Przejdź do zawartości

Westalka/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Westalka
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Murawa pełna fijołków, krzaki róż i mirtu, dokoła platany, palmy; w pobliżu niewysoki mur, odgradzający ogród westalek od placu publicznego; z drugiej strony widać świątynię i przebłyskujący zza drzew płomyk ognia świętego.

N

Juniusz.

Nigdy jeszcze tak gorąco nie dziękowałem bogom za to, że obdarzyli mię odwagą! Gdybym jej choć odrobinę mniej posiadał, nie znalazłbym się tu pewnie; gdybym się tu nie znalazł — gdzie i jakim sposobem mógłbym zobaczyć Helię? A widzieć ją muszę, choćbym przez to miał umrzeć, bo odkąd ją dziś ujrzałem, życie bez niej podobnem stało mi się do umierania. Odkąd Rzym na siedmiu pagórkach stanął, urodziło się w nim zaledwie kilku śmiałków, którzy na dziewicę Westy rzucili okiem zuchwałem! Rózgami ich zaćwiczono, pomimo że byli najczystszej krwi patrycyuszami. Szpetna śmierć, na Polluksa! Ale co tam! może mnie nie złapią, a jeżeli złapią, będzie to tak, jak gdyby dzień dzisiejszy wcale nie wschodził. Miałem umrzeć dziś, umrę jutro, ale zobaczę Helię i drugą jeszcze uciechę w zysku mieć będę: Domicyanowi za sprawą moją jeszcze jedna wieczerza we wnętrznościach kamieniem stanie! Cha, cha, cha! jakąż rozkosz uczuwam, wyobrażając sobie tego tygrysa z lisim pyskiem, klapiącego ze złości zębami! Bardzo troszczy się, niezmiernie się on troszczy o nieskazitelność dziewic Westy, dlatego zapewne, że sam jest nieskazitelnym. Ta to nieskazitelność w dwudziestej wiośnie życia ze wszystkich włosów obrała mu głowę, przez nią też porwał żonę drogiemu mojemu Lamii. Na Polluksa! pomszczę cię, Lamio, jeżeli wzamian porwę mu dziewicę Westy! Poczyta to za złą wróżbę dla panowania swego i trząść nim będzie febra strachu. Ale czy porwę? Czy ta stara przywieść ją tu zdoła? Cieniu Owidyuszowy, natchnij mię: jaką sztuką zdobyć mam miłość tej prześlicznej? Albo nie, obejdę się bez Owidyuszowego nauczania.[1] Najlepiej też uczynię, gdy obejdę się bez wszelkich sztuk i prosto, szczerze ukażę jej swoją duszę, pełną miłości i swoje przeznaczenie, pełne gróźb, ale i uciech takich, jakich zazdrościć mogą bogowie. Jakże pragnę ją zobaczyć!

(Helia wychodzi z gęstwiny drzew i krzewów, Juniusz rzuca się ku niej i ręce jej porywa).

Juniusz.

Helio! Helio! przyszłaś więc...

Helia.

Ty, Juniuszu.. to ty! Bogowie, co za śmiałość!

Juniusz.

A tak, tchórzem na świat nie przyszedłem. Prześliczna...

Helia.

Czy wiesz, jak ukaranym musi być ten...

Juniusz.

Wiem, wiem! Nie odbieraj mi rąk swoich... nie odwracaj się...

Helia.

Twoje wybawienie było jedyną gwiazdą mojej nocy... uciekaj!

Juniusz.

Nigdy jeszcze nie uciekałem. Co ty mówisz o nocy, najpromienniejszy z poranków? Jaka noc?

Helia.

Rozpaczy.

Juniusz.
Tyś rozpaczała! ach, tak! widzę to w pobladłem licu twojem i w posępnym blasku oczu, które zdają się trwożyć i niedowierzać. Rozpaczałaś? Czegożeś ty rozpaczała, Helio? Słuchaj, droga! Nie na to bogowie dali śmiertelnym młodość i odwagę, aby je truli rozpaczą! Niech rozpaczają tchórze i łotry, — ci, którzy nie chcą dźwigać brzemion życia i ci, którzy zhańbili życie. Człowiek odważny i niewinny z ochotą idzie na spotkanie i życia, i śmierci, gdy pierwszemu wydrzeć ma rozkosz i dostojność, a drugą ponieść za cnotę. Dalekim był od rozpaczy, gdy mię dziś na stracenie wiedziono, dalekim też od niej, gdy w tę noc cudną, na ciebie, Helio, patrzę... Jeszcześ smutna i wątpiąca! O, droga, nie uchylaj mi tego wzroku, który tak litościwie biegł na spotkanie moim więzom i tak tryumfująco powitał moją wolność! Odkąd cię ujrzałem, nie miałem w duszy innego dźwięku, nad ten: kochani Helię! ani innej chęci niż ta, aby ją ujrzeć! (próbuje przyciągnąć ją ku sobie).

