIO ZOSTAJE WROGIEM PIOTRA, Z KTÓRYM PAN HIPOLIT
ZAWIERA DOZGONNĄ PRZYJAŹŃ.

Edmund przez całą noc oka nie zmrużył, pierwszy raz w życiu z pobudek czysto psychicznych. Od dziecinnych lat nie pamiętał takiego natłoku myśli, jakie go obecnie prześladowały; wkońcu począł się nawet lękać utraty rozumu. Wstał o siódmej, co go również zdziwiło, i bez śniadania, w niewyczyszczonem ubraniu, udał się do pana Piotra.
Kapitalista przyjął go w szlafroku, z głową okręconą w mokrą chustkę.
— Panie! — zaczął Edmund — mój bilet wygrał wielki los...
— Więc kochany pan miał i drugą ćwiartkę? — spytał chytrze Piotr. — Jakże mnie to cieszy!
— Miałem tylko ten bilet, który jest u pana i przyszedłem...
Edmund nie umiał powiedzieć, poco przyszedł, mimo to Piotr niespokojnie obejrzał się po swem mieszkaniu, jakby szukając mysiej jamy, w którąby się mógł schować.
— Panie Piotrze — rzekł znowu, już błagalnym tonem młodzieniec — niechże pan ze mną nie robi żartów. Pan przecie rozumie, że to mój bilet...
— Kochany panie — przerwał kapitalista — pan mi chce dziwne rzeczy opowiadać. Bilet ten jest moim, ja go mam w ręku, pan zmusiłeś mnie do nabycia go, pan zresztą wystawiłeś skrypcik...
Edmund począł ręce łamać.
— Prawda — odpowiedział — że pozory przemawiają za panem, ależ... sumienie!... Ja za ten bilet płaciłem przez pięć klas...
— A kolektorowie czy nie płacą przez pięć klas?... A czy ja nie mogłem wykupić tego samego biletu w ostatnim dniu?... Zresztą — dodał Piotr, zapalając się — niech sąd rozstrzyga... cywilny, kryminalny czy polubowny... zgadzam się na każdy! Widzę, że masz pan jakieś niesłuszne pretensje do mnie... poco więc swarzyć się i jadem gniewu własne serce zatruwać? Ja pana lubię, ja mam do pana słabość, więc nie chcę, aby taka drobnostka poróżniła nas...
Edmund gotów był znowu rozpłakać się podobnie jak wczoraj.
— Słusznie pan mówi, że to drobnostka, ale tylko dla pana. Dla mnie stanowi ona szczęście całego życia... O gdybyś pan wiedział, jak kocham Amelją!... Wczoraj dopiero przekonałem się o tem... Pan nie zechcesz dzielić i druzgotać dwu istnień!... Szanowny panie Piotrze!... ja nawet więcej panu powiem, wyspowiadam się jak przed własnym ojcem... Panie! ten bilet... ten bilet... on może mnie wprowadzić na drogę cnoty!... Wiem, że żyłem lekkomyślnie, żem długi zaciągał, żem przestawał z ludźmi wątpliwej moralności, ale gdybym się ożenił...
— Więc się pan żeń.
— Kiedy bez tych pieniędzy nie mogę...
— Panie Edmundzie! — zaczął zkolei Piotr głosem tkliwym. — Człowiek pańskiego rozumu, pańskiej szlachetności, musi wiedzieć o tem, że cnota polega na walce i zaczyna się dopiero wśród nieprzychylnych warunków.
— Ja ich i tak znajdę dosyć...
— Słuchaj pan! — przerwał Piotr jakby w natchnieniu. — To, co powiem, przyszło mi dopiero w tej chwili na myśl...
Edmund nadstawił oba uszy, myśląc o ustępstwach.
— Oto jestem przekonany... widzę... w całej tej naszej sprawie rękę Opatrzności. Byłeś pan lekkomyślny, przez lekkomyślność wyrzekłeś się... a raczej straciłeś prawo do majątku, ale gdy się z tej wady uleczysz, Bóg zeszłe ci jeszcze większy. Może pański dziadek umrze?... może zrobi to za tydzień, jutro...
— Drwisz pan ze mnie! — krzyknął Edmund.
— Przeciwnie!... ja oświecam pana...
— Odstąpię panu trzy tysiące rubli z mojej wygranej... połowę... No, dziesięć tysięcy rubli, ale oddaj mi pan mój bilet!
— Pan mi impertynencje mówisz!
— Ja się na własne życie targnę!... pan mnie szczęścia pozbawiłeś!...
— Proces panu wytoczę za napaść w mieszkaniu! — wołał Piotr.
— Zepchnąłeś mnie pan z drogi cnoty, zgubiłeś pan człowieka!... Bóg pana za mnie skarze...
