Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIX.
Z HAVRU DO PARYŻA.

Nazajutrz odbywały się uroczystości z całą okazałością, na jaką zdobyć się mogły zasoby miasta. Po kilku godzinach, spędzonych w Havrze, zaczęto gotować się do odjazdu. Księżniczka, pożegnawszy flotę angielską i ukochaną ojczyznę przez uściśnienie jej bandery, wsiadła do karety, której towarzyszyć miał świetny i liczny orszak. Hrabie de Guiche spodziewał się, że książę Buckingham z admirałem powróci do Anglji; lecz młody szaleniec zdołał wmówić w królowę, że nie należy księżniczki prawie opuszczonej zostawiać w Paryżu. Kiedy postanowiono, że książę de Buckingham ma towarzyszyć księżniczce, zebrał on sobie dwór z oficerów i szlachty, mający tworzyć jego orszak. Tym sposobem armja postępowała ku Paryżowi, rozsiewając złoto i blask po wsiach i miastach, przez które przechodziła.
Cała droga była jedną wielką uroczystością. Hrabia de Guiche i książę Buckingham przesadzali się w hojności; Guiche aby w roztargnieniu stłumić pokusy; Buckingham, aby w sercu księżniczki zostawić pamięć ojczyzny, z którą wiązało ją wspomnienie szczęśliwych dni.
Ale, niestety! biedny książę przekonywał się, że obraz Anglji powoli nikł z oczów księżniczki, a natomiast głęboko zakorzeniało się przywiązanie do Francji. W rzeczy samej widzieć mógł, że jego nadskakiwania żadnej nie wzbudzały wdzięczności i że napróżno a wdziękiem kłusował na nieujeżdżonym koniu, spojrzenia księżniczki chyba przypadkowo zatrzymywały się na nim.
Niekiedy tylko zdarzało mu się usłyszeć parę słów księżniczki, ale te wyrazy jeszcze wydawały mu się wyrzutem.
— Dobrze, panie Buckingham — mówiła — przecież do rozumu przyszedłeś.
Albo takie zdanie Raula:
— Panie de Buckingham, zmęczysz pan konia.
Książę cierpliwie słuchał Raula, bo przeczuwał, chociaż nie miał na to dowodu, że Raul poskramiał uczucia hrabiego de Guiche i że, gdyby nie Raul, to hrabia, albo on sam, mogliby byli popełnić jakaś niedorzeczność. Od owej rozmowy, jaką dwaj młodzieńcy mieli przed namiotami w Havrze, w której Raul dał uczuć księciu de Buckingham niewłaściwość jego postępowania, książę mimowoli przywiązał się do Raula. Często wszczynał z nim rozmowę i prawie zawsze mówił albo o jego ojcu, albo o d‘Artagnanie, ich wspólnym przyjacielu, którego Buckingham, równie jak Raul, uwielbiał. Raul lubił rozmowę tej treści wobec pana de Wardes, którego przez całą drogę niepokoiła wyższość Bragelonna, a nadewszystko jego wpływ na umysł hrabiego de Guiche. Pan de Wardes posiadał to chytre i przenikliwe oko, które cechuje zły charakter; z posępności hrabiego odgadywał on miłosne uczucia dla księżniczki. Zamiast przedmiot ten traktować względnie, jak Raul, zamiast szanować przyzwoitość i obowiązki, pan de Wardes umyślnie potrącał najdrażliwszą strunę uczucia i dumy młodzieńczej. Zdarzyło się pewnego wieczora, w czasie noclegu w Mantes, że hrabia de Guiche i pan de Wardes rozmawiali z sobą, Buckingham zaś z Raulem używali przechadzki, a Manicamp bawił księżniczki, które go polubiły dla dowcipu i łagodnego charakteru.
— Przyznaj — rzekł pan de Wardes do hrabiego — że jesteś chory, a twój pedagog nieskutecznie cię leczy!
— Nie rozumiem cię — odpowiedział hrabia.
