Wesołe opowiadania wesołego chłopca/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Seweryn Udziela
Tytuł Wesołe opowiadania wesołego chłopca
Pochodzenie Bibljoteka „Orlego Lotu“
Wydawca Księgarnia Geograficzna „Orbis“
Data wyd. 1934
Druk Tłocznia Geograficzna „Orbis“
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

BIBLJOTEKA ORLEGO LOTU“
WYDAWNICTWO  KRAK.  ODDZIAŁU  POLSK.  TOW.  KRAJOZNAW.
Nr. 13.

SEWERYN UDZIELA
WESOŁE OPOWIADANIA
WESOŁEGO CHŁOPCA
KRAKÓW 1934
NAKŁADEM KSIĘGARNI GEOGRAFICZNEJ ORBIS



SKŁAD GŁÓWNY NA WARSZAWĘ W „DOMU KSIĄŻKI POLSKIEJ“
WARSZAWA, PLAC TRZECH KRZYŻY 8.



ODBITO W TŁOCZNI GEOGRAFICZNEJ ORBIS“ W KRAKOWIE
DĘBNIKI, BARSKA 41.



S. Udziela jako 7-letnie dziecko (obok matki).





Kim jestem.

Jako dobrze wychowany chłopiec chcę się wam przedstawić, moi kochani czytelnicy, zanim zacznę wam opowiadać zabawne przygody własne, albo moich bliskich znajomych.
Ale nie wiem, czy to potrafię dobrze zrobić, czy potrafię przedstawić się wam, jak należy. Zdaje się wam zapewnie, że to tak łatwo powiedzieć: jestem tym a tym. Ale nie mnie! Bo dotychczas sam nie wiem, kim jestem.
— To ciekawe! — powiecie — więc gadajże już raz!
Zaczynam, zaczynam.
Dziadka mojego, ojca matki, nie pamiętam, bo umarł, gdy byłem niemowlęciem, ot, tak małem, jak strucla na Boże Narodzenie. Ale gdy miałem już lat sześć, babka moja, wdowa, wyszła powtórnie zamąż, a ja nietylko, że byłem jako drużba na weselu i miałem wstążeczkę białą przypiętą do boku, ale nawet w kościele przed ołtarzem podawałem pierścionki państwu młodym.
Od tej chwili dopiero zaczęły się moje utrapienia i dotąd nie skończyły się jeszcze. Oto moja babka wybrała sobie na drugiego męża mojego stryja, rodzonego brata mojego ojca i to jeszcze brata najmłodszego! To niesłychane!
Stryj mój został ojczymem mojego ojca, a więc moim dziadkiem zarazem, a ja byłem jego bratankiem i wnukiem, czyli w prostej linji byłem własnym stryjem! Własnym stryjem! A więc stryjecznym bratem własnego ojca! Słyszycie? Okropność! W głowie przewraca mi się od tego!
A różni znajomi tworzyli na ten temat inne, najprzeróżniejsze kombinacje. W szkole nazywali mnie koledzy własnym dziadkiem.
Więc kimże jestem?
Ratujcie mnie, moi kochani i pomóżcie mi wybrnąć z tego zawikłania rodzinnego.


W pierwszej klasie.

Nie chciałem iść do szkoły, bo się szkoły bałem. Nieraz, gdy coś zbroiłem w domu, to mi odgrażano:
— Poczekaj! Tylko ty pójdziesz do szkoły!
To też, gdy matka kupiła mi tabliczkę i rysik i wzięła za rękę, aby mię oddać w opiekę nauczycielowi, wyrywałem się i płakałem w niebogłosy. W szkole trzymałem matkę silnie za rękę i wołałem rozpaczliwie:
— Ja nie chcę szkoły! Do domu! Do domu! Chodźmy do domu!
Nauczyciel głaskał mnie po głowie i łagodnie mówił:
— Nie płacz, Jasiu, tutaj będzie ci dobrze; patrz ile tu dzieci, a nie płaczą i dziwią się, czemu takie krzyki wyprawiasz.
Nic to nie pomogło; nie patrzyłem nawet na dzieci, nic przez łzy nie widziałem, tylko ciągnąłem matkę ku drzwiom i krzyczałem dalej:
— Do domu! Do domu!
Więc matka zmartwiona zabrała mnie do domu, a przez całą drogę tłómaczyła mi, że w szkole będzie mi wesoło; tylu tam chłopczyków, którzy będą się ze mną bawić; pan nauczyciel jest dobry. Lecz ja płakałem ciągle i mówiłem:
— Ja nie chcę szkoły! Nie chcę szkoły!
Myślicie, że mnie zostawili w domu? Codziennie prowadziła mnie matka do szkoły i codziennie brała do domu z powrotem. Wreszcie jakoś przywykłem do tej wędrówki, a gdy raz gromadka dzieci obstąpiła mnie dookoła i zaczęła namawiać wesoło:
— Zostań z nami! Zostań z nami! — A nauczyciel dodawał:
— Zostań nie na długo, na godzinkę tylko, a potem chłopcy odprowadzą cię do domu — zostałem.
Rozglądnąłem się po klasie; wszędzie pełno chłopców takich, jak i ja, a wszyscy wesoło i życzliwie patrzyli na mnie, zrobili mi nawet miejsce w ławce. I odtąd chodziłem już do szkoły.
Nauczyciel był bardzo dobry, nie bił nikogo, nie krzyczał, ale, gdy już za dużo hałasowaliśmy, brał skrzypki w ręce i uczył nas śpiewać. Śpiewaliśmy jak wróble, to cieniutko, to trochę grubiej, aż się tam czegoś wreszcie nauczyliśmy. Nawet do dnia dzisiejszego pamiętam z tych czasów dwie śpiewki i potrafię je pięknie zaśpiewać. Jedna to taka:

Pod ostrogskim borem
Stoi wróg taborem,
Młody kozak z pod Ostroga
Poległ z ręki wroga...

Albo druga też ładna:

O gwiazdeczko, coś błyszczała,
Gdym ja ujrzał świat...

