Wicehrabia de Bragelonne/Tom IV/Rozdział XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXI.
ZJAWISKO.

La Valliere wkrótce ochłonęła ze zdziwienia; uszanowanie, jakie król okazywał jej, wzbudziło w niej tyle odwagi, ile wprzód nabawiło ja strachu niespodziewane zjawienie się kochanka.
Król zaś, widząc, że najwięcej niepokoiła ja nieświadomość, jakim sposobem wszedł do niej, wytłumaczył jej to, broniąc się nadewszystko od podejrzeń o praktyki nadprzyrodzone.
— A!... Najjaśniejszy Panie — rzekła, skinąwszy ładna główką z czarującym uśmiechem — czy jesteś obecny lub nie, zawsze jesteś przytomny mej myśli.
— A to ma znaczyć, Ludwiko?...
— O!... wiesz, dobrze, Najjaśniejszy Panie!... że niema chwili, kiedyby biedna dziewczyna, której tajemnicę podsłuchałeś w Fontainebleau, nie myślała o tobie.
— Ludwiko, napełniasz me serce radością i szczęściem.
La Valliere ze smutnym uśmiechem mówiła dalej:
— Lecz nie zastanowiłeś się, Najjaśniejszy Panie, że twój dowcipny wynalazek nie przyda się nam na nic.
— Dlaczegóż, powiedz, proszę?
— Ponieważ pokój, w którym mieszkam, nie jest wolny od poszukiwań. W każdej chwili księżna może wejść umyślnie lub przypadkiem, w każdej chwili moje towarzyszki wchodzą. Zamknąć zaś drzwi zwewnątrz jest to samo, co napisać na drzwiach. „Nie wchodźcie, bo król jest tutaj“. Najjaśniejszy Panie, i w tej chwili nawet, nic nie przeszkadza, aby ktoś wszedł i zobaczył Waszą Królewską Mość przy mnie.
— O wtenczas — rzekł król, śmiejąc się — będę naprawdę wzięty za widmo, gdyż nikt nie zgadnie, którędy wszedłem, bo tylko widma przechodzą przez ściany lub sufity.
— A!... Najjaśniejszy Panie!... czy zastanowiłeś się nad zgorszeniem, jakieby stąd wynikło; nigdy dotąd nic podobnego nie powiedziano o pannach honorowych, tych biednych stworzeniach, których złośliwość i tak już nie oszczędza.
— I cóż radzisz więc, kochana Ludwiko?... No, wytłumacz, powiedz.
— Że trzeba, przebacz, Najjaśniejszy Panie, wyrazowi, że trzeba zniszczyć te schody i cały pomysł, gdyż złe, stąd wynikające, większem będzie, niż szczęście widywania.
— A więc, kochana Ludwiko — rzekł król pełen miłości — zamiast zniszczenia schodów, któremi przychodzę, jest inny środek, daleko prostszy, o którym ani pomyślałaś.
— Jakto?
— Ale ty mnie nie kochasz: tak, jak ja ciebie, gdyż nie jesteś takim, jak ja wynalazcą. Mówisz, że będę tu, znienacka spostrzeżony, gdyż każdy może lada chwila wejść.
— Nawet kiedy to mówisz, Najjaśniejszy Panie, już drżę cała.
— Dobrze, ale ty nie będziesz znienacka podchwycona, kiedy zejdziesz po tych schodach do pokojów na dole.
— Co mówisz, Najjaśniejszy Panie — krzyknęła La Valliere przestraszona.
— Widzisz, już od pierwszego słowa rozgniewałaś się. A czy wiesz, do kogo należą te pokoje?
— Ależ do pana hrabiego de Guiche.
— Nie. Do pana de Saint-Agnan.
— Doprawdy?... — zawołała La Valliere.
I to słowo, które wyrwało się radośnie z serca dziewczyny, błysnęło promieniem nadziei w sercu króla.
— Tak!... do Saint-Agnana, naszego przyjaciela — rzekł król.
