Wicehrabia de Bragelonne/Tom IV/Rozdział L

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ L.
TOWARZYSTWO PANA DE BAISEMEAUX.

D‘Artagxuan i hrabia de la Fere, wyjeżdżając z Bastylji, zostawili Aramisa sam na sam z Baisemeaux.
— Powiedz mi — zaczął rozmowę Aramis — kochany panie de Baisemeaux, czy żadnych innych nie masz w Bastylji rozrywek nad te, których byłem uczestnikiem podczas kilku odwiedzin, jakie ci miałem zaszczyt złożyć?
— Są rozmaite!
— Niezawodnie odwiedziny?
— Odwiedziny!... nie. To się nie często zdarza w Bastylji...
— Jakto odwiedziny są rzadkie?
— Bardzo rzadkie.
— Nawet ze strony twego towarzystwa?
— Co pan nazywasz mojem towarzystwem? moich więźniów?
— O nie. Twoi więźniowie... o! wiem, że nie oni ciebie, ale ty ich odwiedzasz. Ale mówię, kochany panie de Baisemeaux, o towarzystwie, do którego jesteś członkiem.
Baisemeaux ledwie nie upuścił szklanki muszkateru, którą niósł do ust.
— Członkiem!... — rzekł — członkiem!
— Bez wątpienia członkiem — powtórzył Aramis z najzimniejszą krwią. — Czyż nie jesteś członkiem tajnego towarzystwa?
— O!... panie d‘Herblay.
— Nie brońże się przynajmniej.
— Przysięgam!...
— Posłuchaj mię, kochany panie Baisemeaux; ja mówię tak, ty mówisz nie; jeden więc z nas mówi prawdę, drugi zmyśla.
— A więc?
— A więc — zaczął znowu Aramis — jeżeli, jak mówiłem, nie jesteś członkiem towarzystwa tajnego, czy tajemniczego, mniejsza o nazwę — jeżeli, mówię, nie należysz do towarzystwa, które tu wymieniam, ani słowa nie zrozumiesz z tego, co ci powiem.
— O! bądź pan pewny, że nic nie zrozumniem!
— Doskonale.
— Spróbuj pan, zobaczymy.
— O! uczynię to. Jeżeli przeciwnie jesteś jego członkiem, natychmiast musisz mi odpowiedzieć tak, lub nie.
— Zapytaj pan — mówił Baisemeaux drżący.
— Gdyż przyznasz zapewne, kochany panie Baisemeaux — mówił dalej Aramis, z tą samą co i wpierw obojętnością — że nie można należeć do towarzystwa, ani ciągnąć korzyści, jakie ono zapewnia stowarzyszonym, aby też nie być samemu zobowiązanym do niektórych drobnych przysług.
— Za pozwoleniem — rzekł Baisemeaux — jednakże...
— Jest zobowiązanie przyjęte przez wszystkich gubernatorów i komendantów fortec, którzy są członkami towarzystwa...
Baisemeaux zbladł.
— A zobowiązanie to — rzekł Aramis głosem stanowczym — jest:
„Tenże komendant, albo gubernator, dozwoli wejść, jeżeli tego będzie potrzeba i na żądanie więźnia, spowiednikowi, należącemu do związku“.
Zamilkł. Żal było patrzeć na Baisemeauxa, tak był blady i drżący. — Czy tak brzmi warunek zobowiązania?
— Ekscelencjo!... — rzekł Baisemeaux.
— A! a! dobrze, zdaje mi się, że zaczynasz pojmować.
— Ekscelencjo! — zawołał Baisemeaux — nie żartuj z mojego biednego rozumu, jest on bowiem bardzo mały przy tobie, jeżeli masz złośliwą chęć wyciągnąć ze mnie małe tajemnice mego zarządu.
— O! nie, mylisz się, kochany panie Baisemeaux, ja nie o twoich małych tajemnicach zarządu chcą wiedzieć, ale o tajemnicach twojego sumienia.