Helia (pochyla się ku niemu, poczem znowu odwraca się i mówi ze zgrozą).

Nie, nie, bogowie! Wy nie pozwalacie! puść mię, Juniuszu!

Juniusz.

Na co bogowie nie pozwalają? Na dobywanie z serca i życia tego, co w nich jest dobrem i pięknem?! Nie wierz temu...

Helia (z żywością).

Czy cokolwiek jest dobrem i pięknem?

Juniusz.

Ależ mnóstwo rzeczy, ukochana, mnóstwo rzeczy! Natura spokojna i kwitnąca, albo wspaniała i dzika, pogoda i burza, cisza i gwar, dźwięk, woń, barwa, linia! I jeszcze — myśl człowieka przebijająca chmury niewiadomości, aby zza nich odsłonić prawdę; natchnienie jego, które, ze sprzecznych i przemijających zjawisk arcydzieła harmonii tworząc, sprzeczne zgodnem, a przemijające nieśmiertelnem czyni; serce jego, które przedmiot ukochania, czy jest on cnotą, czy też ideą, czy drugą istotą ludzką, nad własne życie przekłada. I jeszcze: młodość, ten płomień skrzydlaty, Faetonowym wozem pod niebem pędzący, — wesołość, wdzięczny motyl, który zadumy orłów, zwieszonych na górskich wierzchołkach, rozrywa, — miłość, której bogowie rozkazali być Hebą ziemską, podnoszącą do ust śmiertelnych nie tylko wino rozkoszy, lecz także miód uwielbienia, ufności, przyjaźni, pogody...

Helia (głowę na ramię jego pochylając).
Pogoda wstępuje we mnie i już więdnąca, rozkwitam do tych złotych gwiazd, do tej dobrej ciszy nocnej, do ciebie, Juniuszu...

Juniusz (obejmując ją).

I jeszcze, Helio, jest na świecie rzecz dobra i święta, którą znają tylko dusze wyniosłe... (pieszczotliwie włosy nad czołem jej rozgarnia). Zgadnij, droga, co to jest?

Helia (podnosząc głowę z uśmiechem).

Próbujesz, Juniuszu, czy dusza moja spoić się może z twoją tem, co w nich obu jest nąjszlachetniejszem! Tak, zgadnę! Pamiętasz, w ogrodzie rodziców moich, krwawo kwitnące kaktusy i pacholę, które śród nich marzyło o czynach Herkulesowych?...

Juniusz.

O droga! We wspaniałem natchnieniu stworzyli cię bogowie! Ciało masz podobne do chryzantemy wysmukłej i białej, a umysłem niewieścim przenikasz myśl męża.

(Patrząc na siebie i zcicha rozmawiając, idą w głąb ogrodu i zbliżają się do otaczającego muru).

Gigea (chyłkiem wysuwa się z zarośli i z ruchami zdziwienia mówi).

O czem oni gadają? Na sroki, przedrzeźniające Muzy, o czem oni gadają? Słucham, słucham i uszom niedowierzam! O naturze, o cnocie, o Faetonowych wozach, nawet o pogodzie... Teraz znowu ta z kaktusami jakiemiś wyjechała, a on ją za to chwali. Jak żyję, takiej pary kochanków nie widziałam. Jeszcze nawet nie pocałowali się ani razu! Jeżeli to jest miłość, niech starą Gigeę harpie na pazurach swoich po świecie rozniosą! (trzęsie głową i śmieje się). Che, che, che! Nie tak, nie tak wcale ze mną za młodu bywało! Gdy tylko jaki ładny chłopak miłe oczy do mnie zrobił, wnet mu na szyję skakałam i o nic tam nie pytając, całowaliśmy się tak, aż Kupido z radości skrzydłami łopotał. I wina przytem nie skąpiliśmy sobie, a jakże! Ci zaś, z ustami, rosą wieczorną zwilżonemi. za ręce się tylko trzymając, plotą o rzeczach, za które człek rozsądny nie oddałby jednego małego łyku wina. Myślałam, że miłem widowiskiem sobie uciechę sprawię, a tym gołębiom oddam przysługę. Znudziłam się jednak, a im, niech zginę, jeżeli wiem, co z tego paplania i przechadzania się przybyć może! I za co dał mi on dwadzieścia sestercyów? Ale co mi tam! Niech sobie, jak chcą, czas spędzają, a ja tymczasem do gospody skoczę, na chwilę tylko, po dzbanek wina skoczę, bo na dobrotliwe bogi przysięgam, że rosa starych kości nie rozgrzewa. Niebezpieczeństwo nie grozi im żadne. Edylowie śpią, lub po gospodach w kości grają. Wszyscy śpią. Cały Rzym śpi, kto tu zajrzéć może? Zresztą powrócę zaraz. Po dzbanek wina do gospody skoczę i powrócę! (odbiega i niknie pomiędzy drzewami. Juliusz i Helia przechadzają się powoli).