— Ale ja również nie mogę iść do tych pokoi, czy pan de Guiche, czy pan de Saint-Agnan tam mieszka.
— Dlaczegóż nie możesz, Ludwiko?
— Ale to niepodobna, nie wypada.
— Zdaje mi się, Ludwiko, że pod opieką króla wszystko jest podobne.
— Pod opieką króla — rzekła z wzrokiem, pełnym miłości.
— Przecież wierzysz mojemu słowu?
— Wierzę wówczas, kiedy nie jesteś obecnym, kiedy do mnie mówisz, kiedy na ciebie patrzę, wówczas niczemu nie wierzę.
— I czegóż potrzeba, ażeby cię zapewnić?
— Wiem, że nieufność ta jest brakiem uszanowania dla króla. Ale Wasza Królewska Mość nie jesteś dla mnie królem.
— Chwała Bogu. Ale słuchaj, obecność trzeciej osoby upewni cię?
— Obecność pana de Saint-Agnana. Tak.
— Doprawdy, Ludwiko, ta nieufność jest dla mnie bolesną.
La Valliere nic nie odpowiedziała i, patrząc tylko przenikliwym wzrokiem na Ludwika, rzekła do siebie:
— Niestety!... nie ciebie ja unikam i nie na ciebie padają moje podejrzenia.
— Zgadzam się więc na to — rzekł król z westchnieniem — i zaręczam ci, że pan de Saint-Agnan, który jest tak szczęśliwy, że mu ufają, będzie zawsze obecny naszym rozmowom.
— Prawdaż to, Najjaśniejszy Panie?
— Jakem szlachcic. Ale ty z twojej strony...
— Czekaj, Najjaśniejszy Panie!... to jeszcze nie wszystko.
— Czy jeszcze jest co, Ludwiko?...
— O!... bez wątpienia, więcej cierpliwości, Najjaśniejszy Panie, bośmy jeszcze nie wszystko ułożyli.
— Rozdzierasz moje serce.
— Rozumiesz sam to dobrze, Najjaśniejszy Panie, że rozmowy te, przynajmniej wobec pana de Saint-Agnan, powinny mieć jakiś rozsądny cel.
— Cel rozsądny?... — rzekł król tonem słodkiego wyrzutu.
— Bez wątpienia... Rozważ to sam, Najjaśniejszy Panie.
— O!... prawda, posiadasz całą zręczność, i bądź przekonana, że całą moją dążnością jest wyrównać w niej tobie. Stanie się więc tak, jak sobie życzysz, Ludwiko. Nasze rozmowy będą zawsze miały przedmiot rozsądny, i wiesz, że już znalazłem ten przedmiot.
— A więc, Najjaśniejszy Panie... — rzekła Ludwika, uśmiechając się.
— Oto od jutra, jeżeli chcesz...
— Jutro?
— Chcesz powiedzieć, że to zapóźno — rzekł król, ściskając oburącz pałającą rękę La Valliere.
W tej chwili dały się słyszeć kroki na korytarzu.
— Najjaśniejszy Panie!... Najjaśniejszy Panie!... — zawołała La Valliere — ktoś nadchodzi i pewno tu wejdzie, uciekaj, zaklinam Waszą Królewską Mość.
Król jednym skokiem był już za parawanem. Lecz zaledwie nim się zasłonił, Montalais już stała we drzwiach. Ma się rozumieć weszła jak zazwyczaj bez ceremonji. Wiedziała o tem dobrze, że zapukać zamiast wejść prosto, byłoby okazać La Valliere, że się czegoś domyśla. Weszła, a szybko rzuconem okiem dojrzawszy dwa krzesła, bardzo blisko siebie stojące, użyła tyle czasu na zamykanie opierających się drzwi, ile królowi potrzeba było na wyjście przez klapę do Saint-Agnana. Lekki szelest, niedosłyszalny dla mniej wprawnych od jej uszu, ostrzegł Montalais o zniknięciu króla; wówczas zamknęła drzwi i, zbliżywszy się do La Valliere, rzekła:
— Pomówmy, jeżeli chcesz, otwarcie, moja Ludwiko.