— Dobrze, niech i tak będzie co do sumienia, kochany panie d‘Herblay. Ale chciejże być trochę względny na moje nadzwyczajne położenie!
— Nie jest ono bynajmniej nadzwyczajnem, mój kochany panie — mówił nieugięty Aramis — jeżeli jesteś przyjęty do towarzystwa, ale jest bardzo naturalne, jeżeli, wolny od innych zobowiązań, nie masz innej, niż przed królem odpowiedzialności.
— A więc, panie! a więc nie... nikomu nie jestem posłusznym, tylko królowi. Komuż, mój Boże, chcesz, aby szlachcic francuski był posłusznym, jeżeli nie królowi?
Aramis nie poruszył się, ale swoim słodkim głosem:
— Bardzo jest miło — rzekł — dla szlachcica francuskiego, dla prałata francuskiego, słyszeć tak szczerze wyrażającego się człowieka twoich zasług, kochany panie de Baisemeaux, i, słysząc ciebie, nie wierzyć więcej nikomu tylko tobie.
— Czyś wątpił o tem, panie?
— Nie wątpię bynajmniej — rzekł surowo Aramis — ażeby człowiek tak, jak ty, panie, nie służył wiernie panom, których sam nadał sobie dobrowolnie.
— Panie d‘Herblay, zapewne żartujesz?
— Ja to pojmuję, bo daleko trudniejszem jest położenie mieć wielu panów, niż mieć jednego, ale sobie samemu przypisz ten kłopot, ja bowiem nie jestem tego przyczyną.
— Nie, zapewne — odpowiedział biedny gubernator, więcej niż kiedy zakłopotany. — Ale cóż robisz pan, wstajesz?
— Odjeżdżam.
— Ale, jakże to dziwnie postępujesz ze mną, Ekscelencjo.
— Panie Baisemeaux: Powiedziano mi tam, skąd przybywam: „Gubernator, albo dowódca wpuści, jeżeli tego będzie potrzeba, na żądanie więźnia, spowiednika należącego do związku.“ Przyszedłem, a ty nie chcesz zrozumieć, co to znaczy, wracam więc, aby powiedzieć tym ludziom, że się omylili.
— Jakto? pan jesteś? — rzekł Baisemeaux, patrząc z przerażeniem na Aramisa.
— Spowiednikiem, należącym do Związku — rzekł Aramis, nie zmieniając głosu.
Lecz, jakkolwiek ciche były te słowa, sprawiły na biednym gubernatorze skutek pioruna.
Baisemeaux zniżył głos i ukłonił się prałatowi.
— Jestem w każdem miejscu i w każdej chwili na rozkazy moich panów! ale... teraz niema żadnego chorego więźnia w Bastylji, ekscelencjo!
Aramis wzruszył ramionami.
— Alboż pan wiesz o tem! — rzekł.
— Zdaje mi się...
— Panie de Baisemeaux — rzekł Aramis, rozpierając się w krześle — twój służący chce coś mówić!
Właśnie w tej chwili służący pana de Baisemeaux pokazał się we drzwiach.
— Co tam?... — zapytał żywo Baisemeaux.
— Panie gubernatorze — rzekł służący — w tej chwili przyniesiono raport lekarza.
Aramis spojrzał na Baisemeaux wzrokiem pewnym i jasnym.
— Niech tu wejdzie posłaniec — rzekł.
Posłaniec wszedł, a ukłoniwszy się, podał raport.
Baisemeaux rzucił nań okiem, a podnosząc głowę, rzekł zdziwiony.
— Więzień pod N-rem 2 jest chory. Lecz zdaje mi się — rzekł ze drżeniem — że jest w paragrafie „na żądanie więźnia“.
— Tak, jest — rzekł Aramis. — Ale dowiedz się czego od ciebie chcą, kochany panie de Baisemaux.
Istotnie podoficer wsadził głowę przez wpół otwarte drzwi.
— Panie gubernatorze — rzekł — chory pod N-rem 2 zobowiązał dozorcę, ażeby prosił pana o spowiednika.
