Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział XLIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XLIII.
WINIARNIA POD ZNAKIEM PANNY MARJI.

Nazajutrz o godzinie drugiej, dokoła dwóch szubienic, ustawionych obok siebie, tyłem do ufortyfikowanych wybrzeży Sekwany, oczekiwało pięćdziesiąt tysięcy widzów.
Od samego rana krzykacze uliczni sławetnego miasta Paryża, przebiegali wszystkie dzielnice stolicy, mianowicie place targowe i przedmieścia, i chrapliwym a jednostajnym głosem oznajmiali, iż król wymierzył sprawiedliwość dwom przeniewiercom, łotrom i obdzieraczom ludu... Lud zaś ten, którego interesa tak gorąco brano do serca, lud, aby nie ubliżyć swemu monarsze, rzucał zajęcia, sklepy, warsztaty, i biegł okazać wdzięczność swą Ludwikowi XIV-mu; tak, jak zaproszeni, którzy obawiają się popełnić niegrzeczność, nie stawiając się na wezwanie łaskawego Amfitrjona.
Według brzmienia wyroku, czytanego przez obwoływaczy i niemiłosiernie przekręcanego — dwóch poborców, przywłaszczycieli cudzego mienia, marnotrawców grosza publicznego, łupieżców i fałszerzy, ponieść miało śmierć przez powieszenie na placu Greve, a nazwiska ich wypisane będą na szubienicy; tak opiewał wyrok, nie wymieniając jednak nazwisk.
Ciekawość Paryżan pobudzona została do najwyższego stopnia i, jak wspominaliśmy, tłum nieprzeliczony oczekiwał z gorączkową niecierpliwością godziny, oznaczonej na spełnienie wyroku.
Rozeszła się już wieść, jako więźniów, przeniesionych do Vincennes, prowadzić będą stamtąd na plac Greve. To też przedmieścia i ulica Ś-go Antoniego zapchane były literalnie, albowiem ludność Paryża, w dnie wykonania wyroków śmierci, dzieli się na dwie kategorje: pragnących ujrzeć pochód skazanych (to są serca tchórzliwe i czułe, lecz ciekawe) i tych, co chcą patrzeć na śmierć delikwentów (są to znów serca chciwe wrażeń).
Tego dnia właśnie d‘Artagnan, po odebraniu ostatnich instrukcyj od króla i po pożegnaniu przyjaciół, których w chwili obecnej reprezentował jeden Planchet, ułożył sobie plan na dzień cały, jak powinien czynić każdy, nie mający nigdy chwili wolnej, ponieważ taki tylko zna prawdziwą wartość czasu.
— Wyjazd mój oznaczony — mówił sobie — o brzasku dnia, to jest o trzeciej rano; mam zatem piętnaście godzin przed sobą. Wypada odjąć z tego sześć godzin snu, które mi są niezbędne; godzina stracona na pożegnanie Athosa, osiem; dwie godziny na rzeczy nieprzewidziane. Razem dziesięć. Pozostają zatem jeszcze dwie godziny!... Mordieux!... co za obfitość wolnego czasu!
Mówiąc to, d‘Artagnan uczuwał radość dziwną, młodzieńczą; wspomnienia lat minionych, pięknych dni przeżytych, opadły go i upajały, jak woń kwiatów cudnych.
— Dwie godziny — myślał muszkieter — pójdę najprzód odebrać komorne z mojego domu pod znakiem „Panny Marji“. To mnie rozweseli. Trzysta siedemdziesiąt pięć liwrów!... Mordioux!... jakież to dziwne!... Gdyby biedak, posiadający jednego liwra, znalazł w kieszeni niespodzianie liwra i dwanaście denarów, byłoby to sprawiedliwem, lecz podobne niespodzianki nie trafiają się biedakom. Bogacz, przeciwnie, nie troszczy się, nie kłopocze, pieniądze same mnożą się, bez pracy... Trzysta siedemdziesiąt pięć liwrów, jak z nieba spadłych! Pójdę pod znak Panny Marji, a w dodatku wypiję z moim lokatorem szklaneczkę wina hiszpańskiego... nie omieszka mi jej ofiarować. Lecz, mości d‘Artagnan, pamiętaj, że porządek duszą wszystkiego... Ułóż zatem po kolei, co masz robić:
„1-mo Athos.
2-do Winiarnia Panny Marji.
3-io Pan Fouquet.
4-to Pan Colbert.
5-to Kolacja.
