Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.


OBIAD.


— Dzieeee-ci! Na obiad!
Oj, jak ja też tego hasła nie lubiłem! Ludzkie pojęcie przechodzi! Nie dlatego, żebym nie miał apetytu, choć po porządnej pajdzie chleba z masłem i miodem i po odpowiedniem „dokarmieniu“ się jagodami lub owocami nigdy głodni naprawdę nie byliśmy, ale ponieważ — ponieważ przedewszystkiem trzeba było grzecznie siedzieć i nie fikać nogami pod stołem, bo inaczej któryś z wujów zaraz mówił:
— Który tam bęben nieznośny znów trzęsie stołem?
I mierzył nas niechętnem, pogardliwem spojrzeniem.
Gdyby jeszcze to moje „towarzystwo“ siedziało cicho! Ale Lolek zaraz:
— Ja nie!
A skarżypyta Cesiek natychmiast:
— To Irzek!
Na to wuj:
— Rozumie się. Zawsze on. Fuj, jak od ciebie stajnią czuć!
Stajnią! A niby czem ma być czuć! Perfumami?