Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.
PRZYJACIEL KRÓLA.

Fouquet ucieszył się wielce, ujrzawszy biskupa.
— A więc, kapitanie!... przyprowadzasz mi pana d‘Herblay.
— I coś lepszego jeszcze, ekscelencjo.
— Cóż takiego.
— Wolność!.
— Jestem wolny!
— Tak jest, oto rozkaz królewski!
Fouquet wytężył pytający wzrok, zwrócony na Aramisa.
— Możesz pan śmiało podziękować księdzu biskupowi Vannes, gdyż jemu to winieneś tę zmianę w królu.
— O!... — rzekł Fouquet, więcej poniżony przysługą, niż wdzięczny za skutek.
— Ależ ty!... — mówił dalej d‘Artagnan do Aramisa — ty, co tak opiekujesz się panem Fouquet, czyż i dla mnie nie zrobisz jednej rzeczy?
— Wszystko, co ci się tylko podoba, kochany przyjacielu!.. — odrzekł biskup spokojnie.
— Jedno tylko, a będę zupełnie zaspokojony. Oto objaśnij mię, jakim sposobem stałeś się ulubieńcem króla, ty!... który z nim więcej nad dwa razy w życiu nie rozmawiałeś!
— Przed takim, jak ty, przyjacielem — rzekł chytrze Aramis, — nie mogę zataić.
— A więc powiedz?
— Otóż! tobie się zdawało, że ja tylko dwa razy widziałem się z królem, gdy tymczasem widziałem go przeszło sto razy, tylko żeśmy się z tem ukrywali, ot i wszystko!
I, nie starając się przygasić nowego rumieńca, który to odkrycie wywołało na twarz d‘Artagnana, Aramis obrócił się do pana Fouqueta, równie zdziwionego jak i muszkieter.
— Ekscelencjo — rzekł — król zobowiązał mię, abym oświadczył panu, że jest więcej niż kiedy twoim przyjacielem, i że zabawę twoją tak piękną i tak szlachetnie ofiarowaną, ocenia szczerze. — Poczem, z takiem uszanowaniem skłonił się Fouquetowi, że ten nie mogąc pojąć tak wysokiej dyplomacji, pozostał niemy, bez myśli i ruchu.
D‘Artagnan pojął, że ci dwaj ludzie mają sobie coś do powiedzenia, pożegnał ich więc śpiesznie.
Fouquet, którego niecierpliwość ledwie tej chwili dociekała, poskoczył i, zamknąwszy drzwi na zamek, wrócił do biskupa i rzekł:
— Kochany d‘Herblay, zdaje mi się, że już czas wytłumaczyć mi, co się tu dzieje, bo doprawdy nic a nic nie rozumiem.
— Wytłumaczę ci to wszystko — rzekł Aramis, siadając — obok Fouqueta. — Ale od czegóż chcesz, abym zaczął?
— Przedewszystkiem od tego, dlaczego król uwolnił mię?
— Powinienbyś raczej zapytać, dlaczego kazał cię uwięzić!
— Od chwili uwięzienia mię, zastanawiałem się nad tem, i zdaje mi się, że musiała na to wpływać trochę i zazdrość. Zabawa, dana przeze mnie, sprzeciwiała się widokom pana Colberta, a ten podburzył króla przeciw mnie czemśkolwiek! Czy nie idzie tu o Belle-Isle?
— Nie. Przypominasz sobie pokwitowanie z trzynastu mliljonów, które ci ukradł Mazarini?
— O!.. tak!.. Więc o to chodzi?
— To nie wszystko! Przypominasz sobie list, któryś pisał do La Valliere?
— Niestety! to prawda!
— Widzisz, że jesteś już uznany za zdrajcę i podżegacza do złego.
— A więc dlaczegóż mi przebaczono?
— Zaraz zobaczysz. Król, przeczytawszy twój list miłosny i propozycje, w nim zawarte, nie wątpi bynajmniej o zamiarach, jakie miałeś względem jego kochanki, nieprawdaż?
— Zapewne, ale kończ!
— Natychmiast. Król wiec jest dla ciebie nieprzyjacielem głównym, nieubłaganym, wiecznym!
— Ależ kiedy mnie uwalnia...
— Tak myślisz?... — rzekł Aramis, rzucając znaczące spojrzenie.
— Dlaczegóż wiec Ludwik XIV-ty zobowiązał cię, abyś powiedział mi to, coś mi już doniósł?
— Król nic mi względem ciebie nie polecił.
— Cóż ci król powiedział? Zaklinam cię na przyjaźń naszą, nie ukrywaj tego przede mną.
— Król nic mi nie odpowiedział.
