Wielki los/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Wielki los
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

O TEM, JAK DŁUGO TRWA DOZGONNA PRZYJAŹŃ

I O ZAUFANIU, JAKIEM CIOTKA PRAGNĘŁA OBDARZYĆ KAZIMIERZA.

Na drugi dzień po owej konferencji, pan Hipolit był cierpiący i o wspólniku swoim myślał z wielką goryczą:
— Oto obraz przewrotnego filuta! — mówił do siebie. — Za tyle dowodów życzliwości, on mi śmie płacić dwanaście procentów, choć wszystkim wiadomo, że sam bierze sto za sto!... Infamis! Niby to nie chciał Melci i nie przyjmował pierścienia, a nie wstydzi się na moich pieniądzach zarabiać osiemdziesiąt osiem na sto...
Przytem najhaniebniej oszukał tego biednego hultaja Edmunda, zagrabił mu majątek... I nietylko jemu, ale nam: mnie i Melci... Nie, tak nie może pozostać. Ja wprawdzie jestem w tej pozycji, że muszę mu powierzyć majątek, gdyż inaczej grozi mi bankructwo, ale sumienie i honor nakazują mi przypomnieć Edmundowi, aby on nie darowywał swego. Ten lichwiarz musi zwrócić sto tysięcy... Wyprocesujemy!... z wnętrzności mu wydrzemy!...
Pan Piotr ze swej strony pił do południa herbatę z cytryną, stękał, jęczał i rozmyślał:
— Uuu! mój przyjaciel Hipolit to figlarz! Chciał mnie ożenić ze swoją córką i strwonić uczciwie zapracowany kapitalik. A przytem: w jakim on celu podarował mi pierścień?... kosztowny pierścień... Lękam się zdrady!... Kto wie, czy nie lepiej zrobię, wyjechawszy zupełnie z tego kraju, gdzie każdy czyha na to, aby wyzyskiwać ludzi uczciwych... Dwanaście procentów!... skąd ja będę brał takie procenta?
Trzeba jechać. Wycofam, co się da, a z zagranicy każdemu odeszlę jego należność, po strąceniu naturalnie tych lichwiarskich procentów, jakie obecnie płacę. Rozumie się, że odeszlę, złamany grosik nikomu nie przepadnie!... Dopiero przekonają się, co to jest człowiek z charakterem.
Tak więc każdy z obu wspólników, w kilkanaście godzin po zawarciu dozgonnej przyjaźni, rozmyślał o tem, aby swego kompana oszukać. Pan Piotr (był to nie dzisiejszy projekt) chciał ze swemi i nieswemi pieniędzmi umykać zagranicę, „gdzie nie wyzyskują takich jak on ludzi uczciwych,“ pan Hipolit zaś układał plan wydobycia od Piotra owych stu tysięcy, które mógł był wygrać Edmund, gdyby biletu nie sprzedał.
Tymczasem pieniądze płynęły jak woda. Wieść o wygranej napędziła panu Hipolitowi mnóstwo nowych przyjaciół, odświeżyła stosunki z dawnymi i ściągnęła wcale pokaźną cyfrę konkurentów do Melci, którzy mieli nazwiska, ogładę, dobre serca i widoki na przyszłość, lecz tymczasem cierpieli na chroniczną goliznę.
Wszystko to trzeba było karmić i poić znakomicie, gdyż każdy wybornie znał się na kuchni i smak miał przewybredny. W domu Hipolita dzień w dzień odbywały się uczty, pochłaniające dziesiątki i setki rubli. Nadomiar bowiem złego, wypadało często grać w karty z panami poważniejszymi i pożyczać pieniędzy młodzieńcom dystyngowanym.
Naturalnie, że im więcej kosztowali konkurenci, tem bardziej rosły wymagania panny i ojca. W pierwszym dniu po głównej wygranej każde z nich gotowe było przyjąć nawet Edmunda z jego stu tysiącami i prawdopodobnym zapisem dziadka, zczasem jednak pragnienia wzmogły się, a dziś pan Hipolit żądał (najtaniej licząc) krociowego zięcia, panna Amelja zaś przynajmniej hrabiego, chociaż liberalne jej uczucia zadowolnićby mógł jaki młody lecz znakomity filozof.
W początkach jesieni pan Hipolit zobaczył bardzo wyraźnie dno kasy, przekonał się dotykalnie, że procent wypłacany mu przez Piotra wobec jego wydatków jest drobiazgiem, a pomimo to — bogatego zięcia nie znalazł. Wówczas troskliwy ojciec wpadł w zwykły pesymizm i dając za wygranę marzeniom, umyślił powrócić do wypędzonego Edmunda.