— Co mnie pan tu będziesz straszył karą boską? — wykrzyknął Piotr z gniewem. — Ja jestem uczciwy człowiek... Ja robię interesa w sposób honorowy i prawny, nie fałszuję cudzych podpisów!... Wynoś się pan, pókim grzeczny, bo policji zawołam i wszystkie pańskie sprawki sądowi przedstawię... Za moją pobłażliwość... moją uczynność... moją... wyrozumiałość — napada mnie ten oto młodzieniec... grozi mi!...
Oszołomiony Edmund zapomniał na chwilę o posiadaniu języka w jamie ustnej. Potem schwycił swój tyrolski kapelusz, cofnął się ku drzwiom i wskazując na Piotra cieniutką laseczką, zawołał:
— Szatanie!...
I wyszedł krokiem, oznaczającym wzburzenie wszystkich władz duszy.
Piotr zamknął drzwi na klucz, przysłuchał się stąpaniu odchodzącego i stanąwszy na środku pokoju, rzekł z wielką pewnością siebie i energją:
— A to... zdrajca!...

Miesiąc upłynął od wizyty Edmunda u pana Piotra. Osoby uszczęśliwione przez los odebrały pieniądze, ciotka nie pożegnana przez nikogo wyprowadziła się do swej przyjaciółki, a i pan Hipolit nietyle słuchając rad przezorności, ile głosu ambicji, wynajął eleganckie mieszkanie, zakupił sprzęty, zgodził lokaja i pokojówkę, słowem — używał. Melcia też, pomimo znajomości buchalterji, robiła wydateczki na własną rękę, skutkiem czego ojciec jej ze zdziwieniem przekonał się, że w ciągu kilku tygodni wypłynęło z kasy ogniotrwałej blisko cztery tysiące rubli.
W domu wszczął się rwetes. Ojciec i córka, podejrzewając, że ich ktoś chyba okrada, poczęli przypominać sobie wydatki, sumować je... Szczęściem wszystko się znalazło, ale nieszczęściem tylko w debecie.
— Wiesz, moje dziecko — rzekł pan Hipolit — że jeżeli tak dalej pójdzie, to wydamy nasze pieniądze jeszcze przed Nowym Rokiem...
— Bo też nigdy nie należy wydawać kapitału, tylko żyć z procentów.
— Bah! Ale skąd ich wziąć?...
— Niech ojciec kupi papiery. Mamy kursa w gazetach i możemy obliczyć, ile to będzie.
— A potrafisz?...
Melcia, zamiast odpowiedzi, wzięła do ręki kursa giełdy, narzędzia piśmiennicze i zaczęła rachować. Na wszelki sposób wypadał dochód roczny siedemset do siedmiuset dwudziestu rubli.
Obliczono jeszcze raz, sprawdzono...
Nie ufając pióru Melci, ojciec wziął się do kredy, lecz zawsze okazywało się jedno i to samo, a mianowicie — dochód zbyt mały.
Zkolei przyszły im na myśl banki, ale i najhojniejsze z nich nie obiecywały zbyt wielkiej różnicy w procentach, każdy bowiem brał duże, ale płacił skromne.
— O źle! — szepnął pan Hipolit. — Sześćset rubli płacimy za samo mieszkanie, więc na życie, służbę i przyjemności zostanie nam niecałe dwieście. Ha! — dodał — czekajmy!... — Jakoś to będzie.
Stara ta jak świat maksyma oburzyła Melcię. Poczęła ona tłomaczyć ojcu, że samo czekanie procentów nie powiększy, lecz zniszczy kapitał i że wypada raczej coś robić.
— Wiesz co — zawołał Hipolit — mam pomysł! Wezmę się do jakiego przedsiębierstwa.
— A do jakiego?
— Rozumie się, że do takiego, które nam od kapitału przynajmniej dwudziesty procent przyniesie, nie licząc mojej pensji.
Istotnie, myśl w zasadzie była znakomitą, lecz gdy przyszło do szczegółów, przekonał się pan Hipolit ze zdziwieniem, że jakoś trudno znaleźć tak zyskowne przedsiębierstwo. Na jednych bankrutowali ludzie, na inne brakło kapitału, jeszcze na innych nie znał się pan Hipolit. Wiedział on (dawał nawet na to słowo honoru), że są interesa bardzo korzystne i do prowadzenia łatwe, nieszczęściem jednak zapomniał w tej chwili, jak się nazywają i na czem polegają.
— Ha! trudno — zakonkludował — musimy czekać! Kogo Pan Bóg stworzył, tego nie umorzył...
Melcia aż w stół ręką uderzyła, usłyszawszy taką teorją. Szczęściem przyszło jej natchnienie i zaproponowała ojcu, aby się z Piotrem naradził.
