Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nic więcej? — pyta wuj Ludwik, operujący wciąż wekslami (a czemu — wnet się pokaże). — To chwata Bogu.
„Czas“ krakowski byt wówczas bardzo popularny w szerokich sferach inteligencji, która wbrew swym konserwatywnym zasadom (a zresztą, poczynając od chłopa, a skończywszy na magnacie, któż wówczas na swój sposób nie był konserwatystą?) pozyskał dzięki powieściom Sienkiewicza oraz głośnym nazwiskom współpracowników. Czytano go jak Bibiję.
Przyjemność! Jeden z wujów czyta „Czas“ na głos. Płyną słowa niezrozumiałe, wszyscy słuchają w milczeniu, już nikt nie mówi o psach ani o koniach, nikt się nie kłóci, wszyscy siedzą poważnie, nic nie mówiącym wzrokiem zapatrzeni w coś, co po oczach sądząc, powinnoby znajdować się czy leżeć mniej więcej w środku stołu, ale czego ja w żaden sposób dojrzeć nie mogę. A w jadalni duszno.
Widzę — Lolek coś mówi szeptem.
Nie słyszę! — odpowiadam mu półgłosem. — Czego chcesz?
Cicho, smarkacze, nie przeszkadzać! — odzywa się gniewny głos lektora.
A dajcież mi spokój z takiemi dystyngowami obiadami, z tą całą grzecznością, bezustannem milczeniem i z całą waszą skupioną uro-