Baisemeaux sam zapalił latarnię, zawołał odźwiernego, a zwracając się do Aramisa, rzekł:
— Jestem na rozkazy Waszej wielebności.
Aramis kiwnął głową, co znaczyło: „Dobrze“, i dał znak ręką, co oznaczało: „Idź naprzód“. Baisemeaux ruszył, Aramis szedł za nim.
Przybyli aż do drugiej wieży, której dwa piętra przeszli w milczeniu i bardzo powoli, gdyż Baisemeaux, chociaż posłuszny rozkazowi, wszakże bardzo powoli go wykonywał. Nakoniec przybyli do drzwi, które odźwierny otworzył. Aramis, wziąwszy latarnię z rąk odźwiernego, wszedł i dał znak skinieniem ręki, aby drzwi za nim zamknięto.
Na łóżku, pod wełnianą kołdrą, która tylko świeżością różniła się od innych używanych w Bastylji, pod obszernemi, nawpół odsłoniętemi firankami, spoczywał młodzieniec, do którego już raz wprowadziliśmy Aramisa.
Przybycie Aramisa nie zmieniło jego postawy, oczekiwał albo też może spał. Aramis zapalił świecę, odsunął zlekka krzesło i zbliżył się do łóżka z widocznym przejęciem się i uszanowaniem.
Młodzieniec podniósł głowę.
— Czego chcą ode mnie?... — zapytał.
— Czyż nie żądałeś pan spowiednika?
— Tak!
— Zdaje mi się — rzekł młodzieniec — żem już pana widział?
Aramis skłonił się.
— Usiądź pan — rzekł więzień.
Aramis skłonił się i usiadł.
— Jakże panu tu jest w Bastylji?... — zapytał biskup.
— Bardzo dobrze.
Aramis zamyślił się na chwilę.
— Każdy więzień popełnił przestępstwo, za które jest uwięziony. Jakiż więc pan popełniłeś występek?
— Jużeś mię pan o to pytał, przy pierwszem widzeniu się naszem — rzekł więzień.
— A pan uniknęłeś zręcznie odpowiedzi wówczas, tak, jak i dzisiaj.
— A dlaczegóż myślisz, że ci dziś odpowiem?
— Bo dziś jestem pańskim spowiednikiem?
— A zatem, jeżeli chcesz, abym panu powiedział, jaki popełniłem występek, musisz mi najpierw wytłumaczyć, co to jest występek?... Nie czując bowiem w sobie żadnych wyrzutów, mówię, że nie jestem przestępcą.
— Często jesteśmy przestępcami w oczach świata nietylko za to, żeśmy wykonali zbrodnię, ale że wiemy, iż zbrodnia była popełnioną.
Więzień słuchał z natężoną uwagą.
— Tak!... — rzekł po chwili milczenia — pojmuję. Tak!... masz pan słuszność, bardzo być może, że dlatego jestem zbrodniarzem!
— A! zatem pan wiesz o czemś podobnem! — rzekł Aramis, uradowany tem odkryciem.
— Nie!... nic nie wiem — odpowiedział młodzieniec — ale czasem rozmyślam i wtedy mówię do siebie...
— Cóż pan sobie mówisz?
— Ależ panie!... — rzekł więzień — pan, który kazałeś mi, abym zażądał ciebie, pan, który przychodzisz, przyrzekając mi mnóstwo objaśnień, dlaczego milczysz, gdy przeciwnie ja mówię?... Chyba dlatego, że obaj nosimy maski; albo więc zachowajmy je, albo obaj zdejmijmy.
Aramis uczuł słuszność tych słów.
Zamilkł, lecz patrząc na pałające oczy, czoło zmarszczone, zamyśloną postawę więźnia, widział iż tenże spodziewał się czego innego, niż milczenia.
Milczenie to przerwał Aramis.
— Skłamałeś pan przede mną, wówczas kiedym pana pierwszy raz widział — rzekł.