Ludwika, jeszcze wzruszona, usłyszała ten wyraz „otwarcie“ nie bez tajemnego przestrachu.
— Mój Boże!... moja kochana Auro, czy jeszcze co nowego?
— Tak, kochana przyjaciółko, księżna ciągle podejrzewa.
— I cóż podejrzewa?
— Czyż potrzebujemy tłumaczenia, czyż nie rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć. Uważaj, zapewne spostrzegłaś niestałe od kilku dni postępowanie księżny, uważałaś, jak cię to przywoływała, to znowu odsyłała, to znów przywoływała.
— Istotnie było to szczególne; ale ja już przywykłam do tych dziwactw.
— Czekaj jeszcze. Uważałaś, że wczoraj najprzód wyłączyła cię z przechadzki, a w chwilę później kazała ci towarzyszyć.
— Naturalnie, uważałam.
— Otóż, zdaje mi się, że księżna teraz dostatecznie jest przekonaną, gdyż idzie prosto do celu, nie mogąc niczem we Francji wstrzymać tego rwącego potoku; wiesz zapewne, co rozumiem przez wyraz potok?
La Valliere ukryła twarz w dłonie.
— Rozumiem przez wyraz potok tego — mówiła złośliwie Montalais — tego, który wdarł się do Karmelitanek w Chaillot i odrzucił wszystkie przesądy dworskie, jak w Fontainebleau, tak w Paryżu.
— Niestety — szepnęła La Valliere, wciąż zakrywając twarz rekami, przez które sączyły się łzy.
— O! nie martw się tak, boś dotąd dopiero w połowie swych cierpień.
— Mój Boże! — krzyknęła La Valliere z przestrachem — i cóż tam jest jeszcze?
— Uważaj, co się stało. Księżna, pozbawiona pomocy we Francji, gdyż kolejno odwoływała się do obudwu królowych, księcia i całego dworu, ale nadaremnie, przypomniała sobie pewną osobę, która ma do ciebie jakieś mniemane prawo.
La Valliere zbladła jak posąg.
— Osoby tej — mówiła dalej Montalais — niema teraz w Paryżu.
— Tak! tak! — rzekła La Valliere zgnębiona.
— Podobno znajduje się na dworze Karola II.
— Tak!
— Otóż tego wieczora wyprawiono list z gabinetu księżnej z rozkazem, ażeby kurjer, dojechawszy jaknajprędzej do Saint-James, dotarł bez odpoczynku aż do Hampton Court, które, jak mi się zdaje, jest letniem mieszkaniem królewskiem o 12 mil od Londynu.
— Tak, i cóż dalej!...
— Ponieważ księżna regularnie co piętnaście dni pisuje do Londynu i kurjer zwyczajny był wysłany przed trzema dniami, myślę, że musiała zajść jakaś bardzo ważna okoliczność, skoro zmusiła księżnę do pisania, a wiesz, że ona jest do tego niezmiernie leniwą.
— O, to prawda.
— List ten, jak mi się zdaje, musiał być o tobie.
— O mnie! — powtórzyła nieszczęśliwa dziewczyna.
— A ja, com widziała ten list, leżący na biurku księżny, zanim jeszcze został zapieczętowany, wyczytałam nawet, jak mi się zdawało.
— Co?
— Nazwisko Bragelonne.
La Valliere powstała niezmiernie wzruszona.
— Montalais — rzekła głosem, przerywanym od łkania — już zniknęły dla mnie nazawsze marzenia młodości i niewinności. Już teraz nie mam tajemnicy ani dla ciebie, ani dla innych. Życie moje jest już otwartem, jak książka, gdzie wszyscy mogą czytać, począwszy od króla, aż do pierwszego przechodnia. Auro, moja kochana Auro, co tu robić, co począć?
Montalais zbliżyła się.
— Ha, pomyśl, rozważ!