— Jesteś genjalna! — zawołał pełen otuchy. — Ten Piotr, człowiek zręczny... Interesa robi grube wcale małemi pieniędzmi... Przytem uczciwy... Pamiętasz, jak mi trzy ruble odniósł, akurat we dwadzieścia cztery godzin?
Wykonywając zamiar powzięty, obliczył przedewszystkiem pan Hipolit należności Piotra, które z procentami wynosiły kilkaset rubli, a potem dla przyszłego wspólnika kupił u jubilera drogocenny podarunek. Ułatwiwszy się z tem, zaprosił kapitalistę na konferencją wieczorną.
Gdy punktualny Piotr przyszedł (spóźniwszy się o półtorej minuty), obaj panowie ukryli się w najbardziej odległym gabinecie i rozpoczęli naradę w obecności pięciu świadków: dwu kieliszków i trzech buteleczek.
Otoczenie to zaniepokoiło nieco Piotra, który wyżej cenił papiery, aniżeli szkło, choćby najpiękniej rznięte. Ale pan Hipolit w okamgnieniu rozproszył jego obawy, kładąc na stole odpowiednią ilość wizerunków tęczowych i rachunek, z którego okazało się, że ludzie dobrze urodzeni umieją płacić procenta nietylko za miesiące, lecz i za doby.
— Czcigodny panie Hipolicie! — rzekł Piotr, zgarnąwszy do pugilaresu te wymowne dowody pamięci dłużnika. — Zawsze domyślałem się w panu człowieka honoro... chciałem powiedzieć: szlachetnego. Dziś jednak widzę, że pan umie być i sumien... chciałem powiedzieć punktualnym.
Kieliszki zostały napełnione.
— Twoje zdrowie!... słyszysz, panie Piotrze? Twoje zdrowie!... Z przyjaciółmi moimi zawsze się tykam... Czy akceptujesz?
— Z rozkosznem uniesieniem! — odpowiedział Piotr, przyciskając ręką kieszeń z pugilaresem.
Wypito i znowu nalano.
— Jako zaś dowód, że istotnie jestem twoim przyjacielem, opowiem ci, iż wymówiłem dom mój Edmundowi, dowiedziawszy się o awanturze, jaką ci śmiał wyrządzić.
Piotr zrobił grymas, jakby go chinową miksturą uczęstowano, i odparł:
— Lekki to chłopiec!...
— Powiedz: łotr!
— Łotrzyk, łotrzyk!,..
— Nazwij go infamisem!
— Właśnie z ust wyjął mi pan ten wyraz.
— No! tylko bez panów, kochany Piotrze!... Za trwałość naszej przyjaźni!
— Miljon kroć sto tysięcy wieków! — krzyknął już zarumieniony kapitalista.
Szedł czwarty kieliszek, nieco większy od naparsteczka.
— Wiesz co, kochany! — zaczął po namyśle Hipolit. — My, to jest ja i Melcia, która... która cię wysoce szanuje, żebym nie powiedział: uwielbia...
— Anioł! — przerwał Piotr.
— Masz racją!... zdrowie tej dziewczyny, jedynej naszej pociechy!...
— Niech ją Bóg błogosławi! — zawtórował Piotr i wypił tak, że aż się zachwiał na krześle.
— Otóż umyśliliśmy, powierzyć... tobie... naszemu przyjacielowi... nasze kapitały! Przyjmujesz?
Kapitalista spoważniał.
— A co ja z niemi zrobię?
— Będziesz nam procent płacił.
— Jakiżbyś pan... to jest ty, mój przyjacielu!... jakiżbyś mieć pragnął?
— Dwudziesty... — odparł Hipolit, bystro patrząc mu w oczy.
— Tymczasem... niepodobna. Dziś wszystkie interesa w zastoju... Ale — dodał po chwili — za twoją ufność... przyjaźń... szlachetność... dam ci dwunasty! — Rzekłem.
Obaj panowie milcząc, na znak zakończenia targu uderzyli się w dłonie.
— Tylko uważasz — zaczął Hipolit — kapitalik mój jest niewielki... Dziesięć do dwunastu tysięcy rubli.
— Co, to niewielki? — przerwał Piotr. — Ja, kiedym był w Krakowie, bo ja z Krakowa pochodzę... Tak!
— Znać to! znać!...
— Kiedym tam był, z desperacji zacząłem sprzedawać drobiazgi po hotelach. I patrzaj. Przychodzę do jednego, gdzie stał książę... Rwę zatem do samego pana i mówię: Niech jaśnie oświecony książę kupi co... Przeciem ja katolik, wart wsparcia!... On mi w oczy popatrzył (już z Bogiem spoczywa!) i mówi: — „Kiedy tak, to masz, durniu!...“ — i dał mi nowego węgierskiego dukata. Z tym dukatem zacząłem, jak zdrowia pragnę!... nie z dwunastoma tysiącami rubli. Ale przytem miałem wielki, nadzwyczajny skarb: uczciwość!...