A nauka tak się zawsze rozpoczynała:
Gdy tylko nauczyciel wszedł do klasy rano, zaraz przybiegaliśmy do niego z natrętnemi prośbami:
— Ja dzisiaj, proszę pana, przyniosę wody!
— Ja wezmę buty do czyszczenia!
— Ja drugi!
— Ja, ja!
Nauczyciel oganiał się, jak mógł i zdążał za tablicę, bo tam stała szafa szkolna. Tymczasem jeden z chłopców odebrał mu laskę, drugi wziął z ręki czapkę, trzeci dźwignął stołek, aby go ustawić za tablicą, bo pan nauczyciel musiał się porządnie ubrać, jakże mogłoby być inaczej? Więc nauczyciel otworzył szafę, a chłopcy wydobyli szczotkę i czernidło, potrzebne do czyszczenia butów, szczotkę do czyszczenia ubrania — inni pomagali panu zdjąć surdut, a był już dosyć stary i surdut i nauczyciel. Pamiętam, że surdut był ciemno-zielony, a z przodu tak wytarty, czy wysmarowany, że trudno było odgadnąć, jakiego koloru było niegdyś sukno, ale za to błyszczał się, jak czarne buty pięknie wyczyszczone.
Pana nauczyciela umieściliśmy teraz na stołku i dalejże na wyścigi ściągać buty, aby je wyczyścić. A wszystko robiliśmy tak prędko, tak zgrabnie, bo każdy dobijał się o zaszczyt obsłużenia pana nauczyciela, że nieraz o mało nie ściągnęliśmy go ze stołka na podłogę, aż wołał:
— Powoli! powoli! już dosyć!
W mig jeden chłopiec chwycił but jeden, drugi but drugi i czyścili je zawzięcie, tymczasem trzeci niósł już spiesznie w miednicy wodę z pod studni, rozlewając ją po drodze, bo się spieszył, a inni, biegając potrącali go też, jak mogli. Pan nauczyciel począł się myć, chłopcy podali mu mydło i ręcznik, które wyciągnęli ze szafy, bo tam było wszystko.
Skoro pan nauczyciel umył się porządnie, już jeden porwał miednicę i biegł z nią na dwór, aby wylać wodę, chociaż nie wiele jej tam było, bo cała klasa była zalana — inny podawał ręcznik, inny przysuwał stołek do siedzenia, bo trzeba było wdziać buty wyczyszczone, aż się świeciły. Jeden wciągał panu jeden but na nogę, drugi drugi, a pan nauczyciel ciągle krzyczał:
— Powoli, bo mnie obalicie!
Już też i surdut był wytrzepany, więc dalejże wciągać go, co tylko wyżsi chłopcy mogli zrobić.
Teraz wszystkie przybory rannej toalety wkładało się do szafy, a pan nauczyciel wyświeżony, wyelegantowany, zadowolony ze siebie, brał skrzypce do ręki i w nagrodę za przysługi, oddane mu przy rannem ubieraniu, zawołał:
— No, chłopcy, teraz zaśpiewajcie! — pociągnął smyczkiem po strunach, a myśmy zapiszczeli:
— Pod ostrogskim borem...!
I tak codziennie pięknie, wesoło szła nauka... ale mnie matka nauczyła czytać na książce do modlenia.


Na odpuście.

Już od tygodnia mówiono w domu o zbliżającym się odpuście w dniu Narodzenia Najśw. Panny Marji, jaki się odbędzie w sąsiedniej wiosce 8. września. Matka wybierała się na ten odpust, służąca także iść miała ochotę, a ja, a ja, ma się rozumieć, chciałem iść także.
— Nie chcę cię brać ze sobą — mówiła matka — bo znowu coś zbroisz i narobisz mi wstydu, a może i kłopotu niemało.
Obiecywałem, że się będę zachowywał jak najgrzeczniej, że matki nie opuszczę ani kroku, żeby mnie tylko zabrała ze sobą, bo nigdy jeszcze nie byłem na wsi na odpuście, a musi tam być pięknie, skoro tylu ludzi nawet procesja wybiera się z pielgrzymką.
Po długich prośbach przyobiecała mi matka, że mnie weźmie ze sobą. Nie mogłem się dnia tego doczekać. Co ja tam zobaczę? Poco tam tylu ludzi wędruje? Pytałem moich towarzyszy, czy który z nich idzie także na odpust. Żaden z nich nie szedł. Byłem dumny, iż mnie się to udało i już naprzód myślałem, jak wszyscy będą mnie pytali o przygody pielgrzymki, a co ja im będę opowiadał.
Dzień września był piękny i pogodny. Po obiedzie wybraliśmy się razem z matką pieszo, bo to była niedaleka sąsiednia wioska. Mijaliśmy grupy ludzi i nas mijali inni. Za mostem drożyna pięła się pod górę, a z drugiej strony wzgórza zobaczyłem wioskę i kościół wśród chat. Po dwóch godzinach wędrówki byliśmy na miejscu.
Koło kościoła ścisk wielki. Po obydwóch stronach drogi porozstawiane kramy z ciastkami, piernikami, obrazkami świętych, różańcami i innemi świętościami, — całe gromady dziadów śpiewały, zawodząc na różne głosy nabożne pieśni o Matce Boskiej, ślepcy grali na lirach, inni prosili o jałmużnę, że gwar i hałas był niesłychany.
Weszliśmy do kościoła; nabożeństwo jeszcze się nie rozpoczęło, więc ludzi było niewiele. Nie mogłem usiedzieć spokojnie w ławce przy matce, wyszedłem i rozglądałem się po kościele. Obok wielkiego ołtarza były drzwi, prowadzące do zakrystji. Wsunąłem się tam, aby zobaczyć, co się tam dzieje i co się tam znajduje. Był zakrystjan, który przygotowywał szaty kościelne dla księdza, był służący, który zaświecał świece, było dwóch chłopców i jeszcze kilku innych ludzi. Zakrystja była niewielka i ciasna. W jednym kącie zobaczyłem małe drzwiczki, do których wiodły schodki kamienne. Chciałem zobaczyć, co się za nimi znajduje. Żeby mnie zakrystjan nie wyrzucił, ostrożnie, powoli zbliżałem się do schodków; z obawą, a z wielką ciekawością, wstąpiłem na stopień najniższy, za chwilę posunąłem się na schodek drugi, postawszy tam spokojnie byłem wkrótce na stopniu trzecim i już przez otwór w drzwiach mogłem zajrzeć do wnętrza. Ale nic nie zobaczyłem, bo schodki skręcały się w bok. Wtedy posunąłem się w górę znowu o jeden stopień, a skoro zmiarkowałem, że mnie z zakrystji nikt już nie zobaczy, pobiegłem szybko do góry, i — co powiecie — wybiegłem najniespodziewaniej na ambonę. Ludzie w kościele spojrzeli na mnie, a ja zakłopotany i przerażony przysiadłem i czemprędzej począłem posuwać się do wyjścia, bojąc się, żeby mnie kto stąd za uszy niewyciągnął. Wybiegłem też zaraz z zakrystji.
Na cmentarzu kościelnym ludzie zaczęli przygotowywać się do procesji, chłopcy bili już w dzwony, zawieszone na pobliskiej dzwonnicy. Przybliżyłem się do nich, bo chciałem wziąć udział w tej czynności. Jakoż udało mi się przyczepić do liny i dalejże z drugim towarzyszem uradowany dzwoniłem co sił starczyło.
Procesja wyruszyła z kościoła, zobaczyłem matkę wśród ludzi, która, widząc mnie przy tej pracy, zgorszona, ręce załamała.
Po procesji, nie czekając już końca nabożeństw, przyszła matka do mnie i natychmiast kazała wracać do domu. Byłem zadowolony z tej pielgrzymki i możecie sobie wyobrazić, co ja to nagadałem kolegom o swoich przygodach na odpuście.