6-to Ubranie, buty, konie i tłomoczek.
7-mo i ostatnie. Sen“.
W następstwie tego rozkładu d‘Artagnan udał się prosto do hrabiego de la Fere i opowiedział mu skromnie, bez żadnych przechwałek, jakaś część z tego, co mu się przytrafiło.
Athos miał niejakie obawy z powodu bytności d‘Artagnana u króla; lecz kilka słów przyjaciela uspokoiło go zupełnie. Domyślił się, że Ludwik XIV-ty zlecił d‘Artagnanowi jakąś ważną misję i nie silił się nawet na wydobycie prawdy od towarzysza. Polecił mu tylko, aby dbał o siebie, i napomknął delikatnie, iż gotów jest iść z nim razem.
— Drogi przyjacielu — rzekł d‘Artagnan — przecież ja nie wyjeżdżam.
— Jakto! żegnasz się ze mną, i nie opuszczasz Paryża?
— Tak, tak, niby — rzekł d‘Artagnan, czerwieniąc się nieznacznie, — wyjadę może nabyć jakąś posiadłość.
— O! to co innego. Zmieniam zatem przestrogi. Zamiast: strzeż swego życia, powiem: „strzeż kieszeni“.
— Doniosę ci, kochany przyjacielu, jeżeli mi się spodoba jaka posiadłość ziemska, a może będziesz łaskaw poradzić mi przy kupnie.
— Tak, tak — rzekł Athos, delikatny, jak zawsze, nie pozwalając sobie nawet na uśmiech.
Raul naśladował delikatność ojcowską. D‘Artagnan czuł, że nie może opuścić przyjaciół, nie powiedziawszy im choćby, w którą udaje się stronę.
— Wybrałem Mans — rzekł do Athosa — czy to dobra okolica?
— Wyśmienita, przyjacielu — odparł hrabia, nie zwracając uwagi na to, że Mans leży w tej samej stronie, co Turenja, i że gdyby poczekał parę dni, mogliby jechać razem.
Lecz d‘Artagnan więcej był zmieszany, niż hrabia i przy każdem nowem tłomaczeniu czuł, że pogrąża się coraz bardziej.
— Wyjeżdżam jutro przed świtem — powiedział nakoniec. — Mam czas wolny do wieczora, Raulu, czy pójdziesz ze mną?
— Najchętniej, panie kawalerze — rzekł młody człowiek — jeżeli tylko nie jestem potrzebny hrabiemu.
— Nie, Raulu, mam dziś tylko posłuchanie u księcia brata królewskiego.
Raul zażądał szpady, Grimami podał mu ją niezwłocznie.
— Żegnaj więc, drogi przyjacielu — dodał d‘Artagnan, wyciągając ręce do Athosa.
Athos objął go i trzymał długo w uścisku, a nasz muszkieter wdzięczny za dyskrecję, szepnął mu do ucha: „Tajemnica stanu“, na co Athos odpowiedział znaczącym uściskiem ręki.
Rozstali się nakoniec. Raul ujął ramię starego przyjaciela, który poprowadził go przez ulicę św. Honorjusza.
— Zaprowadzę cię do świątyni bożka Plutosa — rzekł d‘Artagnan do młodzieńca — przygotuj się ujrzeć stosy złota. Boże mój! jak ja się zmieniłem!
— Oho! co to za tłumy na ulicy — odezwał się Raul.
— Czy to procesja dzisiaj?... — zapytał d‘Artagnan przechodnia.
— Wieszają, proszę pana — odrzekł tenże.
— Jakto! wieszają?... — mówił d‘Artagnan — na placu Greve?
— Tak, panie.
— Niech djabli porwą hultaja, którego muszą wieszać akurat w dniu, gdy ja potrzebuję iść odebrać komorne!... — zawołał d‘Artagnan. — Raulu, czy widziałeś, jak wieszają?
— Nigdy, panie... dzięki Bogu!
— Otóż to młodość... Gdybyś stał na posterunku w okopach, jak to już bywało, i gdyby szpieg... Przebacz, Raulu, zaczynam bajać... Masz rację, okropny widok... Panie, powiedz z łaski swojej, o której godzinie będą wieszać?
— O trzeciej, proszę pana, tak zapowiedziane — odrzekł zapytany z uszanowaniem, kontent z rozmowy z tak dostojnymi panami.
— Za półtorej godziny, to wyciągajmy nogi, a przybędziemy jeszcze na czas, aby odebrać moje trzysta siedemdziesiąt pięć liwrów i oddalić się przed przybyciem skazanego.