Pewnego dnia złożył mu wizytę. Młodzian, widząc w rękach niedoszłego teścia giętką trzcinę, zaniepokoił się tak, że chciał z własnego mieszkania uciekać.
— No, no!... — zaczął pan Hipolit dobrotliwie. — Puśćmy w niepamięć rzeczy minione i pogadajmy o interesach.
— Ja żadnych interesów nie robię... słowo honoru!... — odparł ciągle wystraszony Edzio.
Pan Hipolit usiadł na wytartej nieco kawalerskiej kozetce i mówił dalej:
— Zbadałem już dokładnie twoją sprawę z biletem, który sprzedałeś Piotrowi. Było to z jego strony bezwstydne oszustwo; tego darować nie można. Trzeba ci wiedzieć, że Piotr wychodził z naszego mieszkania prawie w tej samej chwili, kiedy wbiegł kolektor z doniesieniem o wygranej... Widocznie stary filut podsłuchał go i kupił od ciebie bilet wówczas, gdyś był pijany...
— Istotnie, trochę piłem tego dnia... Przypominam sobie...
— Otóż — ciągnął Hipolit — musisz energicznie wystąpić przeciw temu łotrowi. Znam ja go dobrze i wiem, że się łatwo ulęknie. Zagroź mu więc czem chcesz: ogłoszeniem w dziennikach, pojedynkiem... procesem wreszcie...
Edzio zakręcił się, usłyszawszy o procesie.
— Widzi szanowny kuzyn — odparł — jestem w fatalnej pozycji, gdyż Piotr ma pewien kwit...
— Na którym podpisałeś hrabiego?... — przerwał Hipolit.
— Ale tylko żartem!... słowo honoru, że żartem! — upewniał Edzio. — Chodziło o nędzne trzydzieści rubli, był więc oczywisty żart, chociaż... gdyby się dziadek dowiedział...
Pan Hipolit wydobył z pugilaresu jakiś papier i rzekł:
— Oto jest ów kwit. Wykupiłem za dwa razy większą sumę, aby tylko ocalić twoje nazwisko.
— Drogi kuzynie! — krzyknął Edzio, wyciągając do papieru obie ręce. — O! teraz czuję, że mogę wejść na drogę cnoty...
— Za pozwoleniem! — odparł kuzyn — kwit ten oddam, ale mężowi mojej córki. A teraz dowidzenia!... Duś Piotra, wydobądź pieniądze, lecz o mojej dzisiejszej wizycie ani słowa!...
Po jego odejściu, Edmund począł obiegać pokój jak szalony, myśląc o odebraniu pieniędzy, o zemście nad Piotrem i małżeństwie z Amelją. Życie wydało mu się znowu bardzo ponętnem.
Poszedł natychmiast do Piotra, lecz w drodze opuściła go energja. Zawahał się więc i wysłał kartkę do Hipolita z prośbą o chwilę rozmowy. Przy powtórnem widzeniu się z nim, rzekł:
— Kochany kuzynie! czy nie lepiej byłoby tego hultaja Piotra zostawić w spokoju i raczej oddziaływać na ciotkę? Wszakże ona ma sto tysięcy, jest stara, uczciwa i nie zechce przecież zniweczyć szczęścia dwu istot: mego i kuzynki Amelji... Gdy jej powiem, że pragnę wejść na drogę cnoty...
— Szaleńcze! — zawołał rozgniewany Hipolit — rób, co ci każę, a ciotkę mnie zostaw. Baba ta codzień umiera ze strachu, lękając się o pieniądze, wkońcu więc umrze naprawdę, a my naszą należność odbierzemy. Ty zaś kończ z Piotrem... W sprawie z nim nie chodzi mi bynajmniej o marny grosz, ale o sprawiedliwość! Niepodobna przecież pozwalać oszustom na bezkarne korzystanie z owoców nikczemnej intrygi... Oto mój cel: stanąć w obronie pogwałconej moralności!... Tak mi każe sumienie i od tego na włos nie ustąpię.
Edmund podziwiał wprawdzie nieugiętą zacność swego kuzyna, niemniej jednak postanowił ciągnąć wodę dwoma wiadrami. Jeżeli nie uda się z Piotrem, może udać się z ciotką, a jeżeli ciotka okaże się niezachwianą, wówczas Edzio, zbrojny w ideę sprawiedliwości, z niepokonaną siłą wystąpi przeciw Piotrowi. Nie będzie go już wtedy prosił, lecz pocznie rozkazywać i grozić. On przecież nie pragnie cudzego, lecz chce odebrać swoją własność, w tak niegodny sposób wydartą!