Jak to nauczyłem się robić szczotki.

Śliczny był maj, niebo błękitne, pogoda cudna, wszędzie zielono, wesoło, a tu pędzili nas do szkoły i kazali kilka godzin siedzieć w zaduchu i ciasnocie.
Gdy jeszcze nauczyciela nie było, gdy się spóźnił, stawaliśmy przy oknach i wpatrywali się w piękne okolice i podziwialiśmy płynące tratwy z drzewem po rzece pobliskiej. Ale gdy nauka oschła, nudna przeciągała się za długo, jeden po drugim wysuwaliśmy się z klasy na dwór, aby chociaż chwilkę odetchnąć świeżem powietrzem.
Wybiegłem też jednego dnia aż przed szkołę na ulicę, i zatrzymałem się chwilę, przed siedzącym na progu stróżem szkolnym, przypatrując się, jak zgrabnie robił szczotkę. Pęczki włosienia zakładał na pętelki ze sznurka, przewlekał przez dziurki w deseczce, i za chwilę szczotka była gotowa. Potem wzdłuż przyłożonej listewki drewnianej obcinał wystającą szczeć. Ot, i dzieło było skończone.
Podobała mi się ta robota, lekka i łatwa i postanowiłem zaraz, skoro wrócę do domu, zrobić taką szczotkę.
Tak byłem tą myślą zajęty, że nauka nie szła mi tego dnia zupełnie, i nie mogłem się doczekać, kiedy dzwonek zadzwoni, a nauczyciel wypuści nas ze szkoły.
W domu wyszukałem drewienko ze starej zniszczonej szczotki, wyskubałem szczątki tkwiącej w nim szczeci i szpagatu, wyczyściłem, i oglądałem się tylko za wyszukaniem potrzebnej szczeciny. Matka chowała prosiaka, aby go wykarmić, na szynki na święta wielkanocne. Skoro tylko wypuszczono go z chlewa na dziedziniec, pobiegłem po nożyce, aby z grzbietu wyciąć garstkę potrzebnej mi szczeciny. Prosiak nie chciał stać spokojnie, więc operacja nie poszła gładko. Powystrzygałem większe i mniejsze ząbki na grzbiecie wieprzaka, tak że matka aż ręce załamała, zobaczywszy swojego ulubieńca, ozdobionego niespodziewanie i nie bardzo estetycznie.
Starałem się udobruchać rozgniewaną matkę obietnicą, że dostanie zato piękną szczotkę, której właśnie w domu brakuje.
Zabrałem się do roboty, a poszła mi gładko i szybko, i w triumfie przyniosłem pierwszą szczotkę własnej roboty. Nie była ona ani zgrabna, ani ładna. Zrównanie szczeci nie było gładkie, a sama szczeć nie prana, brudna, zatłuszczona, nie pozwoliła używać szczotki do czyszczenia sukien, ale jako mazak do czernidła na buty była przecież doskonała.
Dumny chodziłem po tej pracy, i każdemu, kto chciał czy nie chciał słuchać, opowiadałem, jakiego to dokonałem wielkiego dzieła.


Oj figle, figle!

Wszędzie było mnie pełno, wszystko chciałem wiedzieć, wszystko chciałem widzieć, więc zato wścibstwo, zato natręctwo nie lubiano mnie nigdzie. Temu przeszkadzałem przy pracy, temu zawadzałem, a ze wszystkich stron słyszałem tylko same narzekania: A to kara Boża z tym chłopcem, czy co...
A towarzyszom zabawy czy kolegom w szkole lubiłem zawsze spłatać jakiego figla. Toteż nieraz zmawiali się, aby mi się odwzajemnić, ale dotąd nie udawało się to, bo albo podsłuchałem owe złowrogie narady, albo domyśliłem się czegoś i uniknąłem zasadzki.
Aż nareszcie i mnie się dostało. A było to tak: Rano, jak zwykle o godzinie ósmej rozpoczęła się nauka. Profesor opowiadał o wyprawie króla Bolesława Chrobrego do Kijowa. W klasie była cisza, że słychać było brzęczenie muchy, przelatującej przez okno. Wtem coś mię ukąsiło dotkliwie, że podskoczyłem do góry i obejrzałem się w tył, upatrując pszczoły, czy osy. Profesor zawołał: Co się stało? — Coś mię ukąsiło, proszę pana profesora. — Co takiego? — Nie wiem, bo nic nie widzę. — Siadaj i siedź cicho!
I znowu profesor opowiadał o wyprawie Chrobrego do Kijowa i znowu cisza była w klasie, jak makiem siał. Nagle znowu uczułem ukłucie tak bolesne, że podskoczyłem w ławce z krzykiem.
— Co to jest? zawołał oburzony profesor. — Co ty wyrabiasz?
— Bo mnie coś ukąsiło — prawie z płaczem usprawiedliwiałem się — i począłem szukać na ławce, na podłodze, przypuszczalnej osy lub pszczoły. Ale nic nie było. Profesor zeszedł ze stopnia, oglądnął miejsce zajmowane przezemnie, a nic nie zobaczywszy, zauważył: Pewnie osa jaka zaplątała się tutaj, ale już uciekła. Siadaj!
Podrapałem się w miejsce bolesne i usiadłem nieco dalej w ławce, gdzie już do końca godziny przesiedziałem spokojnie.
Po lekcji obstąpili mię chłopcy dookoła i niby z ubolewaniem dopytywali, co mi się stało. Po ich minach i uśmieszkach domyśliłem się zaraz, że to oni spłatali mi tego złośliwego figla. Nie zdradziłem się jednak z swoimi domysłami, ale uważnie i dokładnie zacząłem oglądać ławkę zwierzchu i ze spodu. Macając ręką, natrafiłem na grubą nitkę, a gdy ją szarpnąłem, aby wyciągnąć, zobaczyłem końce dwóch igieł, wychylające się z deski, na której siedziałem.
— A, zdrajcy — zawołałem — to wyście mnie tak urządzili, to wyście mnie tak ośmieszyli! — i już zabierałem się do bitki z wszystkimi. Byłem rozzłoszczony, a oni do tego śmiali się tak wesoło, że aż pokładali się ze śmiechu. Dzwonek zadzwonił, wszedł nauczyciel i w tej chwili uspokoiło się w klasie.
Przeprowadzone dalsze badania i dochodzenia po nauce objaśniły mię dopiero, jak się to stało. Oto trzech kolegów, których kosztem bawiłem się najczęściej, uknuło spisek przeciwko mnie, abym i ja dowiedział się, jak smakują łobuzowskie figle. W ławce, w desce, na której siedziałem, wywiercili od spodu cieniutkim świderkiem niedaleko od siebie dwie dziurki, z wierzchu prawie niewidoczne. Kupili dwie grube, dosyć długie igły, nawlekli je mocną, szarą nicią i tak zmajstrowali, że umieszczone w otworkach w desce za pociągnięciem nitki, podnosiły się do góry i wyglądały z otworków ostrymi końcami. Potem poprowadzili nitkę długą wzdłuż podstawy ławek przez kółeczka druciane aż do piątej ławki, gdzie siedzieli spiskowcy. Przygotowawszy wszystko i wypróbowawszy działalność wynalazku, oczekiwali lekcji profesora historji, na której urządzili całą tą przykrą dla mnie awanturę...
Ale nie daruję ja im tego!