— Doskonale rozumiesz — zaczął znowu zły duch hrabiego — wiesz równie dobrze, jak ja, co chcę powiedzieć; widzisz dobrze, że spojrzenie księżniczki staje się łagodniejszem, gdy mówi do ciebie; pojmujesz, że lubi słuchać twojego głosu i czujesz, że z zajęciem słucha wierszy, które jej deklamujesz, a już tego także nie zaprzeczysz, że skarżyła się rano, iż źle spała.
— Prawda, panie de Wardes, prawda, ale na co o tem mówić?
— Czyż nie dobrze jest jasno patrzeć na rzeczy?
— O! nie; osobliwie kiedy te rzeczy mogą nas do szaleństwa przywieść.
I odwrócił się niespokojnie ku księżniczce, jakby, odpierając domysły pana de Wardes, chciał znaleźć ich potwierdzenie w jej oczach.
— Patrzaj, patrzaj — rzekł de Wardes — czy słyszysz, wola cię. Korzystaj ze sposobności, bo niema twego pedagoga.
Hrabia de Guiche nie mógł wytrzymać, nieprzeparte uczucie ciągnęło go ku księżniczce.
Pan de Wardes patrzył na oddalającego się z uśmiechem.
— Mylisz się pan — odezwał się nagłe Raul, przeskakując barjerę, o którą dwaj rozmawiający stali oparci przed chwilą — pedagog jest tu i słyszy cię.
Pan de Wardes, poznawszy Raula, dobył do połowy miecza.
— Schowaj go pan do pochwy — rzekł Raul — wiesz, że w czasie naszej podróży wszelka podobna demonstracja jest nadaremną. Schowaj twój miecz, ale zarazem i język. Dlaczego w serce człowieka, którego nazywasz swoim przyjacielem, wiewasz żółć, która cię trawi? — Co do mnie, nienawidzisz uczciwego człowieka, przyjaciela mojego ojca i mego; hrabiemu zaś każesz kochać kobietę, przeznaczona twojemu panu. Prawdę mówiąc, byłbyś w moich oczach podłym i zdrajcą, gdybym cię nie uważał za warjata.
— Panie — zawołał de Wardes, rozjuszony — nie myliłem się wcale, nazywając cię pedagogiem. Twój ton, jakim przemawiasz i forma języka, czynią cię więcej podobnym do jezuity z rózgami, niżeli do szlachcica. Pozbądź się przynajmniej wobec mnie tego tonu. Nienawidzę pana d’Artagnan, bo popełnił podłość względem mojego ojca.
— Kłamiesz — odpowiedział zimno Raul.
— Jak widzę, pan mnie wyzywasz!... — zawołał de Wardes.
— A dlaczego mówisz kłamstwa?
— Wyzywasz mnie, a nie bierzesz miecza do ręki.
— Panie, dałem sobie słowo, że dopiero wtedy zabiję cię, kiedy oddamy księżniczkę jej małżonkowi.
— Mnie zabijesz? o! mój panie, twój pęk rózg nie tak łatwo zabija.
— Nie — odparł zimno Raul — lecz zabija miecz pana d‘Artagnana; a ja nietylko mam ten miecz, mój panie, ale on mnie nauczył nim robić. Tym mieczem, w właściwym czasie, pomszczę się mojej zniewagi.
— Panie!... — zawołał de Wardes — jeżeli mi natychmiast nie dasz zadosyć uczynienia, każdy rodzaj zemsty będzie dla mnie dobry.
— Ho! ho! paniczu — odezwał się nagle przybywający Buckingham — groźba zemsty hańbi szlachcica.
— Co pan mówisz?... — odezwał się de Wardes.
— Mówię, że pan wymawiasz wyrazy, które źle brzmią w uszach angielskich.
— Dobrze więc, panie, jeżeli prawda, co mówisz — rzekł de Wardes rozjuszony — znajduję w tobie człowieka, który mi się nie wyślizgnie. Tłómacz sobie moje wyrazy, jak ci się podoba.
— Tłómaczę je, jak należy — odpowiedział Buckingham z dumą sobie właściwą, która nawet w rozmowie czyniła go mniej miłym. — Pan de Bragelonne jest moim przyjacielem i mnie odpowiesz za jego zniewagę.
Pan de Wardes spojrzał na Bragelonna, który, wierny swojej roli, stał zimny i spokojny.
