Przejdź do zawartości

Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII.
NOC.

Zgoda panowała pośród namiotów. Anglicy i Francuzi wyprzedzali się w grzeczności wobec dostojnych osób, które pragnęli uczcić. Anglicy posłali francuzom kwiaty, które przygotowali na uczczenie młodej księżniczki. Francuzi zaprosili anglików na wieczerzę, którą mieli wyprawić nazajutrz. Księżniczka była przedmiotem ustawicznych hołdów. Wyglądała jak królowa, dla niektórych była bożyszczem.
Królowa matka najserdeczniej przyjmowała francuzów; Francja była jej ojczyzną, a w Anglji zbyt wiele wycierpiała, aby o Francji mogła zapomnieć. Nauczyła swą córkę z miłości własnej cenić kraj, w którym obie znajdowały gościnność i w którym świetna przedstawiała się im przyszłość. Kiedy księżniczki przybyły, kiedy lud powoli rozchodził się, kiedy wreszcie zapadająca noc okryła pomroką morze, port, miasto i pola, ożywione szczęśliwym wypadkiem, hrabia de Guiche wszedł do swojego namiotu i usiadł na szerokiej ławie z wyrazem tak ciężkiej boleści, że Bragelonne nie spuścił z niego oka. Hrabia przechylił się na ławie, głowo oparł na ręce i ciężko wzdychał.
— Ty cierpisz, przyjacielu?... — zapytał Raul.
— Okropnie.
— Ciałem, nieprawdaż?
— Tak, ciałem.
— Dzień był utrudzający — pochwycił młodzieniec, zatapiając badawcze spojrzenie.
— Tak sądzę, że sen mnie pokrzepi.
— Czy mam cię samego zostawić?
— Zostań; chcę z tobą pomówić.
— Nie pozwolę ci mówić, aż sam ciebie wybadam.
— Badaj więc.
— Ale bądź szczery.
— Jak zawsze.
— Czy wiesz, dlaczego Buckingham tak się wściekał?
— Domyślam się.
— On kocha księżniczkę, nieprawdaż?
— Przynajmniej tak można sądzić.
— Słuchaj mnie, to dzieciństwo.
— Tym razem mylisz się, Raulu, w jego oczach, ruchach, widziałem cierpienie, niewymowną boleść.
— Jesteś poetą, mój hrabio, wszędzie widzisz poezję.
— A przedewszystkiem miłość.
— Nawet tam, gdzie jej niema.
— Gdzie jest.
— Może i masz słuszność — odrzekł Raul po chwili milczenia. — sądzę jednak, że lord Buckingham nie jest niebezpieczny.
— Być może, ale natrętny. Przybywszy tutaj, o mało nie pokłócił nas z anglikami i gdyby nie twoja roztropność, kto wie, do czegoby nie przyszło.
— Ale jak potem spadł z tonu.
— Patrzyłem na to i osłupiałem, mówiłeś coś pocichu i cóż mówiłeś? Sądzisz, że kocha ją, mówisz, że namiętność nie tak łatwo ustępuje, dowodzisz, że niebardzo jest rozkochany.
Hrabia de Guiche takim tonem wymówił te ostatnie słowa, że Raul podniósł głowę. Szlachetna twarz młodzieńca objawiała niezadowolenie, łatwe do odgadnięcia.
— To, co mu powiedziałem — odrzekł Raul — chętnie i tobie powtórzę, oto treść: Panie, spoglądasz okiem zazdrości i ubliżającej zalotności na siostrę twojego króla, która nie jest twoją narzeczoną i nie może być twoją kochanką; uchybiasz więc tym, którzy przybyli, by przywieźć mężowi młodą narzeczoną.
— Ty mu to powiedziałeś?... — zapytał hrabia de Guiche, rumieniąc się.
— Słowo w słowo, nawet dalej zaszedłem.
Guiche poruszył się.
— Powiedziałem mu: Jak patrzyłbyś, mój panie, na szaleńca, gdyby się taki pomiędzy nami znajdował, na szaleńca, któryby inne karmił uczucia, oprócz należnego uszanowania dla księżniczki, zaręczonej naszemu panu?
Te słowa tak były skierowane do hrabiego de Guiche, że zbladł i zaledwie zdołał jednę rękę wyciągnąć do Raula, a drugą zakryć czoło i oczy.
— Ale Bogu dzięki — mówił dalej Raul, nie zważając na ruchy przyjaciela: — francuzi, których nazywają lekkimi i nierozważnymi, umieją zastosować swoje uczucia i wziąć je pod surowy rozbiór wobec kwestyj przyzwoitości. Prócz tego, dodałem, wiedz, panie de Buckingham, że szlachta francuska służy swoim monarchom, zarówno poświęcając im swe namiętności, jak majątek i życie, a kiedy wypadkiem szatan wznieca w nas złe myśli, które palą serce, krwią własną gasimy pożar i tym sposobem potrójnie ocalamy nasz honor — honor kraju, ukochanej osoby i własny. Tak my postępujemy, panie de Buckingham, tak winien postąpić człowiek prawy. Otóż tak, mój przyjacielu, mówiłem do pana Buckingham i skłoniłem go do przyznania mi zupełnej słuszności.
Hrabia de Guiche ze schyloną głową słuchał słów Raula, a gdy ten skończył, wyprostował się nagle i drżącą ręką pochwycił dłoń Bragelonna.
— Dobrześ powiedział — rzekł stłumionym głosem — jesteś zuch, mój przyjacielu. Dziękuję ci. Teraz, proszę cię, zostaw mnie samego. Potrzebuję spoczynku. Wiele rzeczy dzisiaj zachwiało moją głowę i serce. Jutro, kiedy przyjdziesz, innym mnie znajdziesz, zaręczam.
— Dobrze więc, odchodzę — rzekł Raul, oddalając się.
Hrabia zbliżył się do przyjaciela i serdecznie go uściskał.
Bragelonne wyszedł z namiotu krokiem powolnym, miarowym jak człowiek, pragnący widzieć, a nie być widzianym.
Ukryty w miejscu, z którego cały plac mógł obejmować, widział, jak firanki namiotu hrabiego de Guiche poruszają się i odchylają.
Za firankami nieznacznie rysowała się postać hrabiego, którego oczy oświetlone słabą jasnością, błyszczały, wlepione w mieszkanie księżniczki.
Lecz nie sami Guiche i Raul nie spali: okno jednego z domów, wychodzących na plac, było także otwarte. Było to okno domu, zajmowanego przez Buckinghama.
Przy świetle, wymykającem się z tego okna, widać było postać księcia, który, wsparty na poręczy, okrytej aksamitem, przesyłał do balkonu swoje modły i rojenia miłosne.
Bragelonne nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— O!... biedne serce, jak je oblężono — rzekł, myśląc o księżniczce.
Następnie, zwracając myśl do księcia, dodał:
— Strach doprawdy mężowi, na szczęście, że jest księciem i ma wojsko dla upomnienia się o swoje prawa.
Przez jakiś czas podglądał Bragelonne ruchy dwóch wzdychających i słuchał chrapania Manicampa, który spał z taką dumą, jakby miał na sobie niebieską, a nie fjoletową suknię. Nasyciwszy się dumaniem nocnem, powrócił spać do swojego namiotu z myślą, że może na jego bożyszcze w zamku Blois równie zawistnie zwracają się oczy.
— Ale czyż panna de Montalais nie jest tam silną strażą — rzekł głośno, wzdychając.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.