— Skazanych, proszę pana — ciągnął mieszczanin — bo jest ich aż dwóch.
— Tysiączne dzięki, mój panie — rzekł d‘Artagnan, który z wiekiem stał się niezmiernie ugrzecznionym.
Pociągnął Raula i skierował się szybko w stronę Greve.
Tłum coraz się zwiększał i gdyby nasz muszkieter nie posiadał silnej pięści i ramion, przywykłych do torowania sobie drogi w najciaśniejszych przejściach, ani on, ani Raul nie dotarliby nigdy do miejsca przeznaczenia.
Postępowali ciągle wybrzeżem, na jakie wydostali się z ulicy Św. Honorjusza po wyjściu od Athosa.
D‘Artagnan szedł pierwszy, zrobiwszy z ramienia trójkąt, który umiejętnie wpychał pomiędzy zgromadzonych — i zmuszał do rozstępowania się, bo rozlatywali się na wszystkie strony, jak kawałki drzewa z pod siekiery.
Uciekał się też do pomocy rękojeści od szpady. Wsuwał ją pomiędzy więcej upartych i, obracając jak świdrem, rozłączał nieraz męża z żoną, wuja z siostrzeńcem i brata z bratem. Wszystko to czynił tak naturalnie, z uśmiechem miłym i uprzejmym, że potrzeba chyba było być twardym, jak żelazo, aby nie przeprosić i nie ukłonić się, widząc muszkietera uśmiechniętego i pełnego ugrzecznienia.
Dotarli do stojących szubienic; Raul odwrócił się z obrzydzeniem. D‘Artagnan nie widział ich nawet, całą uwagę bowiem zwrócił na dom swój o szczycie zębatym, z oknami, pełnemi ciekawych... Rozróżnił na placu i około domów znaczną liczbę muszkieterów, będących na urlopie, niektórych z żonami, innych znów z przyjaciółmi, oczekujących chwili egzekucji. Najwięcej jednak radował go widok szynkarza, jego lokatora, który nie mógł nadążyć zapotrzebowaniom. Trzech chłopców do posługi roznosiło wino pijącym, a pełno ich było w sklepie, w izbach pobocznych, nawet na podwórzu.
Pomimo to, udało się d‘Artagnanowi uchwycić gospodarza za koniec fartucha i dać mu się poznać.
— A! panie kawalerze — rzekł szynkarz — zmiłuj się, poczekaj chwilę! mam tu ze stu szaleńców, którzy przewracają do góry nogami moją piwnicę.
— Mniejsza o piwnicę, byle się nie dobrali do twojej skrzyni.
— O! proszę pana, trzydzieści siedem i pół pistola, jakie się panu należą, dawno czekają w moim pokoju. Lecz właśnie w tym pokoju trzydziestu towarzyszy wysącza baryłkę wina Porto, jaką im tam zaniosłem dziś rano... Pozwól pan chwilkę... minutkę...
— Dobrze, dobrze.
D‘Artagnan i Raul odnaleźli tedy wolną ławkę i zasiedli, czekając na gospodarza.
Z miejsca, gdzie usiedli dwaj nowi goście, słyszeli wzrastający szmer napływającej publiczności, a zarazem nie stracili żadnego poruszenia, ani wykrzyku zebranych w winiarni i we wszystkich izbach. Gdyby d‘Artagnan pragnął być na czatach, podczas jakiej wyprawy, nie mógłby wybrać lepszego miejsca.
Drzewo, pod którem siedzieli, zasłaniało ich liśćmi, dosyć już gęstemi. Był to rozłożysty kasztan, o gałęziach obwisłych, ocieniających ławkę i stół krzywy i połamany. Jak mówiliśmy, z miejsca tego nic nie uszło baczności d‘Artagnana. Obserwował chłopów zdyszanych, śpieszących tu i tam, przybycie nowych amatorów wina, powitania raz przyjacielskie, to znów wrogie zarzuty, czynione przez niektórych przybyszów innym gościom. Patrzył na to wszystko dla zabicia czasu, albowiem trzydzieści siedem i pół pistola zwlekały swoje przybycie.
Raul zwrócił na to uwagę.
— Panie — odezwał się — nie naglisz wcale swego lokatora, a tu lada chwila przybędą delikwenci. Zrobi się straszny tłok i nie będziemy w stanie stąd wyjść.
— Masz rację — rzekł muszkieter. — Hola!... ho!... niech tu kto przyjdzie, mordioux!...
