Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Teatyn wszedł krokiem pewnym, nie okazując najmniejszego niepokoju.
— Przybywaj, wielebny ojcze — przemówił Mazarini, rzuciwszy ostatnie wejrzenie na przestrzeń pomiędzy łóżkiem a ścianą — przybywaj i ulżyj mi ciężaru.
— To jest obowiązkiem moim, monsiniorze — odrzekł teatyn.
— Nasamprzódd usiądź wygodnie, gdyż rozpocznę od spowiedzi ogólnej; nie zwlekając, dasz mi zupełne rozgrzeszenie, a będę się czuł spokojniejszym.
— Monsiniorze — przemówił wielebny teatyn — nie jesteś tak bardzo chory, aby spowiedź z całego życia była ci niezbędną... a zważ, iż to będzie strasznie nużące!...
— Przypuszczasz, iż się na długo zaniesie?...
— Jak można sądzić inaczej, gdy ktoś tak wszystko w życiu wyczerpie, jak Wasza eminencja?...
— To prawda!... Tak, opowiadanie może być przydługiem!...
— Wielkiem jest miłosierdzie boskie — wydeklamował przez nos teatyn.
— Doprawdy — rzekł Mazarini — mnie strach zdejmuje samego, gdy pomyślę żem tylu dopuścił się rzeczy, które Zbawiciel mógłby potępić.
— A co?... — zagadnął naiwnie teatyn, odwracając od lampy swoją twarz, przebiegłą i śpiczastą jak u kreta. Wszyscy rybacy, co w mętnej wodzie łowią, są tacy: najprzód niebaczni, a kiedy już za późno, ogarniają ich skrupuły.
— Rybacy?... — zagadnął Mazarini. — Mówiłżebyś tak z drwinami, aby mi przypomnieć owe wywody rodowe, jakie czyniono... jakobym był istotnie synem rybaka?...
— Hm!... chrząknął teatyn.
— Jest to najpierwszym grzechem moim, ojcze wielebny; iż nie sprzeciwiałem się temu, aby ród mój wywodzono od starych rzymskich konsulów, Geganiusa Macerinusa I-go, Macerinusa II-go i Prokulusa Macerinusa III-go, o których niesie kronika Haolandera... Pokrewieństwo Macerinusa z Mazarinim nęcące było. Macerinus, zdrobniale znaczy chudziuteńki. O!... mój ojcze wielebny, dziś Mazarini doskonale to potwierdza chudy bo jest jak Łazarz. Patrzaj!...
I pokazał wyschłe ręce i nogi, strawione gorączką.
— Nic w tem nagannego nie widzę, choćbyś, monsiniorze, i z rybackiej rodziny pochodził — mówił dalej teatyn — gdyż wreszcie Ś-ty Piotr był rybakiem, a jeśli jesteś, eminencjo, książęciem kościoła, to on był przecie jego głową najwyższą. Puśćmy to zatem w niepamięć, co więcej?...
— A to, iż zagroziłem Bastylją niejakiemu Bounet, księdzu z Avinionu, który chciał opublikować zbyt cudowna moje genealogie, pod tytułem „Casa Mazarini“.
— Zbyt cudowną, aby mogła być prawdopodobną?... — odparł teatyn.
— O!... ojcze wielebny, gdybym był w tej myśli działał, byłby to grzech pychy... i znowu grzech.
— Nie, to był tylko wybryk rozumu, czego nigdy nikomu wyrzucać nie można. Idźmy więc dalej, dalej...
— Otóż, jeszcze co do pychy... Sam widzisz, ojcze wielebny, że chce podzielić wszystko według siedmiu grzechów głównych.
— Lubię dobry podział.
— Cieszy mnie to mocno. Trzeba ci wiedzieć, iż w roku 1630... trzydzieści lat temu!... niestety!...
— Miałeś wtedy dwadzieścia dziewięć, monsiniorze.
— Wiek burzliwy... Udawałem żołnierza, rzucając się pod Casel w ogień rusznic, aby się popisać, iż jak oficer trzymam się na koniu. Przyniosłem tem, co prawda, hiszpanom i francuzom pokój. Odkupuje to grzech mój po części.
