Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T1.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   169   —

— Niechętni, to głupcy, monsiniorze... Czyż nie było to potrzebne dla dobra narodu i młodego króla, abyś żył w przyjaznych stosunkach z królową?... Idźmy dalej.
— Zaręczam ci — mówił Mazarini — że straszny ciężar z serca mi zdejmujesz.
— Ależ to wszystko drobnostki!... Przypomnij sobie, monsiniorze, coś ważniejszego.
— Dużo wielkich ambitnych dążności, ojcze mój wielebny.
— Jest to popęd do czynów znakomitych, monsiniorze.
— Nawet kuszenie się o tjarę?...
— Być papieżem, to znaczy być najlepszym z chrześcijan... Czemuż nie miałbyś tego pożądać?
— Wydrukowano nawet, że aby tego dostąpić, sprzedałem Cambrais Hiszpanom.
— Być może, iż sam dopuściłeś się winy, nie prześladując dostatecznie pamflecistów?...
— A zatem, ojcze wielebny, mam już zupełnie lekkie serce. Czuję tam tylko grzeszki powszednie.
— Powiedz, eminencjo.
— Upodobanie do gry.
— To troszkę światowe, ale wreszcie byłeś zmuszony, z obowiązku wysokiego stanowiska, prowadząc dom...
— Lubiłem wygrywać...
— Niema gracza, któryby grał, aby przegrywać.
— Oszukiwałem troszeczkę...
— Odzyskiwałeś tylko stracone. Idźmy dalej...
— Teraz już, ojcze wielebny, nie mam nic więcej na sumieniu. Daj mi więc rozgrzeszenie, a dusza moja, skoro Bóg ją powoła, bez żadnej przeszkody będzie mogła stanąć przed Jego tronem.
Teatyn nie poruszył ani ręką ani ustami.
— Czego czekasz, ojcze wielebny?.. — odezwał się Mazarini.
— Czekam końca.
— Jakiego końca?..
— Spowiedzi, monsiniorze.