Napróżno jednak wołał, bił pięścią w spróchniały stół, aż kawały rozlatywały się na boki; nikt nie przychodził.
D‘Artagnan myślał właśnie osobiście poszukać gospodarza i zmusić go do skończenia interesu, gdy naraz furtka w parkanie, dotykającym do ogrodu, otworzyła się, skrzypiąc niemiłosiernie na zardzewiałych zawiasach, i mężczyzna w ubraniu kawalerzysty wyszedł z ogrodu, trzymając w reku szpadę w pochwie. Minął podwórzec, rzuciwszy podejrzliwe spojrzenie na d‘Artagnana i jego towarzysza, i skierował się prosto do winiarni, wodząc dokoła oczami, jakby posiadał dar widzenia przez mury i przenikania do głębi sumienia ludzkiego.
— O!... — pomyślał d‘Artagnan — moja posiadłość ma komunikację... Pewnie to znów jakiś ciekawy dzisiejszej ceremonji...
W tej właśnie chwili krzyki pijących w górnych pokojach ucichły, jak na komendę. Cisza niespodziana w podobnych razach zwraca uwagę narówni z podwojonym hałasem.
D‘Artagnan zapragnął przekonać się, co znaczy to nagłe ustanie wrzawy.
Zobaczył, że mężczyzna w ubraniu kawalerzysty wszedł właśnie do głównej izby i przemawiał do zgromadzonych, którzy słuchali go z wielką uwagą.
D‘Artagnan słyszałby był może przemowę jego, gdyby nie odgłos wrzasków pospólstwa, stanowiący groźny akompanjament do wygłaszanej mowy.
Skończyła się ona niebawem, a wszyscy, będący w winiarni, poczęli grupować się w małe oddziały i wychodzić na ulicę.
Pozostało w pokoju sześciu tylko: jeden z nich, ten, który trzymał szpadę w ręku, pociągnął na bok gospodarza i starał się zająć go rozmową, podczas gdy reszta roznieciła wielki ogień na kominie, co było jakoś nienaturalnem ze względu na pogodę i czas prawie upalny.
— To dziwne — rzekł d‘Artagnan do Raula — lecz przysiągłbym, że ci ludzie nie są mi obcy.
— Czy nie zdaje się panu — odezwał się Raul — że tu dym zalata?...
— Mnie się zdaje, że to więcej spiskiem pachnie — odparł d’Artagnan.
Jeszcze nie dokończył, gdy czterech ludzi weszło na podwórze i, nie zdradzając żadnych złych zamiarów, stanęło przy furtce, prowadzącej do ogrodu. Od czasu do czasu jednak spoglądali znacząco na d’Artagnana.
— Mordioux!... — szepnął d’Artagnan Raulowi — coś się święci. Czyś ty ciekawy, Raulu?...
— To zależy od okoliczności.
— Ja bo jestem ciekawy, jak stara baba. Wyjdźmy trochę i zobaczmy, jak plac wygląda. Grubo się założę, że się przedstawia ciekawie.
— Wiesz przecie, drogi kawalerze, że nie chcę być nieczynnym i obojętnym świadkiem wieszania tych dwóch biedaków.
— Cóż to myślisz, że ja jestem ludożercą?... Powrócimy tu przed egzekucją... Chodź...
Weszli do domu i umieścili się przy oknie, które, co było najdziwniejszem, pozostało niezajęte.
Dwóch tylko ludzi znajdowało się w tym pokoju, a ci, zamiast wyglądać oknem, podsycali ogień na kominie.
Zobaczywszy wchodzących, mruknęli do siebie:
— Oho!... pomoc!...
D‘Artagnan trącił łokciem Raula.
— Tak, moje zuchy, pomoc — powiedział. Mordieux!... przepyszny ogień... Kogóż to upiec zamierzacie?...
Zamiast odpowiedzi, roześmieli się jowialnie i dorzucili drzewa na ogień.
D‘Artagnan przypatrywał się badawczo.
— No, cóż — odezwał się jeden z palaczy — przysłano was, żeby nam oznajmić, kiedy mamy działać, wszak prawda?...
Bezwątpienia — rzekł d‘Artagnan, chcąc zbadać, co to znaczy. — Pocóż innego przyszlibyśmy tutaj?...
— Stańcie zatem przy oknie i patrzcie pilnie.
D‘Artagnan uśmiechnął się pod wąsem, skinął na Raula i stanął na czatach przy oknie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.