— Najmniejszego w tem grzechu nie widzę, aby chcieć się popisać konną jazdą — rzekł teatyn — jest to upodobanie szlachetne, przynoszące zaszczyt sukience naszej. Jako prawdziwy chrześcijanin, pochwalam, żeś nie dopuścił przelewu krwi; a jako duchownego, dumą przejmuje mnie odwaga, jakiej, kolego mój, dałeś dowody.
Mazarini z pokorą pochylił głowę.
— Tak — rzekł — ale następstwa!...
— Jakie następstwa?...
— E!... ten przeklęty grzech pychy zapuszcza tysiączne korzenie... Odkąd bowiem tak się rzuciłem pomiędzy dwie armje, powąchałem prochu, przebiegając przed frontem żołnierstwa, z politowaniem począłem spoglądać na wodzów.
— A!...
— Oto całe złe... do tego stopnia, iż od tego czasu ani jeden z nich mi się nie wydał znośnym.
— Widocznie — rzekł teatyn — wodzowie, jakich mieliśmy, niewiele byli warci.
— O!... — zawołał Mazarini — był wtedy brat królewski... jakżeż ja mu nadokuczałem!...
— Niema co żałować go, dość on chwały i pieniędzy zdobył.
— Pomińmy więc księcia pana; lecz pan de Beaufort, naprzykład... którego tak namęczyłem w wieży Winceńskiej.
— A!... ależ to był buntownik, a spokój państwowy wymagał, abyś, monsiniorze, spełnił to poświęcenie... Co dalej?...
— Zdaje mi się, iż pychę już wyczerpałem. Teraz jest inny grzech, którego lękam się rozbierać...
— To ja go określę... Mów tylko, monsiniorze.
— Wielki grzech, ojcze mój wielebny.
— Zobaczymy.
— Nie bez tego, abyś nie słyszał o niejakich stosunkach, jakie miałem mieć jakoby... z jej wysokością królową matką... Niechętni...
— Niechętni, to głupcy, monsiniorze... Czyż nie było to potrzebne dla dobra narodu i młodego króla, abyś żył w przyjaznych stosunkach z królową?... Idźmy dalej.
— Zaręczam ci — mówił Mazarini — że straszny ciężar z serca mi zdejmujesz.
— Ależ to wszystko drobnostki!... Przypomnij sobie, monsiniorze, coś ważniejszego.
— Dużo wielkich ambitnych dążności, ojcze mój wielebny.
— Jest to popęd do czynów znakomitych, monsiniorze.
— Nawet kuszenie się o tjarę?...
— Być papieżem, to znaczy być najlepszym z chrześcijan... Czemuż nie miałbyś tego pożądać?
— Wydrukowano nawet, że aby tego dostąpić, sprzedałem Cambrais Hiszpanom.
— Być może, iż sam dopuściłeś się winy, nie prześladując dostatecznie pamflecistów?...
— A zatem, ojcze wielebny, mam już zupełnie lekkie serce. Czuję tam tylko grzeszki powszednie.
— Powiedz, eminencjo.
— Upodobanie do gry.
— To troszkę światowe, ale wreszcie byłeś zmuszony, z obowiązku wysokiego stanowiska, prowadząc dom...
— Lubiłem wygrywać...
— Niema gracza, któryby grał, aby przegrywać.
— Oszukiwałem troszeczkę...
— Odzyskiwałeś tylko stracone. Idźmy dalej...
— Teraz już, ojcze wielebny, nie mam nic więcej na sumieniu. Daj mi więc rozgrzeszenie, a dusza moja, skoro Bóg ją powoła, bez żadnej przeszkody będzie mogła stanąć przed Jego tronem.
Teatyn nie poruszył ani ręką ani ustami.
— Czego czekasz, ojcze wielebny?.. — odezwał się Mazarini.
— Czekam końca.
— Jakiego końca?..
— Spowiedzi, monsiniorze.
— Ależ ja skończyłem.
— O!... nie!.. myli się Wasza eminencja.
— Przynajmniej ja nie wiem o tem.
— Przypomnij sobie dobrze.
— Przypomniałem sobie, jak mogłem najlepiej.
— Ja tedy postaram się dopomóc ci, monsiniorze.