— No, i przemysł — dodał Hipolit.
— Taak!... i przemysł...
— Rządność, oszczędność...
— Rozumie się!... Bez tego nanic majątek.
— Przezorność, punktualność... Naleję ci?
— Ehem!... proszę... proszę... Tak! punktualność, to fundament.
— Kiedy tak — mówił pan Hipolit — więc, wiesz co?... Oto ażeby także zacząć z małem, dam ci... sześć tysięcy rubli.
— Siedemset dwadzieścia rubli procentu rocznie — rachował Piotr.
— Tam do licha! Ja za samo mieszkanie sześćset płacę.
— To weź lokal mniejszy!
— Nie wypada! przecież córkę muszę wydać zamąż...
Piotr zadumał się.
— Czcigodny panie!... chciałem powiedzieć: drogi Hipolicie — rzekł — małżeństwo to jest taka rzecz święta, że dla niej — jeden nawet pokój wystarczy. Zresztą, zostaje ci przecie kilka tysięcy rubli gotowizną w rękach.
Pan Hipolit potarł czoło, jakby go natłok myśli niepokoił, potem spytał nagle:
— A możebyś ty się z Melcią ożenił? Człowiek szlachetny, rozumny...
— Co mnie po tem!... — odparł z dobrodusznym śmiechem kapitalista.
Pan Hipolit postrzegł, że zrobił głupstwo, poprawił się więc:
— No, ja tylko żartowałem... tak po przyjacielsku... Rozumiesz przecie?... W twoim wieku!...
Ale i uprzejmy pan Piotr również zapragnął osłodzić swoją gorzką odmowę, odpowiedział zatem:
— Naturalnie, że rozumiem!... Bah!... gdyby podobna rzecz mogła się stać naprawdę, pojmujesz jakiby to był zaszczyt dla mnie...
— Kochany przyjacielu! — odparł Hipolit, badawczo patrząc na Piotra — tylko no zechciej!... Najtrwalsza to spółka, która gruntuje się na małżeństwie... Pojmujesz?... No, a widzisz, stary filucie?... Melciu!... Melciu!...
Piotr otrzeźwiał.
— Dajże pokój, serdeczny Hipolicie! — przerwał wspólnikowi. — W moim wieku...
— Głupstwo wiek!... Melciu!...
— Ależ kochany... Powiem ci nawet otwarcie, że jabym się nigdy nie ożenił. Mnie, powiem ci (ale niech to między nami zostanie), małżeństwo nie robi żadnej przyjemności... Jak zdrowia życzę!...
Kwestja była postawiona tak wyraźnie, że pan Hipolit uznał za stosowne przejść do innego tematu.
— A teraz — rzekł — przyjmij ode mnie ten oto drobiazg...
I wydobył z szuflady małe safjanowe pudełeczko.
— Pierścień? — zawołał Piotr. — Złoty pierścień z brylantem?... Czyż to warto?... Taka sztuka ze sto rubli kosztuje. No, ja przecież obdzierać cię nie mogę... To jest rzecz, którą spieniężywszy, można mieć kilkanaście rubli procentu rocznie. Ja tego nie wezmę.
— Spojrzyjże na napis! — zawołał zmieszany Hipolit.
— Napis?... Od przyjaciela roku 18.. Aaa! kiedy od przyjaciela — to biorę. Pozwolisz jednak, że ofiaruję ci dwie spinki osobliwe: mozajka w srebrnej oprawie. Na jednej jest szachownica, na drugiej... także szachownica z mozajki! Każę na jednej napisać: Na pamiątkę, a pod spodem dzień i miesiąc, a na drugiej: przyjaźni roku 18..
— Zacny człowieku! — wykrzyknął pan Hipolit, ocierając załzawione oczy.
Pan Piotr zapalił się i rozrzewnił.
— O gdyby ludzie mogli zajrzeć w głąb serca mojego!... Jakie tam skarby... jakie klejnoty!...
— Uczciwość...
— Pobłażliwość...
— Szlachetność...
— Punk... punktualność...
— Kochajmy się! — ryknął Hipolit, wpadając w objęcia wspólnika.
— Na wieki wieków!... — zawtórował Piotr. — O jakżem niezdrów!...
Gdy na odgłos łoskotu nadbiegła Melcia ze służącym, z początku nie mogli otworzyć drzwi przyciśniętych czworgiem nóg. Gdy zaś po pewnych wysileniach zdołano się dostać do gabinetu narady, znaleziono na dywanie w zobopólnym uścisku dwóch przyjaciół i obok nich kilka pustych butelek.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.