— Skłamałem?... — krzyknął młodzieniec, podnosząc się na łóżku, z takim wyrazem głosu, z taką błyskawicą w oku, że Aramis cofnął się mimowolnie.
— Chciałem powiedzieć — rzekł Aramis, kłaniając się, — że pan zataiłeś przede mną to, co wiesz o swojem dzieciństwie.
— Tajemnice każdego człowieka mój panie, należą wyłącznie do niego, nie zaś do pierwszego lepszego przybysza.
— To prawda — rzekł Aramis, kłaniając się jeszcze niżej — przepraszam ale czyż i dziś jestem dla niego pierwszym lepszym przybyszem?... Błagam Waszą wysokość, odpowiedz mi?
Tytuł ten sprawił lekkie drżenie więźniowi, jednakże nie ździwiło go to, że mu go nadano.
— Ja pana nie znam — rzekł.
— O!... gdybym śmiał, ucałowałbym pańską rękę.
— Całować rękę więźnia!... — odparł, potrząsając głową — i na cóż?
— Dlaczegóż powiedziałeś mi, panie!... — rzekł Aramis — że ci tu dobrze?... Dlaczegóż powiedziałeś mi, że niczego nie żądasz?... Dlaczego nakoniec, przemawiając do mnie, powstrzymujesz otwartość z mej strony.
— Z jakiegoż powodu?
— O!... dla bardzo prostego powodu; bo jeżeli wiesz to, o czem musisz zapewne wiedzieć, bardzo słusznie nikomu nie ufasz!
— A więc niech cię moja nieufność nie dziwi, kiedy ci się zdaje, że wiem to, czego, nie wiem.
Aramis pełen był podziwu dla tak silnego oporu.
— Wasza wysokość doprowadzisz mię do rozpaczy, — rzekł, uderzając pięścią o krzesło.
— A ja pana nie rozumiem!... — rzekł młodzieniec.
— A więc staraj się mnie zrozumieć!
Więzień bystro patrzył na Aramisa.
— Zdaje mi się czasem — rzekł tenże — że mam przed oczyma człowieka, którego szukam... lecz potem...
— Lecz potem... człowiek ten znika, nieprawdaż?... — rzekł więzień, śmiejąc się. — Tem lepiej...
Aramis powstał.
— A więc i ja nie mam, nic więcej do powiedzenia człowiekowi, który mi tak dalece, jak pan nie ufa.
— A ja — rzekł więzień tym samym tonem — nie mam nic do powiedzenia człowiekowi, który nie pojmuje, że więzień nikomu ufać nie powinien!
— Nawet swoim dawnym przyjaciołom?... — rzekł Aramis. — Zanadto Wasza wysokość jest ostrożnym.
— Swoim dawnym przyjaciołom?... Pan jesteś jednym z moich przyjaciół?... Pan?
— Przypomnij sobie Wasza wysokość, czyś nie widywał mnie na wsi, gdzie upłynęły pierwsze lata twego dzieciństwa.
— Wiesz zatem, jak się ta wieś nazywa? — zapytał więzień.
— Noisy-le-Sec — odpowiedział śmiało Aramis.
— Mów dalej — rzekł młodzieniec z wyrazem twarzy, ani potwierdzającym, ani przeczącym.
— Czy Wasza wysokość nie przypomina sobie, że widywał mnie przed laty piętnastu, czy osiemnastu, w Noisy-le-Sec, towarzyszącego zawsze damie, tam, przebywającej, ubranej w suknię czarną, z wstążkami koloru ognistego we włosach?
— Przypominam sobie — rzekł młodzieniec — raz nawet zapytałem o nazwisko tego pana, i odpowiedziano mi, że to jest ksiądz d‘Herblay; na zdziwienie moje, że ksiądz ma tak rycerskie imię, odpowiedziano mi, że nic w tem niema dziwnego, gdyż był niegdyś muszkieterem Ludwika XIII-go.