Helia.

Mów ciągle... kocham dźwięk twojego głosu... Chciałabym nie słyszeć nic, prócz dźwięku twego głosu...

Juniusz.

Kiedy mi liktorowie ręce od powrozów oswobadzali, a ty, jak dobry gieniusz przedemną stałaś, z uśmiechu, którym witałaś wolność moją, z rumieńca, który jak zorza na pobladłe lica twe wstępował, odgadłem duszę, piękniejszą od najpiękniejszego z ciał i błagałem bogów, aby z moją zawarła wieczny związek...

Helia.
Wieczny?

Juniusz.

Idea miłości jest wieczną. Człowiek, który ją święci, w krótkiej chwili zamyka wieczność. Czy pójdziesz ze mną? (odchodzą w głąb ogrodu).

(głos Waleryusza za murem).

Znać Fortuna umyśliła opiekować się edylami rzymskimi[2], skoro, tobie, Sofroniuszu, pozwoliła wygrać rzut Wenery! Niedźwiedziemi łapami kości rzucając, wygrałeś tyle złota, ile się go w brzuchu moim pomieścić może.

(głos edyla Sofroniusza za murem).

Beczkę złota miałby ten, ktoby aż tyle wygrał. Ja mam zaledwie parę garści.

(głos Waleryusza).

Ile?

(głos Edyla Sofroniusza).

Nie wiem.

(głos Waleryusza).

Wysyp tu na ten kamień, policzymy?

(Juniusz i Helia wracają).

Helia.

Ona mówiła, że wiek jest niecnym.

Juniusz.

Takim on jest, droga, takim on jest! lecz ty i ja rozniecimy pośród niego ognisko cnoty... Na tułactwo skazanych, łódź rybacka uniesie nas w cieniach nocy ku morzu, kędy przybycia naszego czeka gościnny okręt. Czy pójdziesz ze mną?



Helia.

Tam, gdzie nikogo swego mieć nie będziesz, pójdę z tobą! (oddalają się).

(głos Edyla za murem).

Na tym kamieniu tylko stanąć, za ten gzyms w górze rękoma uchwycić i już zajrzeć można do grodu dziewic Westy!

(głos Waleryusza).

Nie wolno.

(głos Edyla).

Jak komu! Tobie, prywatnemu świerszczowi, wara, ale mnie, urzędnikowi, stróżowi porządku...

(głos Waleryusza).

Przestań paplać. Liczmy: dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedm... mógłbyś mi amforkę wina zafundować, Sofroniuszu, tyle wygrawszy, mógłbyś...

(głos Edyla).

Znaczyłoby to lać w beczkę, z której się przelewa!.. Trzydzieści trzy, trzydzieści cztery... Chce mi się kotem na ten mur wdrapać i do ogrodu westalek zajrzeć. Śliczne tam dziewczęta, na Wenerę!...

(głos Waleryusza).

Wenerze ukradzione, a darowane Weście. Zły handel... trzydzieści dziewięć, czterdzieści...

(Juniusz i Helia zbliżają się).

Juniusz.
W kraju dalekim, chyba przelatujące jaskółki przyniosą nam w piórach trochę powietrza ojczyzny... Pójdziesz tam ze mną?...

Helia (zawieszając mu się na szyi).

Będę jaskółką, wijącą dla ciebie w kraju dalekim gniazdo...

Juniusz (trzymając ją w objęciu).

Może grota, pełna chłodu i nocnych postrachów, może pustynia z wyiskrzonem wiecznie okiem słońca schronieniem nam będzie, nim nad Rzymem zaświta dzień szczęśliwy... Czy pójdziesz ze mną?

Helia.

Z tobą wzywać będę dnia szczęśliwszego i z tobą, jeśli nieszczęsny nadejdzie — szczęśliwa umrę...

(Całują się i pocichu rozmawiają).

(głos Edyla za murem).