W cyrku.

Przyszedłem do szkoły jak zwykle przed 8-mą. Zaledwie wszedłem do klasy otoczyli mnie koledzy z krzykiem i wrzaskiem: — Czy wiesz, że cyrk przyjechał! Cyrk! Cyrk przyjechał wczoraj wieczorem! Już budują go na Świńskiem Targowisku! Cyrk! Cyrk! Pójdziemy zobaczyć!
— Dajcież mi spokój! — zawołałem. — Jaki cyrk? Co za cyrk? Kto z was widział cyrk?
Wrzawa trwała ciągle, aż wszedł nauczyciel i rozpoczęły się lekcje. Nauka szła tego dnia kiepsko, nikt nie uważał, wszystkie myśli biegły do cyrku. Nie mogliśmy się doczekać dzwonka po ostatniej godzinie, aby wybiec ze szkoły. Ma się rozumieć, że po nauce pobiegliśmy zaraz na Świńskie Targowisko. Tam ruch był niemały. Zwożono deski, wstawiano w ziemię słupy, równano ziemię i wysypywano piaskiem. Myśmy oglądali wszystkie te roboty a niemniej ciekawie zaglądaliśmy do stajni naprędce wybudowanej, gdzie stały konie.
Niektórzy koledzy coś już o cyrku słyszeli, więc objaśniali mnie o wyścigach konnych, o sztuczkach linoskoczków, opowiadając niestworzone rzeczy. Byłem tem wszystkiem mocno podniecony, chciałem to zobaczyć, ale nie spodziewałem się dostać pieniędzy na opłatę wstępu do cyrku. Jeden kolega mówił, że pewnie pójdzie z rodzicami, drugi zapewniał, że dostanie pieniądze na bilet od ciotki, trzeci chwalił się, że ma bardzo dobrą babkę, która pewnie zrobi mu tę przyjemność i da pieniądze, skoro ją poprosi.
Przedstawienia cyrkowe miały się rozpocząć wieczorem. Toteż skoro tylko zmrok się zrobił, pobiegłem na plac cyrkowy, aby przynajmniej zobaczyć ruch cały, a może też uda mi się i coś więcej widzieć. Spotkałem tam już kilku kolegów i pełno studentów z innych klas i szkół, którzy kręcili się wokoło budynku cyrkowego, szukając w ścianach drewnianych jakiejś szczeliny, aby zajrzeć do wnętrza. Niektórzy śmielsi zaczęli nożykami wycinać szpary między deskami. Ja obiegłszy już, nie wiem który raz całą szopę, stanąłem przy chłopcach majstrujących tam coś koło desek, gdy nagle uchwycił mię ktoś silną ręką za kołnierz i znajdującego się obok mnie drugiego studenta. Oglądnąłem się i zobaczyłem wysokiego, barczystego mężczyznę, który popychał nas rękami przed sobą i mówił coś, czego nie rozumiałem. Był to widocznie człowiek z cyrku. Przypuszczając, iż posądzał nas, że nożykami psujemy deski, wołałem: To nie ja! Ja tu nic nie robiłem! — i chciałem się wyrwać i uciec.
Ale ten nie myślał puścić, przyprowadził nas do wejścia, mruknął coś do kasjera i wepchnął nas do wnętrza szopy, prowadząc poza siedzeniami gości dalej i dalej. Tak nas zaprowadził do garderoby artystów. Tam znajdował się jeden Polak, który nas przerażonych uspokoił, żebyśmy się niczego nie bali, bo nam się tu nic złego nie stanie. Będziecie wszystko widzieli zadarmo, stójcie tu przy drzwiach, a gdy ja wyjdę do was i wezmę was za ręce, pójdziecie ze mną i będziecie robić to, co i ja. Potem wyprowadził nas do hali cyrkowej i pozostawił spokojnie. Ochłonęliśmy z przestrachu, i stanęliśmy skromnie i spokojnie, podziwiając oświetlenie i całe urządzenie hali, czegośmy nigdy przedtem nie widzieli.
O, czemuż byłem taki głupi, gdy wtedy, skoro nami nikt się już nie zajmował, nie wmieszałem się w tłum gości, i nie uciekłem. Byłbym uniknął wstydu, jakiego później miałem dosyć.
Gdy już konie objechały cyrk kilka razy, gdy produkowali się różnemi sztuczkami pajace i tresowane konie, wybiegł nagle znajomy nam już Polak, chwycił nas za ręce, i w podskokach wprowadził na arenę cyrkową. My niezgrabnie biegliśmy koło niego, a mnie się w oczach wszystko zakręciło; słyszałem tylko wokoło siebie wrzaski, huk, oklaski rozbawionego tłumu. Przebiegliśmy arenę z powrotem, przyczem błazen wywrócił parę razy koziołka, my staraliśmy się podobnie, ale że nam to szło niezgrabnie, wrzawa i krzyki rozbawionej publiczności nie miały granic. Klown zrzucił nam czapki z głowy, twierdząc, że nam zawadzają i że dlatego ćwiczenia gimnastyczne wykonujemy niezgrabnie, poczem znowu w skokach i przysiadach, wykonując różne ruchy rękami, przebiegł przez arenę na drugą stronę. Tam znowu podniósł czapki nasze ze ziemi i założył nam na głowy. Poczem, przypatrując się nam uważnie, spostrzegł, że jesteśmy zmęczeni i spoceni. — Ach, tak nie może być, muszę wam pot z twarzy zetrzeć — mówiąc to, chwycił za czapki i wytarł niemi nasze twarze.
Z przerażeniem spostrzegliśmy, żeśmy obydwaj byli czarni jak murzyni. Widocznie hultaje posypali nam czapki sadzą. W cyrku hałas i radość podniosły się niesłychanie, a mnie się zdawało, że słyszę tu i ówdzie, ryczące od śmiechu głosy moich kolegów. Błazen odprowadził nas na dawne miejsca. Mnie kręciło się tak w głowie, że nie mogłem ustać na nogach. Sąsiedzi naśmiewali się mówiąc: A chciało ci się cyrku!
Gdyśmy nieco przyszli do siebie, wynieśliśmy się cicho i każdy z nas biegł do domu, aby się umyć, a cieszyliśmy się, że noc już była, ludzi mało na ulicach, a mieszkanie niedaleko.
Możecie sobie wyobrazić, co się działo później w domu, a na drugi dzień w szkole!
Mego współtowarzysza niedoli, który wtedy chodził do trzeciej klasy gimnazjalnej, zobaczyłem dopiero po wielu latach, na posadzie sędziego.