— Dobrze więc! ten niegdyś muszkieter — rzekł Aramis — wówczas ksiądz, później biskup Vannes, dziś spowiednik Waszej wysokości, to ja.
— Wiem o tem, gdyż pana poznałem.
— Jeżeli Wasza wysokość wiesz o tem, muszę dodać to, czego nie wiesz. To jest, że, gdyby obecność tu tego muszkietera, tego księdza, tego biskupa, tego spowiednika była dziś królowi wiadomą, jutro ten, który wszystko poświęcił, ażeby tu przybyć, spostrzegłby pewno błyszcząca nad swoją głową siekierę kata, w więzieniu, daleko okropniejszem od twego.
Słuchając tak śmiało wymawianych wyrazów, młodzieniec podniósł się na łóżku i coraz ciekawsze zagłębiał spojrzenie w oczach Aramisa.
— Tak — rzekł — o tak, przypominani sobie zupełnie, kobieta, o której mówisz, raz z tobą przybyła, a dwa razy z inną kobietą...
— Która odwiedzała Waszą wysokość raz na miesiąc, nieprawdaż?
— Tak!
— Czy wiesz pan, co to była za kobieta?
Oko więźnia zajaśniało.
— Wiem, że to była dama dworu — rzekł.
— Czy przypominasz ją pan sobie dobrze?
— O! wspomnienia moje pod tym względem są bardzo mętne — rzekł więzień. — Widziałem raz tę damę w towarzystwie człowieka czterdziesto-pięcio-letniego, raz z panem i raz z damą, o której mówisz w czarnej sukni i wstążkami koloru ognistego na głowie. Potem dwa razy ją jeszcze widziałem z tąż samą osobą. Te cztery osoby, mój nauczyciel, i stara Peronetta, moja piastunka, były jedynemi, które kiedykolwiek widziałem.
— A więc pan byłeś i tam w więzieniu?
— Jeżeli tu jestem w więzieniu, to tam byłem wolnym, chociaż wolność ta bardzo była ograniczona; dom, z którego prawie nie wychodziłem, obszerny ogród, otoczony wysokim murem, którego przebyć nie mogłem, były mojem mieszkaniem, znasz je, gdyż tam byłeś. A zresztą, przywykłszy żyć w obrębie tylko tego ogrodu i domu, nie pragnąłem nigdy wyjść dalej. Pojmujesz więc panie! że, nie znając świata wcale, nie mogę niczego pożądać. Jeżeli chcesz mi co opowiadać, musisz mi wszystko tłumaczyć!
— Tak też uczynię!... — rzekł Aramis, kłaniając się — gdyż to jest moją powinnością.
— Dobrze! zacznij więc od objaśnienia. Kto był mój nauczyciel?
— Dobry a nadewszystko poczciwy szlachcic. Nauczyciel ciała i duszy. Czy Wasza wysokość miał powody uskarżać się na niego?
— O! nie, panie, przeciwnie! Lecz on często mi powtarzał, że rodzice moi nie żyją. Czy mówił prawdę, czy kłamał?
— Zmuszony był postępować, podług danych mu rozkazów.
— A więc kłamał?
— Co do jednego. Ojciec Waszej wysokości nie żył!
— A matka moja?
— Umarła dla ciebie!
— A dla innych żyje? nieprawdaż?
— Tak.
— A ja — rzekł młodzieniec, patrząc na Aramisa — ja skazany jestem, na wieczne więzienie?
— Niestety! tak się zdaje!
— A to dlatego — mówił młodzieniec — że obecność moja na świecie odkryłaby ważną tajemnicę?
— Tak! bardzo ważną!
— Skoro zamknięte zostało na wieki takie, jak ja, dziecko, to mój nieprzyjaciel musi być bardzo możnym? Możniejszym od mojej matki nawet?
— Tak, możniejszy od matki Waszej wysokości.
— A skoro piastunka moja i mój nauczyciel zostali porwani i rozłączeni ze mną, musiałem być tam, gdziem był, dla mego nieprzyjaciela przeszkodą?