— Umrę z niecierpliwości! Czy jestem jeszcze nadintendentem?
— Dopóki tylko zechcesz!
— Ale cóż za szczególną i tak raptowną przewagę wziąłeś nad umysłem króla?
— A tak!
— D‘Herblay! na związek nasz, na przyjaźń naszą, na wszystko, co masz najdroższego na świecie, na mnie samego nawet, zaklinam cię, powiedz: czemu zawdzięczasz to zbliżenie się do Ludwika XIV-go, gdyż wiem, że cię nie lubił?
— Król teraz będzie mnie kochał!... — rzekł Aramis z przyciskiem.
— Musiałeś mieć z nim coś szczególnego?
— Tak!
— Może jaka tajemnica!
— Tak jest! tajemnica!
— Tajemnica, zmieniająca poglądy Jego Królewskiej Mości?
— Zgadłeś! istotnie odkryłem tajemnicę, która zmienia położenie króla Francji.
— A!... — rzekł Fouquet, — wstrzymując się od dalszych zapytań, jako człowiek, dobrze wychowany.
— I osądzisz!... — mówił dalej Aramis — czy się mylą co do ważności tej tajemnicy?
— Słucham! ponieważ jesteś tak dobrym, że chcesz mi ją powierzyć; uważaj jednak, że ja tego nie wymagam.
Aramis zamyślił się na chwilę.
— Nie mów nic!... — rzekł Fouquet. — Jeszcze czas!
— Czy przypominasz sobie chwilę urodzenia się Ludwika XIV-go? — rzekł biskup ze spuszczonemi oczyma.
— Jakby to dziś było.
— Słyszałeś co szczególnego o tem urodzeniu?
— Mówiono, że król nie jest prawym synem Ludwika XIII-go.
— To nie ma najmniejszego znaczenia, gdyż prawo powiada, że ten jest synem ojca, którego ojciec przyznał!
— To prawda: jednak to jest ważne, gdy idzie o przymioty pochodzenia.
— Podrzędny wzgląd. A więc o niczem innem nie wiedziałeś?
— Nie!
— Otóż królowa zamiast powić jednego syna, powiła dwóch.
Fouquet podniósł głowę.
— A drugi umarł zapewne?.. — rzekł.
— Zobaczysz! bliźnięta te powinny były być dumą matki i nadzieją Francji; ale słabość królewska, przesąd, wzbudziły w nim obawę sporów pomiędzy dwojgiem dzieci mającym równe prawa, i dlatego ukrył jedno z bliźniąt.
— Ukrył? powiadasz?
— Czekaj. Te dzieci dorosły; jeden na tronie, i pan jesteś jego ministrem, drugi w ukryciu i zaniedbaniu.
— A ten drugi?...
— Jest moim przyjacielem.
— Boże! cóż mi to mówisz, panie d‘Herblay? I cóż robi ten biedny książę?
— Zapytaj mię pierwej, co dotąd robił.
Tak! tak!
— Wychowany był na wsi, a potem wpakowany został do Bastylji.
— Czy podobna!.. — zawołał nadintendent, składając ręce.
— Jeden z nich był najszczęśliwszym z ludzi, a drugi najnieszczęśliwszym, z nędzarzy.
— A matka jego nie wie o tem?
— Anna Austrjacka wie o wszystkiem.
— A król?..
— O! król nic nie wie.
— Tem lepiej — rzekł Fouquet.
Wykrzyknik ten jakby sprawił na Aramisie wrażenie i dlatego patrzył om z niespokojnem zamyśleniem na mówiącego.
— Sądzę, że obaj, korzystając z praw urodzenia, powinni być królami. Czyż nie tego jesteś zdania?
— Oczywiście! Bliźnięta są jednem w dwóch ciałach.
— Cieszy mię to, że tak biegły prawnik i wysoki urzędnik, jak ty, podziela moje zdanie! Lecz słuchaj uważnie.
Bóg zesłał uciśnionemu mściciela, albo raczej podporę. Zdarzyło się, że król panujący, przywłaszczyciel, miał jako pierwszego ministra człowieka zdolnego, z wielką duszą i umysłem!
— Dobrze, dobrze!... — zawołał Fouquet — rozumiem! liczyłeś na pomoc moją w wynagrodzeniu niesprawiedliwości, uczynionej bratu Ludwika XIV-go? Nie omyliłeś się też! chętnie ci w tem dopomogę i dziękuję ci za to, panie d‘Herblay, dziękuję.
— Ależ bynajmniej nie o to idzie — rzekł niewzruszony Aramis — nie pozwalasz mi skończyć.
— Już milczę.