Wizyta u biskupa.

Miałem już lat 14, a jeszcze nie widziałem biskupa żywego, bo na obrazku oglądałem biskupa św. Stanisława, biskupa św. Wojciecha, no, i biskupa św. Mikołaja. Ten ostatni miał długą siwą brodę, inni byli bez brody. Ale chciałbym widzieć, jak biskup chodzi, chciałbym słyszeć, jak mówi.
To też gdy przybyłem do szkół do Tarnowa, do siedziby biskupa, zaraz pytałem się, kiedy biskup odprawia nabożeństwo i czy go tam można zobaczyć. A w najbliższą niedzielę poszedłem na sumę, aby go widzieć.
Przy ołtarzu wyglądał tak, jak ci biskupi święci bez brody, których miałem na obrazku, a chodził tak, jak inni ludzie, a w czasie mszy świętej przemawiał po łacinie jak drudzy księża.
Byłem zadowolony, że ciekawość moja została zaspokojona. Ale nie na długo.
W kilka dni później, w czasie pięknego popołudnia wrześniowego zobaczyłem księdza starszego idącego gościńcem za miasto na przechadzkę, a za nim lokaja o kilka kroków z tyłu. Spotykane w drodze dzieci przybiegały do księdza i całowały go po rękach. Zaciekawiony, pytam dzieci, co to za ksiądz. Powiedziały mi, że to biskup.
Jakto, więc to ten biskup, którego widziałem w złotej infule, z pastorałem w ręku, w złocistej kapie? To on nie chodzi tak zawsze, ale jak zwyczajny ksiądz? Zdumiałem się.
Trzeba czegoś więcej dowiedzieć się o naszym biskupie. Zapragnąłem wiedzieć, jak biskup mieszka, jak żyje, co robi w domu?
Studenci, koledzy moi, nie wiele mogli mię objaśnić, bo sami nie wiele wiedzieli. Powiedzieli mi tylko, że biskup mieszka w pałacu, w rynku, że jest dobry i wspiera studentów.
Poszedłem zaraz oglądać ten pałac, ale rozczarowałem się zupełnie, bo tym pałacem była zwyczajna kamienica piętrowa, z szeroką bramą wjazdową, a różniła się od innych tem tylko, że stały przed nią cztery słupki kamienne, jakich nie było przed żadną inną kamienicą.
Nie mogłem się zgodzić w myśli swojej, żeby biskup mieszkał tak, jak inni śmiertelnicy. Więc pewnie wewnątrz tej kamienicy ma wspaniałe mieszkanie, ślicznie i bogato urządzone. Tam trzebaby być, zobaczyć te śliczności. Ale jakże się dostać do biskupa biednemu studentowi.
Zacząłem zbierać wiadomości. Wypytywałem kolegów i starszych studentów znajomych, czy który nie był u biskupa, czy który nie widział, jak biskup mieszka. Żaden. Nikt nic nie wiedział, nikt nic nie widział. Powtarzali tylko, że biskup przyjmuje biednych studentów, proszących o wsparcie i wsparcia im nie odmawia.
Niech się dzieje, co chce, muszę być u biskupa, muszę zobaczyć, jak biskup mieszka.
W najbliższe pogodne popołudnie, około godziny czwartej poszedłem jako student ubogi prosić o wsparcie. Bo rzeczywiście byłem biednym studentem, utrzymywałem się bardzo skromnie z lichych lekcyj, więc gdyby mi biskup coś ofiarował, przydałoby się. Ale mnie szło nie o tych kilka złotych, ja chciałem wiedzieć jak biskup mieszka.
Idę. Otworzyłem delikatnie i cicho drzwi furtki w bramie pałacu biskupiego i wszedłem do obszernej sieni. Zamknąłem furtkę za sobą. Z drugiej strony sieni otwarta była brama na dziedziniec. W sieni nie było nikogo. Czekałem, może się kto pokaże. Ale panowała zupełna cisza dookoła. Z boku sieni zobaczyłem oszklone drzwi. Zbliżyłem się do nich i popatrzyłem przez szyby. Zobaczyłem schody, wiodące na górę; były pomalowane i zasłane chodnikiem. Aha, tędy biskup chodzi. Więc odważnie ale cicho i ostrożnie otworzyłem drzwi i wszedłem na schody. Drzwi za sobą zamknąłem. Powoli mijam schód za schodem i wychodzę na piętro do sieni. Otwarte drzwi na ganek od strony dziedzińca. Stanąłem i słucham, czy kto nie idzie, czy się w jakim pokoju kto nie rusza? Nic. Cisza dokoła. Co tu robić? Sień nie ciekawa, bielona, niema w niej nic do oglądania...
Więc idę przez otwarte drzwi na ganek. Widzę na boku otwarte drzwi nieduże, a obok otwarte okno, na którem przewieszony był ręcznik biały. Znowu idę ostrożnie, cicho skromnie do tych drzwi i zaglądam przez sąsiednie okno. Była to kaplica, domowa kaplica biskupa. Pokoik nieduży, biały, podłoga malowana, ołtarzyk niewielki, klęcznik, dywanik i nic więcej. No, zobaczyłem chociaż kaplicę biskupią, ale jeszcze żadnych wspaniałości.
Przez drzwi wchodzę do sionki, a z niej drzwiami naprzeciw kaplicy do małego pokoiku. Poznałem, że tu rezyduje służący, bo zauważyłem porozkładane szczotki do czyszczenia sukien i obuwia, całe szeregi butów pod ścianą, pudełka z czernidłem, lampę naftową na stoliku.
A cóż dalej?
Drzwi do następnego pokoju były otwarte, a stamtąd dalsze, przez które można było widzieć całe mieszkanie biskupa, aż do okien z frontu pałacu.
W całem mieszkaniu nie było jednak nikogo.
Zaciekawiony zbliżyłem się do drzwi dalszych, skąd już z trwogą rozglądałem się po pokojach. Ale wycofałem się stamtąd coprędzej w obawie, aby mnie tu kto nie zastał i nie wziął za złodzieja.
Z bijącem sercem wracałem przez ganek do sieni, a ze sieni po schodach schodzę na dół. I tu dopiero spotkałem służącego, który szedł na górę.
— Czego tu? — zapytał ostro.
Przedstawiłem się, że jestem biednym studentem i przyszedłem do księdza biskupa prosić o wsparcie.
— Niema księdza biskupa, pojechał na przechadzkę. A przyjmuje tylko w środy, o godzinie jedenastej. Wtedy trzeba przyjść.
Podziękowałem za informację i wyszedłem.
W drodze do domu otrząsnąłem się trochę z wrażeń, jakich w tej wycieczce doznałem. Ale nadewszystko cieszyłem się, że dopiąłem celu, że zobaczyłem mieszkanie biskupa. Wprawdzie nie było ono tak wspaniałe, jak to sobie wyobrażałem, ale widziałem je, a żaden kolega nie mógł się czemś podobnem pochwalić. I rzeczywiście, gdym na drugi dzień opowiadał o tej wycieczce, wszyscy byli zachwyceni i zazdrościli mi tych odwiedzin. — Długo jeszcze potem wskazywali mnie idącego ulicą mówiąc:
— Oto ten, co był u biskupa.
Ale nie poszedłem tam już po raz drugi.