— Tak! przeszkodą, która ustała wraz ze zniknięciem na zawsze nauczyciela i piastunki Waszej wysokości!
— Ze zniknięciem na zawsze?... — powtórzył więzień. — Ale jakimże sposobem zniknęli na zawsze?
— Sposobem najpewniejszym — odpowiedział Aramis — Nie żyją!
Młodzieniec zbladł trochę i powiódł drżącą ręką po twarzy.
— Domyślałem się tego!
— Dlaczego?
— Zaraz ci to powiem.
— Mów, wasza wysokość. Oświadczyłem już, że ryzykuję moje życie, z nim rozmawiając. A jakkolwiek mało ono warte, chętnie dam je jako okup za życie waszej wysokości.
— Otóż — rzekł młodzieniec — oto dlatego podejrzewałem, że zabito moją piastunkę i nauczyciela...
— Któregoś nazywał swoim ojcem...
— Tak go nazywałem, ale wiedziałem dobrze, że nie jestem jego synem.
— Co Waszej wysokości tę myśl nasuwało?...
— To, że tak samo, jak pan masz zawiele dla mnie uszanowania jako przyjaciel, tak on również miał go więcej niż przystało na ojca!
— Ja nie mam zamiaru tego ukrywać — rzekł Aramis.
— Bez wątpienia, nie byłem przeznaczony do tego, ażebym wiecznie był zamknięty, a tak sądzić każe mi szczególniej to, że starano się ze mnie zrobić, o ile można człowieka dobrze wychowanego. Nauczyciel mój uczył mnie wszystkiego, co tylko sam umiał, matematyki, astronomii, fechtowania, jeżdżenia konno. Co rano wprawiałem się w robienie bronią w pokoju na dole, a jeździłem konno po ogrodzie.
— Przepraszam! ale co mówił nauczyciel, ażeby zachęcić pana do pracy?
— Mówił mi, że człowiek powinien starać się, aby zapewnić los sam sobie, los, którego mu Bóg, przy urodzeniu, odmówił; i dodawał, że powinienem na siebie liczyć, że nikt ani się mną nie zajmuje, ani zajmować się będzie. Byłem więc, jak mówiłem w dolnym pokoju, a zmęczony fechtunkiem usnąłem. Mój nauczyciel znajdował się w swoim pokoju na pierwszem piętrze, nad tym pokojem, gdzie usnąłem. Naraz usłyszałem krzyk, który wydał mój nauczyciel, poczem wołał: „Peronetto! Peronetto!“ Było to imię mojej piastunki.
— Wiem — rzekł Aramis — lecz mów pan dalej.
— Niezawodnie musiała ona być w ogrodzie, gdyż nauczyciel zbiegł prędko ze schodów. Porwałem się niespokojny — wszedł na dziedziniec, wołając ciągle: „Peronetto! Peronetto!“ Okna pokoju, w którym się znajdowałem wychodziły na dziedziniec a chociaż okiennice były zamknięte, lecz przez szparę w jednej z nich spostrzegłem mego nauczyciela, biegnącego do studni, która była prawie pod oknem jego pokoju. Nachylił się nad nią i znowu zaczął krzyczeć, dając rękami oznaki rozpaczy. Stąd, gdziem był, mogłem wszystko widzieć i słyszeć. Słyszałem też i widziałem..
— Proszę Waszej wysokości mówić dalej — rzekł Aramis.
— Peronetta na ten krzyk przybiegła. Pobiegł naprzeciw niej, a wziąwszy ją za rękę, przyprowadził do studni, a gdy oboje tam patrzyli, rzekł: „Patrzaj! patrz! co za nieszczęście!“ „Ależ uspokój się — rzekła Peronetta. — Cóż się stało?“ „Widzisz ten list — rzekł mój nauczyciel — ten list?“ I wskazał ręką głąb studni. „Jaki list?“ zapytała piastunka. „List co wpadł do studni to ostatni list królowej.“ Na te słowa zadrżałem. Mój nauczyciel, który uchodził za ojca mojego, który mi ciągle zalecał skromność i pokorę, był w stosunkach listownych z królową? „I cóż?“ — rzekła Peronetta — „jeżeli wpadł do studni, to tak samo jakby był spalony; a ponieważ królowa pali także sama wszystkie listy, które odbiera...“ „Listy, które odbiera.“ A zatem ta kobieta, która tu, co miesiąc przybywała, to była królowa?... — wtrącił więzień.