— Pan Fouquet, mówiłem, będąc ministrem panującego króla wpadł w niełaskę i zagrożony był utratą majątku, wolności, a może i utratą życia, przez intrygi i nienawiść, w które król uwierzył. Lecz Bóg dozwolił, dla podźwignięcia uciśnionego księcia, że pan Fouquet miał znowu poświęconego sobie przyjaciela, który, posiadając tę tajemnicę stanu, uczuł się na siłach wydać ją na jaw, mając wprzód dosyć mocy, aby ukrywać ją w swem sercu przez lat dwadzieścia.
— Nie mów już dalej — rzekł Fouquet, pełen szlachetnych uczuć. — Pojmuje cię i odgadłem wszystko! Zapewne dowiedziawszy się o mojem uwięzieniu, poszedłeś do króla, błagałeś go o wolność dla mnie. On odmówił, wówczas zagroziłeś mu wydaniem tajemnicy, a Ludwik XIV-ty, przestraszony, zgodził się na to, czego wprzód na szlachetne twoje wdanie się nie chciał uczynić! Rozumiem już, rozumiem, masz króla w swojem ręku.
— Nic zgoła nie rozumiesz i ciągle mi przerywasz, mój przyjacielu. A zresztą pozwól sobie powiedzieć, że mylnie rozumujesz!
— Jakto?
— Gdybym tak postąpili, kazałby mię związać i zamknąć gdzie w lochu! trzebaż przecie mieć, do djabła, ścisłość w rozumowaniu.
— Cóżeś więc uczynił?
— A otóż w tem cała rzecz. Zdaje się, że teraz wzbudzę w ekscelencji trochę zajęcia, wszak słuchasz mię pan z uwagą?
— Z największą. Mów dalej.
— Zapomniałem ci powiedzieć — rzekł Aramis — o pewnej, godniej, uwagi osobliwości, tych braci Bóg stworzył tak podobnych do siebie, iż chyba on sam mógłby ich tylko rozróżnić. Matka nawet tegoby nie dokazała.
— Czy podobna!.. — zawołał Fouquet.
— Ta sama szlachetność w rysach, tenże sam chód, taż postawa, tenże głos.
— Ale myśli, zdolności, znajomość życia?
— O! tu zupełna nierówność, ekscelencjo, bowiem więzień Bastylji ma niezaprzeczoną pod tym względem wyższość nad swym bratem. I gdyby ten nieszczęśliwy z więzienia przeszedł na tron, Francja nie miałaby może nigdy szlachetniejszego i z większemi zdolnościami monarchy.
Fouquet porwał się blady i wzruszany, cios ugodził go nie w serce, ale w umysł.
— Rozumiem cię — rzekł przedstawiasz mi spisek.
— Coś podobnego.
— Proponujesz mi udział w zamianie syna Ludwika XIII go, syna, który teraz jest więźniem, na syna Ludwika XIII-go, co w tej chwili śpi w pokoju Morfeusza.
Aramis roześmiał się śmiechem tak złowrogim, jak jego myśl.
— Przypuśćmy, że tak — wyrzekł.
— Ależ — odrzekł Fouquet, przerywając chwilę uciążliwego milczenia, nie zastanowiłeś się nad tem, że czyn ten może wywołać ogromne zamieszanie w państwie. Zastanów się, że trzeba nam będzie zwołać stany, szlachecki, duchowny i średni, złożyć z tronu panującego monarchę, poruszyć tem okropnem zgorszeniem grób Ludwika XIII-go, pozbawić życia i sławy Annę Austriacką, spokoju i życia może Marję Teresę, że to wszystko przepadnie, jeżeli my zginiemy.
— Nie rozumiem pana — odparł obojętnie Aramis — bo w tem wszystkiem, coś pan, powiedział, niema ani jednego stosownego wyrazu.
— Jakto!... — podchwycił nadintendent zdziwiony — niepodobna, aby człowiek taki, jak ty, nie dowodził możności wykonania a ograniczał się tylko, do dziecinnej radości z planów politycznych i nie dbał o dobry lub zły rezultat działania, to jest o rzeczywistość?
— Ależ, mój przyjacielu — rzekł obojętnie Aramis, jeżeli było jakiekolwiek zamieszanie, zgorszenie, a nawet wysiłek w zastąpieniu więźniem króla, to proszę mi tego dowieść!
— Co?... co?... — zawołał Fouquet, bielszy niż chustka, którą się z potu ocierał, — co mówisz?...
— Idź do pokoju królewskiego — rzekł spokojnie Aramis — i pan, co wiesz o tajemnicy, nie poznasz, że więzień z Bastylji spoczywa na łożu swego brata.
— A król?... — zapytał Fouquet, przejęty zgrozą na tę wiadomość.
