Wieś mojej matki/Obiad

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wieś mojej matki
Podtytuł Opowieść
Wydawca Nakład Księgarni św. Wojciecha
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa — Wilno — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

OBIAD.

— Dzieeee-ci! Na obiad!
Oj, jak ja też tego hasła nie lubiłem! Ludzkie pojęcie przechodzi! Nie dlatego, żebym nie miał apetytu, choć po porządnej pajdzie chleba z masłem i miodem i po odpowiedniem „dokarmieniu“ się jagodami lub owocami nigdy głodni naprawdę nie byliśmy, ale ponieważ — ponieważ przedewszystkiem trzeba było grzecznie siedzieć i nie fikać nogami pod stołem, bo inaczej któryś z wujów zaraz mówił:
— Który tam bęben nieznośny znów trzęsie stołem?
I mierzył nas niechętnem, pogardliwem spojrzeniem.
Gdyby jeszcze to moje „towarzystwo“ siedziało cicho! Ale Lolek zaraz:
— Ja nie!
A skarżypyta Cesiek natychmiast:
— To Irzek!
Na to wuj:
— Rozumie się. Zawsze on. Fuj, jak od ciebie stajnią czuć!
Stajnią! A niby czem ma być czuć! Perfumami?
Milczę. Któryś z nas — nie ja, czytelnik łatwo w tej chwili odgadnie — rzucił psom pod stołem ochłap, kość czy kawałek mięsa, którego sam nie chciał zjeść. Niecierpieliśmy mięsa.
Psy zaczynają się gryźć, warczeć, a ja jestem boso, i choć psów się bynajmniej nie boję, nie lubię, jak się gryzą u mych bosych nóg. Może się któryś pomylić i zamiast kości chwycić mnie za nogę. Byłem taki chudy! Wciągam nogi pod siebie na stołek, skutkiem czego naraz rosnę w oczach Mamy.
— Jak ty siedzisz, Izio, cóż to znowu za maniery!
Maniery! A cóż to za maniery trzymać psy pod stołem!
— Psy się pod stołem gryzą! — tłumaczę się nieśmiało.
— Nie bój się, ty tchórzu jeden! — mówi wuj Gustaw. — Mój Azor nic ci nie zrobi.
Tchórzu! A czy tam jest tylko jeden jedyny Azor? Innych psów niema?
— Nic mu nie zrobi, ale wiatrem śmierdzi obrzydliwie! — odzywa się wuj Henryk.
— Nie bój się nic, Iziu, nic ci nie zrobi, bom go wczoraj sprał harapem jak nieboskie stworzenie za to, że straszył Jaśka Kostki — z ironicznym uśmiechem w stronę wuja Gustawa mówi jego brat bliźni, wuj Józef, równocześnie brat mleczny Cabaja.
— Wypraszam sobie znęcanie się nad moim psem! — wybucha wuj Gustaw.
— To sobie wypraszaj! — z zimną krwią odpowiada wuj Józef. — Nie mam nic przeciw temu. Ale jeśli się chce mieć psa, to trzeba go ułożyć tak, żeby się przynajmniej jako tako po ludzku zachowywał.
Wygłosiwszy tę dość skomplikowaną prawdę, wuj Józef dalej wyniośle je i w sporze udziału już nie bierze.
— A wuja Hektor też się raz na mnie rzucił! — odzywam się nieśmiało.
— Nikt ci się o to nie pyta! — odpowiada wuj Józef z groźnie zmarszczoną brwią.
— Dzieci nie mają nic do gadania, zwłaszcza gdy starsi mówią, a już szczególnie przy obiedzie — flankuje mnie wuj Gustaw.
Bliźniaki mają to do siebie, że się między sobą kłócą, ale jak tylko kto jednego z nich zaczepi, natychmiast drugi śpieszy z pomocą.
— Iziu, czemu nie jesz mięsa? Nie gadaj, tylko jedz!
— Poczta idzie! — mówił ktoś.
Istotnie — idzie w dosłownem znaczeniu, pieszo. Skąd — nie wiem, ale widzę, że naprawdę idzie.
Wicio wyskakuje przed dom.