— Tak!... — odpowiedział poruszeniem głowy Aramis.
— „Zapewne, zapewne — ale w liście tym były szczegółowe polecenia królowej, a jakże ja się teraz do nich zastosuję?“ „Napisz pan natychmiast do królowej, opowiadając co się stało, a królowa napisze ci inny list w miejsce tamtego“. „O! królowa nigdy nie zechce uwierzyć temu przypadkowi — rzekł poczciwiec, potrząsając głową — i pomyśli, że ja schowałem ten list umyślnie, zamiast go jej oddać jak inne, i to po to, ażebym go kiedyś użył, jako broń przeciw niej. A pan Mazarini, ten djabeł włoski, gotów na najmniejsze podejrzenie otruć nas oboje“!
Aramis uśmiechnął się z niedojrzanem prawie poruszeniem głowy.
— „Wiesz bowiem, Peronetto, jak oni oboje są podejrzliwi we wszystkiem, co dotyczy Filipa.“
Filip, było to imię, którem mnie nazywano — rzekł więzień.
„A więc niema czego czekać — rzekła Peronetta — trzeba znaleźć kogoś, coby wlazł do studni.“
„Tak! ażeby wracając, przeczytał list!“
„Weźmy kogo ze wsi, co nie umie czytać, to będziesz pan spokojny!“
„Dobrze! Ale ten, co wlezie do studni, czy nie domyśli się ważności pisma, skoro dla wydostania go ryzykujemy życie człowieka? Bądź cobądź dobry masz pomysł Peronetto, ktoś musi tam wleźć, a ten ktoś, to ja sam“.
Tu Peronetta, zaczęła krzyczeć, wyrzekać, błagać z płaczem, tak, że nauczyciel mój przyrzekł jej, że wtenczas kiedy ona pójdzie do wsi po kogoś, on pójdzie szukać drabiny, ażeby można zejść do studni bez przypadku. Temu, kto przyjdzie ze wsi, powiedzą, że w tym papierze zawinięty był kosztowny pierścień, a że papier rozwija się w wodzie, nic nie będzie nadzwyczajnego,skoro tylko list otwarty wydobędzie.
Po tem postanowieniu rozstali się. Wyskoczyłem oknem i pobiegłem do studni. Coś białego drżało na powierzchni zielonawej wody. Wówczas chwyciłem sznur od koła studni i, spuściwszy wiadro aż do wody spuściłem się po nim, obwinąwszy ręce mokrym płatem. Pochwyciłem nieoceniony papier, który rozdarł się na dwoje. Ukryłem kawałki pod ubraniem, a opierając się nogami o ściany studni i trzymając się rękami sznura, silny, zręczny, dostałem się na ocembrowanie, które zlałem wodą ciekącą z mego ubrania. Wyszedłszy ze studni, pobiegłem tam, gdzie nie było cienia, na słońce, ażeby się osuszyć, a dobiegłszy do zarośniętego dość gęsto miejsca w ogrodzie, zatrzymałem się, chcąc się tu ukryć i odczytać list.
— I cóż Wasza wysokość przeczytałeś?... — spytał Aramis z żywem zajęciem.
— Wiele rzeczy, bo dowiedziałem się, że mój nauczyciel jest szlachcicem i że Peronetta, nie będąc wielką panią, była więcej niż służącą, a w końcu, że i ja sam jestem wyższego urodzenia, ponieważ królowa Anna Austrjacka, i pierwszy minister Mazarini polecali mię im z taką troskliwością.