Poświęcenie szkoły.

Było to w roku 1874.
Aha! Widzicie, że już chodzę do szkoły, kiedy zaczynam opowiadanie jak uczony profesor, albo jak stary kronikarz.
Ale bo też to było wydarzenie wielkie, ważne, bo w tym roku miasto Tarnów oddało do użytku szkołom męskim nowy, wielki budynek murowany, dwupiętrowy.
Nie myślcie, że mnie ten budynek co obchodził, nie! Ale miało być poświęcenie szkoły, wielka parada, i to chciałem widzieć, bo nigdy nie byłem przy poświęceniu szkoły i nie wiem, jak to szkołę poświęcają. Czy może tak, jak na wielkanoc babki, placki, jaja, kiełbasy i szynki? Czasem w domu, jak ksiądz umaczał kropidło i chlusnął potem po plackach i tortach, to matka aż ręce załamywała, bo cukry i lukry rozpuszczały się w okamgnieniu.
Ażeby tak dobrze zlać całą szkołę, to musiałaby przyjechać straż ogniowa z sikawkami, aby dopomóc księdzu zlewać i poświęcać szkołę. Muszę to przecież zobaczyć, bo taka historja nie prędko się zdarzy. Nie mogłem się też doczekać dnia wyznaczonego na to poświęcenie.
Wreszcie nadeszło to święto. Pogoda dopisała i tłumy ludu zaczęły się gromadzić około szkoły. Zapewne chciały zobaczyć, jak to będą zlewać szkołę przy poświęceniu. Rozglądałem się pilnie za strażą ogniową, ale nie przyjechała; sikawki musiały się rozeschnąć, bo to kilka dni przedtem były upały. Tymczasem słychać było zdaleka śpiewy nabożne i nadeszła procesja z chorągwiami, z księdzem biskupem na czele, który sam chciał szkołę poświęcać.
Razem z procesją wszedłem do budynku, przepychałem się wszędzie, aby być blisko biskupa i widzieć wszystko dobrze. Biskup z księżmi i klerykami wśród śpiewów wyszedł na pierwsze piętro i wszedł do wielkiej sali, ubranej zielenią, kwiatami i dywanami. Pod jedną ścianą stał na stopniach duży stół okryty suknem zielonem. Biskup obszedł salę dookoła, przed każdą ścianą odmawiał modlitwy i kropił ją wodą, potem wyszedł z całym orszakiem, przeszedł korytarz z końca w koniec, modlił się i święcił, a następnie zszedł niżej, na parter.
Nie wszyscy obecni w wielkiej sali wyszli z tą procesją. Ja także zostałem. Czekamy, co będzie dalej? To czekanie trwało jakoś długo, publiczność zaczęła się niepokoić. Ja nawet uszczypnąłem jakiegoś chłopca, który stał obok, bo cóż miałem robić. Był to jakiś grubianin, bo odwzajemnił się mi szturchańcem w bok. I bylibyśmy się poczubili na dobre, gdy wtem wyszedł na stopień jakiś pan starszy, średniego wzrostu, dobrze siwiejący, w czarnem ubraniu; stanął za stołem i głośno powiedział: — W tem miejscu, gdzie dzisiaj stoi miasto Tarnów, rosła dawniej tarnina...
Teraz przystąpił do niego inny jakiś pan, coś mu szepnął do ucha, a wtedy mowca zszedł ze stopnia i w sali zrobiło się cicho. Czekamy, co to dalej będzie, ale nic nie było. Czekanie dłuży się nam wszystkim widocznie i mowcy także, który chciał uroczystość zagaić, to też wyszedł znowu na stopień, stanął za stołem i przemówił:
— W tem miejscu, gdzie dzisiaj stoi miasto Tarnów, rosła dawniej tarnina...
Znowu z drugiej strony przystąpił do niego jakiś pan inny i coś mu szepnął do ucha. I znowu mowca zeszedł ze stopnia i na sali było cicho.
Wreszcie usłyszeliśmy zbliżające się śpiewy i modlitwy, a cała procesja weszła do sali; to ksiądz biskup poświęcił już parter, pierwsze i drugie piętro budynku, wreszcie uroczystość pragnął zakończyć w sali. Stanął przed owem podniesieniem ze stołem i w krótkich słowach życzył miastu, aby ta szkoła wychowała mu mądrych i zacnych obywateli.
Wyszedł znowu poraz trzeci ów mowca, a dowiedziałem się, że to był burmistrz miasta i odezwał się głosem silnym po raz trzeci:
— W tem miejscu, gdzie dzisiaj stoi miasto Tarnów, rosła dawniej tarnina...
W tej chwili tu i ówdzie odezwał się śmiech, ale nie wybuchnął z całą siłą; to powaga chwili wstrzymała obecnych od wyrażenia w tej formie owacji dla pana burmistrza.
To też teraz wypowiedział do końca swoją mowę, opowiadając, jak to na tej tarninie wyrósł Tarnów, przedstawił krótko jego dzieje i wyraził nadzieję, że szkoła ta przyczyni się do rozwoju miasta.
Tej mowy nie każdy wysłuchał uważnie, bo wszyscy zabierali się do wyjścia, a jeszcze wśród drogi słyszało się, jak jeden przypominał drugiemu, że: — W tem miejscu, gdzie dzisiaj stoi miasto Tarnów, rosła dawniej tarnina.


Poszukiwanie zaklętej królewny.