Rezultat tych zabiegów wywołał dość osobliwe następstwa, w kilka tygodni bowiem po wizycie pana Hipolita u Edmunda, zapomniany przez wszystkich Kazimierz, wice-dyrektor dystylarni, odebrał karteczkę tej treści:

W srogiej niepewności pozostając, czy list mój dojdzie pana, bom przez zgryzoty zapomniała, w której pan jest dystylarni, wszelako piszę. Odwiedź pan nieszczęśliwą kobietę, której zdrowiu i życiu z powodu pieniędzy nieustanne zagrażają niebezpieczeństwa. Mój szwagier i ten niepoczciwy Edmund widocznie coś uknuli, a że się ich strasznie boję, więc chciałabym z panem porozmawiać.
Modląc się, aby listu tego kto cudzy nie złapał i wrogom moim nie oddał, czekam bytności pańskiej z trwogą i przerażeniem. Jeżeli adres jest zły, to niech mi pan doniesie, gdzie pan mieszka, abym czem prędzej drugi list napisała.

Strapiona ciotka

Jakkolwiek w tajemniczym tym dokumencie żadnych innych nie podano wskazówek, Kazimierz łatwo odgadł, że autorką jego jest ciotka Melci. W ciągu kilku godzin dowiedział się o adresie staruszki i tego samego dnia do niej pojechał.
Puka we drzwi — zamknięte. Puka drugi raz — słychać lekki szmer, po którym nastąpiło pytanie cichym i drżącym wypowiedziane głosem:
— Kto tam?
— Ja.
— Kiedy nie wiem kto?
— Ja... Kazimierz!...
W zamkniętym pokoju rozległ się szelest kroków, poczem nastąpił dalszy ciąg badań:
— A czy tylko pewnie Kazimierz?
— Przecież chyba pani poznaje mój głos.
— Iii!... — mruknęła staruszka — ludzie teraz umieją wszystko udać!...
Potem dodała:
— Jeżeli pan jesteś Kazimierz, to poco pan przychodzisz do mnie?
— Odebrałem dzisiaj list pani — odparł badany.
— Aha! więc adres był dobry.
Teraz chemik usłyszał otwieranie zamku, zatrzasku i klamki. Uchyliły się drzwi, lecz gdy Kazimierz chciał wejść, przekonał się, że go nie puszcza krótki stalowy łańcuszek. Jednocześnie w otworze ukazała się zielona umbrelka, żółta twarz i zaczerwienione skutkiem płaczu oczy ciotki. Biedna kobiecina w ciągu kilku miesięcy zmieniła się i zestarzała do niepoznania.
Sprawdziwszy tożsamość osoby, ciotka Melci uściskała Kazimierza i szpitalnym głosem zaczęła mu opowiadać swoje przygody. Długa ta historja, pełna obaw, przywidzeń i nudów, da się streścić w następujących punktach:
Od chwili przeprowadzenia się na nowe mieszkanie, ani Melcia, ani pan Hipolit nie odwiedzali ciotki, ona zaś od dobrych ludfci słyszała tyle tylko, że krewni jej żyją hucznie, że są zdrowi i bankructwa bliscy. Mimo jednak zerwania z rodziną, ciotka nie ma spokoju, zawsze bowiem lęka się złodziei i zbójców, w czem utwierdziły ją nadsyłane od kilku tygodni listy bezimienne. W pismach tych (w których Kazimierz poznał rękę pana Hipolita), jakaś nieznana przyjaciółka upomina ciotkę, aby wróciła pod opiekę swego szwagra, gdyż inaczej może ją spotkać nieszczęście.
Nadomiar złego, począł staruszkę odwiedzać Edmund, który za każdą bytnością zaklina ją, aby pieniądze swoje zapisała jemu i Melci. W przeciwnym bowiem razie — mówił Edmund — ciotka zdruzgocze dwa kochające się serca, a jego, to jest Edmunda, zepchnie gwałtem z drogi cnoty, na którą wszedł obecnie i gdzie mu się bardzo dobrze powodzi. Wkońcu nadmieniła ciotka o tem, że się Edmund oświadczał i został przyjęty, choć w kwadrans potem wypędzono go z domu.
— Przykre to są wprawdzie rzeczy, ale... cóż ja szanownej pani poradzę? — rzekł Kazimierz.