— I cóż potem nastąpiło?.. — zapytał Aramis.
— Otóż panie — odpowiedział młodzieniec — człowiek, zawołany ze wsi, pomimo pilnego szukania, nic w studni nie znalazł, a mój nauczyciel dostrzegł, iż ocembrowanie całe było mokre, Peronetta zaś spostrzegła, że i ubranie moje jest w takim stanie, ja zaś w końcu ze wzruszenia i zaziębienia dostałem gorączki, w której opowiedziałem wszystko, i nauczyciel mój znalazł pod moją poduszką obiedwie połowy listu od królowej.
— A!... — rzekł Aramis — teraz pojmuję!
— Odtąd wszystko można przypuścić. Bez wątpienia biedny mój nauczyciel i piastunka, nie śmiąc zamilczeć tego, co się stało, donieśli o tem królowej, odsyłając jej podarty list.
— A pan zostałeś potem przewieziony do Bastylji.
— Jak pan widzisz!
— A twoi słudzy zniknęli!
— Niestety!
— Nie zajmujemy się nieżyjącemi — rzekł Aramis — ale raczej zobaczmy, co możma zrobić dla żyjących! Powiedziałeś mi pan, żeś się już poddał swemu losowi?
— I to samo powtarzam!
— Nie troszczysz się o wolność?
— Zdaje mi się, że dość mówiłem — odpowiedział więzień — i że teraz na pana kolej jest mówić. Ja jestem zmęczony.
— Będę Waszej wysokości posłuszny. Powiedz mi pan, czy uczono cię historji? gdyż mówiłeś, że uczono cię matematyki, astronomji, fechtowania i jeżdżenia konno?
— Nauczyciel mój opowiadał mi niekiedy wielkie czyny Ludwika Świętego, Franciszka I-go i Henryka IV-go.
— Od czasu pańskiego uwięzienia, zabroniono ci czytania książek, stąd jesteś nieświadomy wielu wypadków, za pomocą których mógłbyś wznieść rozrzuconą budowę tych wspomnień z przeszłości.
— To prawda — odrzekł młodzieniec.
— Posłuchaj więc pan, a ja w kilku słowach opowiem panu, co się stało we Francji od lat 23 lub 24, to jest od daty twego urodzenia, czyli od chwili, która pana najwięcej powinna obchodzić.
— Opowiedz pan.
I młodzieniec natężył uwagę.
— Czy wiesz pan, kto był synem Henryka IV-go?
— Wiem przynajmniej, kto był jego następcą.
— Jakżeś się pan tego dowiedział?
— Za pomocą sztuki monety z roku 1610, która wyobrażała Henryka IV-go, gdy inna z roku 1612-go przedstawiała króla Ludwika XIII-go. A ponieważ była między nimi różnica dwóch lat, wniosłem stąd, że Ludwik XIII-sty był następcą Henryka IV-go.
— A więc pan wiesz — rzekł Aramis — że ostatnim królem panującym był Ludwik XIII.
— Wiem o tem!... — rzekł młodzieniec, rumieniąc się trochę.
— Był to monarcha pełen dobrych i wielkich pomysłów, pomysłów zawsze na później odkładanych, z powodu złych czasów i ciągłych sporów, które były pomiędzy jego pierwszym ministrem Richelieu i panami francuskimi. Długo martwił się myślą o swoim następcy.
— Czy Ludwik XIII-ty umarł bezdzietnie? — zapytał więzień z uśmiechem.
— Nie!... ale długo pozbawiony był tej nadziei, a myśl, że umrze, nie zostawiając następcy, wprawiała go w głęboką rozpacz, gdy w tem żona jego Anna Austrjacka...
Więzień zadrżał.
— Gdy w tem — mówił Aramis — królowa Anna Ausitrjacka zapowiedziała, iż spodziewa się mieć potomka. Radość była wielka i wszyscy błagali Boga o szczęśliwe rozwiązanie. Nakoniec 5 września 1638 roku powiła syna.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.