Nie przebrzmiała jeszcze moja sława, zdobyta odwagą odwiedzin u biskupa, gdy jednego dnia kolega Walek zwierza mi się, że wczoraj poznał studenta, który dużo opowiadał o zaklętej księżniczce, pokutującej w jego wsi, a dotąd nikomu nie udało się wybawić jej z tego zaklęcia.
— Chodźmy do niego! — zawołałem rozpalony ciekawością — chciałbym sam usłyszeć, co on opowiada, a może udałoby się nam uwolnić nieszczęśliwą, a przytem zdobyć zaklęte skarby!
— Ale co będzie z księżniczką — zapytał zafrasowany kolega — przecież z wybawioną musi się wybawca ożenić?
— No, teraz nie można, bo chodzimy do szkoły; ale wybawiona księżniczka może poczekać, aż wybawiciel jej dorośnie.
— Prawda, że może.
Poszliśmy do tego studenta, co opowiadał o księżniczce zaklętej. Zastaliśmy go w domu, zapoznaliśmy się łatwo, a ja rozgrzany ciekawością mówię odrazu:
— Opowiadają tutaj dużo, że w twojej wsi jest zaklęta królewna. Opowiedz nam, co wiesz o tem, bo jesteśmy strasznie ciekawi.
— A mybyśmy chcieli iść na ratunek i wybawić ją z tego zaklęcia — odezwał się niepotrzebnie mój towarzysz, za co szarpnąłem go silnie za rękaw.
Nowy znajomy popatrzył na nas, uśmiechnął się i mówił:
— O, zaraz królewna! Królewny mieszkają po zamkach, a w Bukowcu nie było zamku, nie ma też nawet ruin, ale zaklęta jest dziewczyna, Maciaszkówna, z naszej rodziny, bo ja jestem Maciaszek, to wiem wszystko najlepiej.
Urósł w moich oczach krewny zaklętej dziewczyny, więc z uszanowaniem prosiłem dalej:
— Opowiedz, opowiedz, my słuchamy — i przysunąłem się do niego, aby nie stracić ani słóweczka z tego opowiadania.
— Opowiem, opowiem, czemu nie. Nieraz myślę o tem nieszczęściu, które spotkało naszą rodzinę, a myślę też i o tem, że dotąd jeszcze nic nie zrobiliśmy dla nieszczęśliwej.
— My pójdziemy! zaprowadź nas tylko! — wołamy.
— Pójdziecie, zaraz pójdziecie, a nawet nie wiecie gdzie jest ten Bukowiec.
— To też przyszliśmy do ciebie, żebyś nam wszystko powiedział, potem uradzimy, co i jak zrobić.
— Cztery mile stąd — zaczął opowiadanie Maciaszek — jest miasteczko Ciężkowice. Leży w bardzo ładnej okolicy pagórkowatej, a wszędzie tam po polach, wśród gajów, nad rzeką Białą wiele skał piaskowych porozrzucanych, nieraz o bardzo fantastycznych kształtach, tworzących to niby jakieś miasto zakamieniałe, to zwaliska zamku, to znowu niby domy większe i mniejsze. A wszędzie wiążą się z temi skałami podania, legendy i cudowne baśnie jakieś z za świata.
Kilka kilometrów na południowy-wschód od Ciężkowic jest wieś Bukowiec, moje miejsce rodzinne i tam to opowiadają straszne rzeczy o Maciaszkównie. Znane są dwa opowiadania. Jedno jest takie, słuchajcie!
Przysunęliśmy się jeszcze bliżej do opowiadającego, słuchamy, a on mówi:
— Na wzgórzu wśród wielkich lasów przed wiekami przemieszkiwali tutaj rozbójnicy, a dziewczyna Maciaszkówna, służyła u nich, gotowała im jeść i spełniała domowe posługi. Kiedy raz na rozkaz starszego zbójcy dziewczyna nie wykonała natychmiast jego polecenia, rozzłoszczony krzyknął:
— Żeby cię djabli wzięli!
I w tej chwili trzasnął piorun w chałupę, zniknęła Maciaszkówna i zbójcy, a pozostał tylko dom, zamieniony w kamień i jaskinia pod nim. Za to, że służyła u zbójników pokutować będzie Maciaszkówna tak długo, dopóki jej kto nie wybawi.
Bywali śmiałkowie, którzy pragnęli ratować biedną dziewczynę i zapuszczali się w czeluście skalne daleko w głąb ziemi. Jeden odważny przez dwa dni błąkał się w labiryncie podziemnym, wreszcie doszedł do bramy żelaznej, a gdy chciał ją otworzyć i dobijał się silnie, usłyszał głos z poza drzwi zamkniętych, że bramę otworzą wtedy, gdy zniesie pod nią z kościoła wszystko, czego potrzeba do odprawienia mszy świętej, znosząc każdą rzecz z osobna, i ksiądz odprawi tu mszę świętą. Gdyby zaś zapomniał przynieść choćby jednej jakiejś najdrobniejszej rzeczy, to za sto lat dopiero można próbować uwolnić dziewczynę znowu.
Ucieszony parobek pomyślnym wynikiem swoich trudów, wrócił na powierzchnię ziemi i za zezwoleniem księdza proboszcza zaczął znosić potrzebne sprzęty i aparaty kościelne do jaskini. Gdy wreszcie po wielu trudach zniósł wszystko na dzień oznaczony i przyprowadził księdza gotowego odprawić mszę świętą, zaczął się znowu dobijać, aby mu bramę otworzono. Tymczasem usłyszał tylko śmiech szyderczy i odpowiedź, że nie przyniósł jeszcze miotły, aby podmieść miejsce, na którem ma się odprawić nabożeństwo.
Przeraziliśmy się, słuchając tego strasznego opowiadania, bo trudna z djabłami sprawa i mogliby jeszcze głowę ukręcić, gdyby się im sprzeciwić.
Ale opowiadający ciągnął dalej.
— Jest jeszcze jedno podanie o zniknięciu Maciaszkówny. Dziewczyna zamiast iść do kościoła w niedzielę, podczas sumy pasła bydło. Wtedy wyskoczył djabeł, porwał ją i zaniósł do jaskini pod ziemię. Jeden z parobków poszedł jej szukać. Spuścił się do jaskini, szedł, szedł długo i daleko, aż natrafił na rzekę podziemną, której nie mógł przejść. Widział tylko na drugim jej brzegu w głębi w jakiejś komnacie Maciaszkównę, rachującą pieniądze. Gdy na nią zawołał, zbliżyła się i powiedziała, że może ją wybawić tylko ten z rodu Maciaszków, kto zostanie księdzem i przy pierwszej mszy świętej pomodli się za nią.
To drugie podanie zdaje się być prawdziwsze. Było już kilku księży w naszej rodzinie, ale każdy w czasie mszy 1-szej zapominał o nieszczęśliwej krewniaczce.
— Chodźmy więc, chodźmy koniecznie obejrzeć to nadzwyczajne miejsce pokuty nieszczęśliwego dziewczęcia. Kto wie, jak daleko uda się nam dotrzeć w głąb jaskini i kto wie, co tam zobaczymy, co tam znajdziemy? Może skarby nagromadzone i ukryte przed wiekami przez rozbójników? A ty nie byłeś tam jeszcze? — pytamy Maciaszka.
— Nie byłem, bo sam bałem się tam iść, a nie mogłem namówić chłopców, aby mi towarzyszyli, bo się także bali.
Dobraliśmy sobie jeszcze jednego kolegę, zabraliśmy na drogę chleb i świece i pod przewodnictwem Maciaszka w piękny, pogodny dzień wybraliśmy się w drogę. Szliśmy pieszo, bo wtedy nie było kolei, zresztą nie mieliśmy pieniędzy na opłacenie jazdy. Szliśmy przez Gromnik, Tuchów, Ciężkowice, aż na wieczór zaszliśmy strudzeni wielce do Bukowca. Maciaszek zaprosił nas na noc do siebie, a matka jego przyjęła nas gościnnie, uraczyła mlekiem i wybornym chlebem razowym, poczem poszliśmy zaraz do stodoły na siano, gdzie spaliśmy jak zabici do późnego ranka. Po śniadaniu, nie wyjawiając naszych zamiarów, poszliśmy do lasu szukać jaskini. W lesie napotkaliśmy chłopaka, pasącego bydło; pytamy się go gdzie tutaj w skale jest jaskinia?
— Hę? Jaskinia? — pyta wyrostek.
— No, jaskinia w skale. Chcieliśmy ją obejrzeć.
— Jaskinia? Jaka jaskinia? Tu niema żadnej jaskini.
— Ale jest — mówimy — taka, co w niej siedzi zaklęta Maciaszkówna.
— Aha, taka dziura. Jest hajnok! — i pokazał nam niedaleko stojącą skałę, a nawet podszedł z nami na miejsce.
Zobaczyliśmy w ziemi dziurę, niby otwór do studni o powierzchni, mniejwięcej metra kwadratowego. Zaglądamy do wnętrza, ciemno, nic nie widać, zejścia żadnego też nie ma. Pytamy raz jeszcze chłopca:
— To tutaj?
— Tu.
— Tędy się schodzi?
— A tędy.
— A byłeś tam kiedy?
— Ej, nie — mówi zaambarasowany.
Zapalamy świece i oświetlamy otwór ciemny, aby zobaczyć, w jaki sposób można spuścić się na dół. O metr niżej widzimy dno, więc wskakujemy i rozglądamy się dalej. W boku w skale spostrzegamy czeluść, prowadzącą skośnie w dół. Można przejść, więc idziemy jeden za drugim, rozglądając się po bokach. Jesteśmy w wąskiej szczelinie skalnej, niby w korytarzu. Warstwy piaskowca poszarpane wystają mniejszymi lub większymi zębami. Korytarz prowadzi w dół i zwęża się. Wsuwamy się po jednemu w tę gardziel kamienną. Szczelina ma wygląd wypłóczyska przez wodę, która w czasie nawałnic, albo tajania większych mas śniegu ściekała wgłąb, wymywała i rozszerzała pęknięcia w skale i gdzieś tam potem ujściem innem wydobywała się jako źródełko na powierzchnię ziemi.
To też wędrówka nasza nie trwała długo. Jaskini obszerniejszej nie znaleźliśmy, gardziel, którą spuszczaliśmy się w dół, w dwunastym metrze od powierzchni ziemi tak się ścieśniła, że dalej człowiek nie potrafił się wsunąć. Najszczuplejszy z nas sunął przodem, więc gdy nie mógł się już ruszyć dalej, zawiadomił nas o tem i dał znak do odwrotu. Najprzód musiał się teraz wydostać ostatni, to jest czwarty z naszych towarzyszy. Ja byłem trzeci, więc za nim, jak kominem, miałem się posuwać do góry. Wtem towarzysz, znajdujący się podemną, krzyczy, że nie może wydobyć się, tak się wsunął między skały. Chwytam go za ramiona i ciągnę do góry. Ani rusz! Ten, co był pod nim, mówi, że może jeszcze pociągnąć go nieco w dół, a w tedy będzie mógł obrócić się i dogodnie wysunie się w górę. Więc go ciągnie za nogi, a że ja nie puściłem go jeszcze i mocno szarpię za ramiona, nieborak krzyczy:
— Bójcie się Boga, dajcie pokój, bo mnie rozedrzecie!
Wreszcie jakoś odwrócił się w szczelinie i zaczął się wysuwać ku górze, a za nim i ów zakorkowany czwarty towarzysz.
Wydostaliśmy się nareszcie na światło dzienne, otrzepali, bo szczelina była sucha i opowiadali przeżyte wrażenia.
Sprawdziliśmy, że w Bukowcu niema ani tu, ani nigdzie indziej żadnej jaskini, jak tylko ta szczelina w skale wypłókana przez wodę, którą daleko zajść nie można.
Więc cóż się stanie z Maciaszkówną? Tędy nikt się do niej nie dostanie, ani ona nie wyjdzie. Trzeba czekać, aż który nowy ksiądz z tej rodziny westchnie za nią do Boga przy pierwszej mszy świętej, a wtedy pewnie rozstąpią się skały, a dziewczyna wybawiona wróci do wsi cała i zdrowa.
Tak rozmawiając weszliśmy do chaty Maciaszka, a tu zaraz na wstępie pyta nas matka:
— Gdzieżeście byli chłopcy?
Teraz dopiero opowiedzieliśmy jej całą przygodę, a widzieliśmy, że kobieta z przerażenia ręce załamała.
— I wyście tam byli? I nie baliście się niczego? A jakby was djabeł gdzieś tam w skałach podusił, albo otwór zawarł za wami? No, no, odważni chłopcy — powtarzała po kilka razy.
A my dumni z dokonanej wyprawy pożegnaliśmy poczciwą Maciaszkową i obdarzeni chlebem i masłem na drogę, pomaszerowaliśmy z powrotem do miasta.