— Ciekawy jestem.
Teatyn kilkakrotnie zakaszlał.
— Nic mi nie mówisz o skąpstwie, co także jest grzechem głównym, ani też o twych miljonach, — rzekł.
— O jakich miljonach, mój ojcze wielebny?..
— O tych, co je posiadasz, monsiniorze.
— Mój ojcze, te pieniądze do mnie należą, czemuż mam o nich mówić?
— Bo widzisz, monsiniorze, w tym razie zdania nasze różnią się najzupełniej. Mówisz, że pieniądze te do ciebie należą, a ja znów utrzymuję, że zupełnie do kogo innego.
Mazarini przesunął skostniałą ręką po wilgotnem od potu czole.
— Jakże to?.. — wybełkotał.
— Rzecz tak się ma... Wasza eminencja, dużo mienia zyskałeś w służbie królewskiej...
— Hm!.. dużo... ale to wcale nie zanadto.
— Jakkolwiekbądź, skądże ono pochodzi?...
— Z dóbr państwa.
— Państwo to król.
— Jakiż stąd wniosek wywodzisz, ojcze wielebny?... — zapytał Mazarini, którego drżączka poczęła zdejmować.
— Nie mogę żadnego wyprowadzić wniosku, bez listy dóbr, będących w posiadaniu Waszej eminencji. Policzymy zatem, jeżeli pozwolisz: Biskupstwo Metz do ciebie należy.
— Tak.
— Opactwa Saint-Clemens, Saint-Arnoud i Saint-Vincent, a wszystko to w Metz?..
— Tak.
— We Francji opactwo Saint-Denis, piękny majątek!...
— Tak, mój ojcze wielebny.
— Bogate opactwo Cluny!...
— Tak, moje.
— Świętego Medarda w Soissons, sto tysięcy liwrów dochodu!...
— Nie przeczę.
— Świętego Wiktora w Marsylji najlepsze na całem południu!...
— Tak, mój ojcze.
— Rocznie okrągły miljon. A z pensją kardynała i ministra.. może i całe dwa miljony.
— E!...
— W przeciągu lat dziesięciu zatem, dwadzieścia miljonów.... a dwadzieścia miljonów, umieszczonych na pięć procent, dają. dwadzieścia miljonów więcej w ciągu lat dziesięciu.
— Jak na teatyna, znakomicie rachujesz!...
— Odkąd Wasza eminencja umieściłeś nasz zakon w klasztorze, który zajmujemy w bliskości Saint-Germain des Pres, czyli od 1644 roku, ja prowadzę rachunki zgromadzenia.
— I moje także, jak widzę, mój ojcze wielebny.
— Należy mieć trochę pojęcia o wszystkiem, monsiniorze.
— I jakież wyprowadziłeś wnioski?
— Wnioskuję, iż objętość ładunku za wielka jest, abyś zmieścił się, eminencjo, w wąskich drzwiach, prowadzących do raju..
— Na potępienie będę skazany?...
— Rozumie się, jeżeli nie zwrócisz, co komu należy.
Mazarani wydał okrzyk, pobudzający do litości.
— Zwrócić!... lecz komuż to, dobry Boże?...
— Prawemu właścicielowi tych pieniędzy, królowi!...
— Ależ to ja wszystko od niego dostałem!...
— Chwileczkę!... Król nie podpisuje przekazów do ministra skarbu dla wypłaty.
Westchnienia Mazariniego zamieniły się w jęki.
— Rozgrzeszenia — zawołał.
— Niemożebne, monsiniorze.... Zrzecz się, zwróć — odparł teatyn.
— Wszak odpuszczasz mi wszystkie grzechy, zresztą; dlaczegóż tego nie możesz?
— Bo, odpuszczając go, popełniłbym grzech przeciwko królowi, któryby mi tego nigdy nie przebaczył, monsiniorze.
Z temi słowy spowiednik z miną, pełną namaszczenia, zostawił penitenta swego, wychodząc temi samemi drzwiami, któremi przyszedł.
— Jest tam kto!... Boże mój — jęczał kardynał.... — Chodź-że tu. Colbert, strasznie chory jestem, mój przyjacielu!...