— Jaki król?... — spytał słodziutkim głosem Aramis — czy ten, który cię nienawidzi, czy ten, który cię kocha?
— Król!... wczorajszy.
— Król wczorajszy?... zajął miejsce swej ofiary w Bastylji.
Fouquet wydał jęk przytłumiony, jakby mu kto zadał niewidzialny cios i, ściskając konwulsyjnie głowę rękami:
— I tyś to uczynił?... — zapytał.
— Dosyć zręcznie, cóż myślisz o tem?
— Zepchnąłeś króla z tronu i uwięziłeś go?
— Tak.
— I czynu tego dokonano tu, w Vaux?
— Tu, w Vaux, w pokoju Morfeusza, czyż on nie jest jakby umyślnie na to zbudowany?
— W Vaux?... u mnie?... — rzekł Fouquet przytłumionym głosem.
— Ależ tak, u ciebie, bo to twój dom, od chwili, jak pan Colbert nie może ci go wydrzeć.
— A więc tu, u mnie, dopełniono tej zbrodni?..
— Tej zbrodni?... — rzekł Aramis osłupiały.
— Tej okropnej zbrodni!... — mówił Fouquet z wzrastającem uniesieniem — zbrodni okropniejszej nad zabójstwo! zbrodni, która hańbiąc na wieki moje imię, skazuje mię na wzgardę potomności!
— Panie Fouquet, strzeż się!
Fouquet spojrzał śmiało w oczy prałatowi.
— Tak! — rzekł — zhańbiłeś mię, dopełniając tej zbrodni na moim gościu, na tym, który z zaufaniem spoczywał pod moim dachem, a! biada mi!
Aramis powstał, a oczy jego krwią nabiegły.
— Czy mam do czynienia z szaleńcem? — zapytał.
— Masz do czynienia z człowiekiem, który woli zginąć, woli zabić ciebie, niż dopuścić, byś go tak zhańbił.
Aramis podniósł zwolna głowę, a iskra nadziei, raz jeszcze zabłysła w jego oczach.
— Zastanów się pan — rzekł — nad tem, co nas czeka, sprawiedliwość zastała wykonaną, lecz król żyje jeszcze, a więzienie jego zachowuje ci życie.
— Tak — rzekł Fouquet — być może, żeś działał w moim interesie, ale ja nie przyjmuję tej przysługi. Jakkolwiekbądź nie chcę cię zgubić. Opuść natychmiast ten dom.
Aramis tłumił wzburzenie, jakie go ogarniało.
— Jestem dla wszystkich równie gościnnym — mówił dalej Fouquet z nieopisaną wspaniałością — nie staniesz się pastwą zemsty, jak i ten, którego zgubę ułożyłeś.
— Ale ty będziesz zgubionym — rzekł Aramis głosem przepowiedni — będziesz zgubionym, będziesz!
— Przyjmuję tę przepowiednię, panie d‘Herblay, ale nic mię nie powstrzyma. Opuścisz natychmiast Vaux i Francję, daję ci cztery godziny czasu do uniknięcia pogoni królewskiej. To więcej, niż potrzeba, ażebyś dostał się do Belle-Isle, gdzie pozwalam ci szukać schronienia.
— A! — mruknął Aramis.
— Belle-Isle jest moją dla ciebie, tak jak jest Vaux mojem dla króla. Jedź więc tam, panie d‘Herblay, jedź, a dopóki żyję, włos ci z głowy nie spadnie.
— Dziękuję — rzekł Aramis z ponurem szyderstwem.
Obaj pobiegli przez tajemne schody, prowadzące na wewnętrzny dziedziniec.
Fouquet kazał założyć najdzielniejsze konie, Aramis zatrzymał się przed drzwiami Porthosa.
Długo tak stał zamyślony, a powóz Fouqueta pędem wyruszył z dziedzińca.
— Uchodzić samemu?... — rzekł do siebie Aramis — uprzedzić o tem księcia?... O wściekłości!.. a uprzedziwszy księcia, co robić?.. uchodzić z nim? ciągnąć za sobą wszędzie to oskarżające świadectwo?... wojnę?... wojnę domową, nieubłaganą, bez żadnych środków, niestety!... niepodobna!... ale cóż on pocznie beze mnie?... o! beze mnie upadnie, tak jak i ja!... ale któż to wie?...niech się spełni przeznaczenie!... był już skazany, niech nim pozostanie. Zgubiony!... jestem zgubiony!... co czynić?... uciekać da Belle-Isle!... Tak! a Porthos, który tu pozostanie i wszystko wszystkim opowie. Porthos, który także będzie może cierpiał... a nie chcę, ażeby on cierpiał. Porthos pojedzie ze mną. Tak trzeba!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.