— Widać, że nie ubliżam panu de Bragelonne, skoro, mając miecz przy boku, nie czuje się obrażonym.
— Ale pan komuś ubliżasz.
— Tak, ubliżam panu d‘Artagnan — odrzekł de Wardes, sądząc, że to nazwisko obudzi gniew Raula.
— Skoro tak — rzekł Buckingham — to co innego.
— Ale czyż przyjaciele pana d‘Artagnan nie mają go bronić?
— Zgadzam się z panem — odpowiedział Anglik, odzyskując zwykłą powolność — pan de Bragelonne obrażony niech sam szuka zadosyćuczynienia, bo jest tu obecny; lecz kiedy mowa o panu d‘Artagnan...
— Ustąpisz mu pan miejsca? wszak prawda?
— Przeciwnie, ja stanę panu — odrzekł Buckingham, dobywając miecz z pochwy — pan d‘Artagnan, jeżeli obraził twojego ojca, mojemu wielką wyświadczył przysługę.
Pan de Wardes osłupiał.
— Pan d‘Artagnan — mówił dalej Buckingham — jest najgrzeczniejszym szlachcicem, jakiego znam na świecie — przyjemnie mi jest, że mogę u pana spłacić dług jemu należny.
Buckingham zręcznie wydobył miecz, ukłonił się Raulowi i stanął do walki.
Pan de Wardes podszedł, aby się złożyć.
— Panowie — rzekł Raul, zbliżając się i rozdzielając mieczem walczących, — wszystko to nie warte, aby się prawie zabijać w oczach księżniczki; pan de Wardes mówi źle o panu d‘Artagnan, ale go nie zna.
— Ha!... — rzekł de Wardes, zgrzytając zębami i spuszczając miecz do nogi — pan mówisz, że nie znam pana d‘Artagnan?
— Nie znasz go pan — odrzekł obojętnie Raul — nawet nie wiesz, gdzie się znajduje.
— Ja nie wiem, gdzie się znajduje?
— Zapewne, że tak być musi, skoro szukasz zaczepki z obcymi, zamiast udać się do pana d‘Artagnan.
Pan de Wardes zbladł.
— Zatem ja panu powiem, gdzie on się znajduje — mówił dalej Raul. — Pan d‘Artagnan jest w Luwrze na służbie; kiedy jest wolny — przy ulicy Lombardów. Łatwo go znaleźć w jednem z dwóch mieszkań, a skoro masz pan do niego urazę, zanadto jest szlachetny, aby odmówił zadośćuczynienia, którego pan żądasz od wszystkich, wyjąwszy jego samego.
Pan de Wardes obtarł czoło, po którem pot się staczał.
— Wstydź się, panie de Wardes — mówił Raul — nie należy być tak ochoczym do bójki, skoro mamy edykt przeciw pojedynkom, pomyśl pan o tem, że królowi nie będzie się podobało nasze nieposłuszeństwo, zwłaszcza w podobnej chwili.
— Wymówki! wymówki!... — pomrukiwał de Wardes.
— Dzieciństwa prawisz, mój panie de Wardes — odparł Raul — wiesz dobrze, że książę de Buckingham, dziesięć razy wydobywając miecz, jedenasty bić się będzie niezawodnie. Nosi on miecz nie od parady. Co do mnie, wiesz także, że walczyć umiem. Walczyłem pod Sens, Bleanu, Dunes, wobec dział, o sto kroków przed linją, ty zaś byłeś o sto kroków w tyle. Prawda, za wiele tam było ludzi i dlatego kryłeś twoją waleczność; ale tutaj chcesz sprawić widowisko, zgorszenie, i mało cię obchodzi, jakim się to stanie sposobem. Nie licz pan na mnie w tym względzie, abym ja ci dopomógł; nie sprawię ci tej przyjemności.
— To słowa bardzo rozsądne — rzekł Buckingham, wkładając miecz do pochwy — przepraszam cię, panie de Bragelonne, żem się uniósł w pierwszym zapędzie.
Tymczasem Wardes wściekły, ze wzniesionym mieczem postępował naprzód, grożąc Raulowi, który nawet się nie zasłaniał.
— Ostrożnie, panie — mówił Bragelonne — oko mi wybijesz.