— Nie kocham pana de Bragelonne, a kiedy mówię nie kocham, uważaj, niech to znaczy, że kocham go tak, jak tylko najczulsza siostra może kochać najlepszego brata: ale nie takiej miłości wymaga on ode mnie i ja nie taką mu przyrzekłam.
— A zresztą, kochasz króla — rzekła Montalais — i to już dobra wymówka.
— Tak! kocham króla — odrzekła ponuro La Valliere — i drogo opłaciłam prawo wymówienia tych słów. Powiedz więc, Montalais, co powinnam teraz zrobić?
— To bardzo drażliwa sprawa — odrzekła Montalais.
— Nic w tem niema drażliwego. Czy trzeba go zaślubić, aby mu dotrzymać danej obietnicy? Czy trzeba, abym dalej słuchała króla?...
— Wiesz, że stawiasz mnie w trudnem położeniu? — rzekła Montalais, śmiejąc się. — Pytasz mię, czyś powinna zaślubić Raula, Raula, którego jestem przyjaciółką i któremu sprawiłam śmiertelną przykrość, oświadczając się niegdyś przeciw niemu. Mówisz znowu, aby nie słuchać dalej króla, króla, którego jestem poddaną i którego obraziłabym, radząc przeciwnie. A! Ludwiko, to rzecz ważna.
— Tyś mię nie zrozumiała, Auro — rzekła La Valliere, dotknięta żartobliwym tonem, jaki przybrała Montalais — jeżeli mówię o zaślubieniu Bragelonne‘a, to dlatego, że mogę to uczynić bez żadnej dla niego przykrości, lecz wobec tego, jeżeli słuchać będę króla, musiałabym go uczynić przywłaszczycielem dobra wprawdzie bardzo miernego, któremu jednak miłość nadaje pewną wartość. Otóż proszę cię, abyś wskazała mi środek, jak uwolnić się z całą godnością od jednej lub drugiej strony, albo raczej z którą z tych dwóch stron zerwanie będzie dla mnie więcej zaszczytne.
— Moja kochana Ludwiko, tu ja nie mogę decydować. Nie dam ci więc żadnej rady, tem bardziej, że po daniu jej, byłabym więcej zakłopotaną, niż teraz. Ja, życząc ci dobrze, mogę ci tylko powtórzyć to, com już powiedziała. „Czy chcesz, abym ci pomagała?...“
— O, tak!...
— To powiedz przeciw komu, lub na rzecz czyją mam pomagać.
— A ty — rzekła La Valliere — za kim jesteś?...
— Za tobą, jeżeliś jest moją prawdziwą przyjaciółką?...
— A czyż nie jesteś powiernicą księżny?...
— To jeszcze jeden powód więcej, ażeby ci być użyteczną; gdybym nic nie wiedziała, nie mogłabym ci w niczem dopomóc. Przyjaźń żywi się podobną wzajemnością.
— Ze słów twoich wynika wszakże, iż będziesz zarazem i przyjaciółką księżny?...
— Niezawodnie!... Czyż ci to przeszkadza?...
— Nie — odrzekła La Valliere zamyślona, gdyż ta cyniczna otwartość wydawała się jej obrazą godności kobiety i przyjaźni.
— To dobrze, bo w przeciwnym razie byłabyś bardzo nierozsądną.
— A więc będziesz mi pomagała?...
— Z zupełnem poświęceniem się, a nadewszystko, jeżeli i ty zechcesz mi dopomagać.
— Mówisz, jakbyś nie znała mego serca — podchwyciła La Valliere, patrząc z zadziwieniem na Montalais.
— O!... moja kochana Ludwiko, od czasu, jak jesteśmy u dworu, bardzośmy się obie zmieniły.
— Jakto?...
— Rzecz bardzo prosta. Czyż byłaś w Blois drugą królową Francji?...
La Valliere zaczęła płakać. Montalais spojrzała na nią szczególnym wzrokiem i rzekła zcicha:
— Biedna dziewczyna.
Potem, niby poprawiając się:
— Biedny król!... — rzekła.
I, pocałowawszy Ludwikę, wróciła do swego pokoju, gdzie na nią czekał Malicorne.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.