Dobrze jest od czasu do czasu na święty ogień okiem rzucić, bo niewiastom ufać nie można, takim nawet... Popatrz, jak zręcznie się tam wdrapię.

(głos Waleryusza).

Chciałbym edylem być, aby mieć prawo spojrzeć na ten ogród.

(głos Edyla).

Więc spójrz! Oprzyj się dłońmi na ramionach moich, a nogi z nad ziemi podnieś... ot tak! hop! Uf! Eneaszowi lżej było dźwigać ślepego Anchiza, niż mnie tłustego Waleryusza. Nic to! Przyjacielowi przysługę oddać trzeba! hop!

(Głowy Edyla Sofroniusza i Waleryusza ukazują się nad murem).

Edyl Sofroniusz.
Bogowie nieśmiertelni! Czy widzisz, Waleryuszu! Mów, mów prędko, co widzisz, bo ja oczom swoim niedowierzam!

Waleryusz (flegmatycznie).

Cóż ja widzę? Cóż ja osobliwego widzę? To co na każdym kroku dniem i nocą w Rzymie widzieć można!

Edyl.

Ale co? ale co?

Waleryusz.

Niewiastę i mężczyznę, którzy się obejmują, całują, szepcą...

Edyl.

Ale ta niewiasta... ta niewiasta... bogowie nieśmiertelni, to dziewica Westy... po ubraniu poznaję... bogowie nieśmiertelni, westalka w objęciu mężczyzny... Waleryuszu, otwieraj dobrze oczy! Nieszczęsny Rzymie! Co się stanie z Cezarem! Nefas! Otwieraj oczy, Waleryuszu, abyś mógł świadczyć... dobrze otwieraj oczy...

Waleryusz.

Otwieram... otwieram... i więcej jeszcze niż ty spostrzegam... W świątyni Westy... jakościć... ciemno!...

Edyl.

Na Jowisza piorunującego! Prawda! Drzwi na oścież otwarte, a nie błyska z nich nawet takie światełko, jakiem świeci kocie oko... Biada nam! biada Rzymowi! Sami bogowie, gdy to ujrzą, z tronów[3] pospadają i na ziemię runą!

Waleryusz.
A dopieroż tęgiego przewróci ziemia koziołka!

Edyl.

Śpieszmy, śpieszmy dać znać... Do prefekta biegnę... ty do arcykapłana leć! lećmy!

(Obaj znikają z nad muru, za którym słychać jeszcze głos Waleryusza).

(głos Waleryusza).

Aha, leć! jakby mi łatwo było lecieć! Że tam jednej z dziewic Westy zechciało się wstąpić w służbę Afrodyty, ja mam lecieć! Ale niema co! Straszne klęski na Rzym spaść mogą, więc i na mnie! lecę tedy... do arcykapłana lecę!

(Odgłos kroków za murem oddala się; Juniusz i Helia, trzymając, się w objęciu, szybko w głąb ogrodu postępują, ale zatrzymują się raz jeszcze).

Juniusz.

Helio, serce prawe brzydzi się oszustwem. W dalekim kraju pochwyceni, możemy, jak ja dziś, oboje iść tam, skąd ciała nasze tłuszcza z dziką wrzawą na haniebne Gemonie[4] ciągnąć będzie...

Helia.

Wtedy imiona nasze razem wstąpią w błyszczącą nad światem krwawą zorzę. Idę, Juniuszu.

(Wychodzą śpiesznie).

Gigea (z dzbankiem w ręku).

Gdzież gołębie uleciały? (śmieje się). Che, che, che! przecież, przecież choć raz się domyślili, że miłość jest czemś innem, niż gadanie! pewno tam są... w tej gęstwinie mirtów i bukszpanów... Che, che, che, che! Kupido niech wam sprzyja! Niech sprzyja wam Kupido, gołąbki moje, a mnie ten miły dzbaneczek! (pije). Dziękuję ci, clarissime, za sestercye, ergo za to wyborne winko! (pije znowu, poczem z uśmiechem głową trzęsie). Co komu wypada! Co kto może! Młodym kochanie, starym winko, a wszystko dobrze, bo wszystkim wesoło! che, che, che... Wszystkim wesoło! (pije).





  1. Owidyusz był twórcą dzieła p. t. „Sztuka kochania“ (Ars amandi).
  2. Edylowie pełnili w Rzymie czynność dzisiejszéj policyi.
  3. „Thronus.“ Guhl i Koner, str. 569.
  4. „Scalae gemoniae“, wschody wykute w skale, z których trupy śmiercią karanych przestępców wrzucano do Tybru. Valer. Maximus, Dio Cassius.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.