— Więc nie chcesz się pan bić!... — zawołał de Wardes.
— W tej chwili nie, ale przyrzekam, że będę się bił, skoro tylko przybędę do Paryża: zaprowadzę cię do pana d‘Artagnana, któremu będziesz mógł objawić urazę, jaką masz do niego. Pan d‘Artagnan zażąda pozwolenia od króla, a skoro je otrzyma, możesz pan otrzymać lekcję, która cię nauczy przepisu ewangelicznego przebaczania uraz.
— Ha!... — wykrzyknął de Wardes, rozjątrzony zimną krwią, Bragelonna — widać, żeś pół bękartem, pół Bragelonnem.
Raul zbladł jak kołnierz od koszuli; oko jego rzuciło błyskawice, że aż pan de Wardes zadrżał. Nawet książę de Buckingham, rażony tem spojrzeniem, poskoczył pomiędzy dwóch przeciwników, sądząc, że walka jest nieuchronną. De Wardes zachował obelgę tę na ostatek; konwulsyjnie ściskał swój miecz i czekał walki.
— Masz pan słuszność — rzekł Raul, ostatnie czyniąc wysilenie — znam tylko nazwisko mojego ojca; lecz wiem, jako hrabia de la Fere jest człowiekiem honoru i sądzę, że powinieneś się lękać swych słów o jakiejś plamie na mojem urodzeniu. Niewiadomość nazwiska mojej matki jest dla mnie nieszczęściem, a nie hańbą; jesteś więc pan nieludzkim i nieuczciwym, wyrzucając mi nieszczęście. Mniejsza o to, dopuściłeś się zniewagi i tym razem czuję się obrażonym. Zgoda więc, gdy się pan załatwisz z panem d‘Artagnan, ze mną będziesz miał do czynienia.
— Ha! ha!... — odpowiedział de Wardes z gorzkim uśmiechem — podziwiam, panie, twoją roztropność; naprzód przyrzekasz mi cięcie pana d‘Artagnan, a po otrzymaniu przeze mnie, ofiarujesz mi swoje.
— Nie troszcz się pan o to — odpowiedział Raul, wstrzymując wybuch gniewu — pan d‘Artagnan biegłym jest w sztuce robienia bronią i będę go prosił, aby uczynił to dla ciebie, co zrobił dla twego ojca, to jest, aby cię nie zabijał odrazu i mnie zostawił przyjemność, kiedy wyzdrowiejesz, zabić cię naprawdę; bo jesteś, panie de Wardes, złym człowiekiem i niema co cię ochraniać.
— Będę ostrożny — rzekł de Wardes — bądź pan o to spokojnym.
— Panie — zawołał Buckingham — pozwól wytłómaczyć twoje wyrazy tą radą, jaka udzielę panu de Bragelonne — panie wicehrabio, noś zbroję.
De Wardes zacisnął pięści.
— O!... rozumiem — rzekł — ci panowie chcą czekać, aż się zabezpieczą w zbroje.
— Dalej, panie, broń się — rzekł Raul — ponieważ chcesz koniecznie, już raz skończmy.
I postąpił ku panu de Wardes, dobywszy miecz.
— Co czynisz?... — zapytał Buckingham.
— Bądź pan spokojny, to wkrótce się załatwi — odrzekł Raul.
Wardes odsłonił się i żelaza się starły. De Wardes tak gwałtownie natarł na Raula, że w pierwszem starciu Buckingham zauważył, jak Bragelonne, nie korzystając z zaślepienia oszczędza przeciwnika. Buckingham cofnął się w tył i patrzył spokojnie na walkę. Raul był spokojny, jakby się bawił floretem, a nie walczył na miecze; odbił miecz przeciwnika, osłonił się swoim i, cofając się w tył, zakreślił koło; potem, znowu się złożył, odbił i o dwadzieścia kroków wytracił miecz z ręki panu de Wardes. Gdy Wardes stał bezbronny i osłupiały, Raul spokojnie włożył miecz do pochwy, chwycił go za kołnierz, i drżącego jak listek, przerzucił na drugą stronę barjery.
— Zobaczymy się! zobaczymy!... — mówił de Wardes, powstając i podnosząc miecz.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.