— Ty jeden możesz mi poradzić! — zawołała staruszka. — Ja ci oddam moje pieniądze do przechowania...
— A to z jakiej racji? — spytał zdziwiony chemik. — Niech pani złoży je lepiej w banku.
— Nie chcę! nie chcę! — odparła, trzęsąc rękoma. — Bank może zbankrutować, a ludziom nie wierzę, tylko tobie jednemu, bo mi się wydajesz uczciwym.
Po wielu sporach, wyjaśnieniach i łzach staruszki, Kazimierz zgodził się wreszcie na przechowanie pieniędzy, od których miał co pół roku odcinać kupony i odnosić je ciotce.
Interes był zatem w połowie ukończony. Dobra kobiecina nie żądała nawet kwitu od Kazimierza, tylko zaklęła go na honor, sumienie, Boga i pamięć rodziców, aby jej nie zdradził.
Pozostała jednak do wykonania druga część tej oryginalnej umowy, a mianowicie: doręczenie pieniędzy. Już staruszka sięgnęła pod materac, już wydobyła paczkę, już poczęła liczyć zawarte w niej listy zastawne, gdy nagle obudził się w niej jakiś niepokój.
— Patrzże... To są pięciusetrublowe... Jeden, dwa, trzy!... Ale... nie gniewaj się, nie zdradzisz ty mnie?
— Moja łaskawa pani — odparł zakłopotany wice-dyrektor — cóż ja pani na to odpowiem? Hipoteki nie mam żadnej, no, a nie mogę żądać od pani większej wiary w moje obietnice, niż ją pani sama posiada.
— Ależ ja ci wierzę!... tylko tobie!... — odparła uspokojona nieco staruszka. — Patrzajże: to są pięciusetrublowe... jeden, dwa... Przepraszam cię, moje dziecko — dodała, patrząc mu w oczy — a nie masz ty czasem jakich szkodliwych nałogów? Może karty, hulanki?...
Kazimierz lekko się skrzywił.
— No, no! — zawołała — tylko się nie obrażaj!... Ja ci przecież ufam... dość spojrzeć na ciebie... Patrzajże: to są pięciusetrublowe... Jeden, dwa, trzy...
Znowu przestała liczyć i zalawszy się rzewnemi łzami, krzyknęła:
— Boże mój! natchnij mnie łaską swoją, co ja mam robić nieszczęśliwa!...
— Moja droga pani! — rzekł Kazimierz — odłóżmy tę rzecz na kiedy indziej. Ja dziś tych pieniędzy nie wezmę...
— Więc chyba chcesz, żebym umarła? Czy ty Boga nie masz w sercu... czy nie czujesz litości dla nieszczęśliwej kobiety?
— Dobrze, biorę! — odparł zniecierpliwiony. — Niechże pani liczy...
Wobec takiej stanowczości, ciotce poczęły drżeć ręce i nogi. Kilka minut upłynęło, nim uspokoiła się i odpowiedziała:
— Dziś jakoś nie mam pamięci do rachowania... Możeby już kiedy indziej?...
— Wybornie!... Napisze pani do mnie bilet i ja przyjdę.
— Tak! tak!... — odparła szybko, zawijając papiery i obwiązując je sznurkiem. — Napiszę... napiszę!...
I zatrzymała paczkę na kolanach, widocznie nie chcąc jej chować przy Kazimierzu.
Teraz młody człowiek wstał i pożegnawszy stroskaną ciotkę, począł zabierać się do wyjścia. Gdy już był we drzwiach, dama krzyknęła:
— Panie Kazimierzu!... wróćże się, wróć... jeżeli Boga kochasz!
— Co pani każe? — spytał, stojąc w progu.
— Chodźże tu... Oddam ci pieniądze!
Ale gdy Kazimierz chciał zdjąć paleto, znowu rozmyśliła się i rzekła:
— Albo — wiesz co?... Idź już lepiej do domu! Napiszę do ciebie...
Tym razem wice-dyrektor wyszedł naprawdę, staruszka zaś poczęła zakładać łańcuszek, zamykać zatrzask i obracać kluczem. Robiąc to z podwójną ostrożnością, mruczała:
— Nikomu wierzyć nie można... Muszę zakopać, o muszę!... Jeżeli mnie zabiją, nic przynajmniej nie zabiorą!
Kazimierz zaś, idąc ku domowi, myślał:
— A to im się udało! Niech djabli raczą wziąć takie wesołe szczęście...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.