— List dla Helenki (to Mama!). I „Czas“! — woła.
— Nic więcej? — pyta wuj Ludwik, operujący wciąż wekslami (a czemu — wnet się pokaże). — To chwata Bogu.
„Czas“ krakowski byt wówczas bardzo popularny w szerokich sferach inteligencji, która wbrew swym konserwatywnym zasadom (a zresztą, poczynając od chłopa, a skończywszy na magnacie, któż wówczas na swój sposób nie był konserwatystą?) pozyskał dzięki powieściom Sienkiewicza oraz głośnym nazwiskom współpracowników. Czytano go jak Bibiję.
Przyjemność! Jeden z wujów czyta „Czas“ na głos. Płyną słowa niezrozumiałe, wszyscy słuchają w milczeniu, już nikt nie mówi o psach ani o koniach, nikt się nie kłóci, wszyscy siedzą poważnie, nic nie mówiącym wzrokiem zapatrzeni w coś, co po oczach sądząc, powinnoby znajdować się czy leżeć mniej więcej w środku stołu, ale czego ja w żaden sposób dojrzeć nie mogę. A w jadalni duszno.
Widzę — Lolek coś mówi szeptem.
Nie słyszę! — odpowiadam mu półgłosem. — Czego chcesz?
Cicho, smarkacze, nie przeszkadzać! — odzywa się gniewny głos lektora.
A dajcież mi spokój z takiemi dystyngowami obiadami, z tą całą grzecznością, bezustannem milczeniem i z całą waszą skupioną uroczyście nudą! Wolę jadać obiady gdzie indziej, raz dlatego, że są znacznie lepsze, a powtóre ponieważ towarzystwo jest znacznie milsze, o wiele więcej zajmujące i wcale mi nie przygania, że „śmierdzę stajnią“, jako że innych perfum wogóle nie zna.
Takie obiady bywały w czeladnej, tylko trzeba było wiedzieć, jak się tam na obiad dostać — bo mnie pilnowano, wiedząc, iż do tego wiktu i towarzystwa mam szczególny pociąg.
Proszę! Nie byłem żadnym demokratą ani „chłopomanem“. Byłem dzieckiem.
I otóż jest „południe“. Fornale, wogóle cała służba, wszystko ciągnie do ogromnej czeladnej, widnej, czystej, z olbrzymiemi stołami pod ścianą, w której były wielkie okna, skutkiem czego stoły były jasno oświetlone. Pod ścianą i naprzeciw ściany długie, ciężkie ławy. Opodal piec kuchenny, ale co za piec! Istny wulkan! Ogrom, buchający wciąż ogniem i wyrzucający z siebie bezustannie potrawy. Przy piecu kucharka — nie wiem, jak jej tam było na imię — i dwie czy trzy „dziwki“, z których jedną, Kaśkę, pamiętam doskonale z powodu pewnego przykrego zajścia, o którem później. Z kuchni tej z za pieca wiodło dwoje drzwi — jedne do śpiżarni, drugie do pokoju klucznicy, osoby wpływowej, dającej czasem suszone owoce.
Jeszcze jedno. Ta kuchnia — zrozumiejcie, czytelnicy! — bywała czasem — kaplicą. Tak. Do najbliższego kościoła w Zabierzowie było kilka mil, wobec czego tamtejszy proboszcz (azali żyje jeszcze jowjalny ksiądz Zych?) od czasu do czasu przyjeżdżał do Grobli, aby dla służby odprawić nabożeństwo. Powiedziałem — dla służby, albowiem szło przedewszystkiem o to, aby serca tych wielkich dzieci nie zeschły się bez słowa bożego. Ale w tem nabożeństwie wraz ze służbą cała rodzina zawsze brała udział, a ponieważ kuchnia we dworze była największą ubikacją, skutkiem tego nieszpory tam właśnie się odbywały — jako, że Bóg jest wszędzie. Już wówczas mocno chwytało mnie za serce, gdy widziałem Przenajświętszy Sakrament, lśniący złotem w tej skromnej kuchni, otoczony prostymi, nabożnymi ludźmi, klęczącymi i, tak samo jak ja, dziecinnie wpatrzonymi w Glorję Przenajświętszą. Później, gdy zrozumiałem cały cud łaski Pańskiej, zstępującej na stół w postaci chleba powszedniego, uzyskanego w prawdziwym pocie czoła — uśmiechnąłem się tylko, jak człowiek, który zdobył prawdę dawno przeczuwaną.
— Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj...
Otóż ten „chleb powszedni“ smakował mi najlepiej.
Zmyliwszy czujność Mamy obojętnem niby wejściem przez furtkę do ogrodu, okrążałem dwór i — przez parkan — czego Mama nie brała w rachubę, bo sama przez parkan nigdy nie chodziła — uciekałem do kuchni. Nasz obiad był dopiero o pierwszej, a przez delikatność podczas obiadu czeladzi nikt z „państwa“ do kuchni nigdy nie wchodził, aby ludzi nie krępować. Oni zaś, sami dzieci, odczuwali dziecko tak subtelnie, jak to tylko nasz chłop potrafi, i nigdy ani żaden z nich mnie nie wydał, ani żadna „dziwka“ mnie nie zdradziła przed Mamą.
Czeladź obsiadała stoły i czekała cierpliwie, rozmawiając półgłosem. Nigdy wśród tych prostych ludzi nie zdarzyło mi się usłyszeć ani jednego nieprzyzwoitego słowa, nigdy nie było żadnej zwady czyto o miejsce, czy o co innego.
— Siednij se, Jirzy! — mówili uprzejmie, robiąc mi miejsce.
A ja se siadałem.
Dziwki z impetem stawiały na stołach ogromne michy kwaskowatego żuru i michy tłuczonych kartofli. Na żurze pływały tłuste, bronzowe jeziorka z plejadami skwarków. Tak samo na kartoflanych Alpach złociły się pagóreczki skwarków, gorących wprawdzie, że podniebienie można sobie było sparzyć, lecz cudnie słonych i nadzwyczaj smakowitych.
Jeść a jeść — to wielka różnica! Tam we dworze kłócili się podczas obiadu, czasem znów żartowali, śmiali się, czytali „Czas“, gdy tu — wszyscy się przedewszystkiem żegnali, poczem dopiero w skupieniu, z planem i rozwagą zabierali się do jedzenia. Tak też robiłem i ja. Każdy z nas sięgał po łyżkę, których odpowiednia ilość leżała na stole, i zaczynał jeść, ostrożnie i uważnie skrobiąc spodem łyżki o krawędź michy, aby ani jednej kropli żuru nie uronić, aby się nic nie zmarnowało. Nie będę się bawił w żadne filozoficzne rozważania „sub specie aeterni“, nie będę mówił, czy moja książka będzie trwała pięć minut czy pięćset lat, powiem tyle tylko, że żur bardzo lubię do dziś i że bez względu na to, czy tu, gdzie obecnie mieszkamy, będzie pustynia lodowa czy też las palmowy, wszędzie, gdziekolwiek człowiek rozumny będzie uprawiał żyto, będzie też z konieczności jadł żur, co mu zawsze na zdrowie wyjdzie.
A cóż dopiero mówić o grochu, wspaniałym grochu w wielkiej misce, dokoła ugarnirowanej przepyszną, kwaśną, domową kapustą! A jaglana kasza! I to gościnne: — Nabier se jeszcze, Jirzy, nabier!
Świetnie się jadło w czeladnej.
Aż przecież ktoś wydał — pewnie Mama sama się domyśliła, i ktoś tam przychodził, mówiąc: — Pani kazała, coby panicz zara szedł do dworu!
— Wciornaści! — jak klęli nasi fornale.
„Panicz“ — któremu wciąż wymyślają, że „stajnią śmierdzi“, jedzący wstrętne krowie mięso (ale mięso!) przy akompanjamencie niezrozumiałych artykułów „Czasu“, czy: — Siednij se, Jirzy!
Co lepsze?
Rozumie się — wszystko w swoim czasie.
A w owym czasie mnie znacznie lepiej smakował obiad w czeladnej niż w jadalni.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.