Nauka chemji.

Mieliśmy bardzo dobrych nauczycieli, pracowali sumiennie, aby nas czegoś nauczyć, słabszym pomagali, nie dokuczali nikomu, więc też między uczniami a gronem nauczycielskiem panowały stosunki jak najlepsze.
Tylko z nauką fizyki i chemji mieliśmy zawsze kłopot niemały. W szkole było dosyć przyrządów do nauki tych przedmiotów, a szeregi szaf w gabinecie mieściły ich wiele, uszeregowane w porządku, wyczyszczone, że aż błyszczały. W klasie nie widzieliśmy żadnego, nauczyciel nie robił przy nas doświadczeń naukowych, o które ciągle dopominaliśmy się, ciągle prosili.
Później dopiero pomiarkowaliśmy, że pan profesor obawiał się, aby mu się przy doświadczeniach nie zanieczyścił jaki przyrząd, a może nawet nie popsuł i byłoby potrzeba oczyścić go, albo — co nie daj Boże — naprawić, a tu — prawdę powiedziawszy — panu profesorowi robić się nie chciało.
Przy nauce fizyki musieliśmy zadowolić się obrazkami w książce, ale cóż z chemją? Wszystko kuć na pamięć, nie rozumiejąc niczego! Więc codziennie gorąco prosiliśmy profesora, aby nam co pokazał. Wreszcie, zmiękczony naszemi prośbami, ustąpił i obiecał nam pokazać nazajutrz, jak się otrzymuje wodór. Oczekiwaliśmy z ciekawością tego nadzwyczajnego zdarzenia.
— Co to będzie? Jak to będzie? — odzywały się zewsząd głosy.
Profesor przyniósł do klasy może półlitrową flaszeczkę z dwoma szyjkami (dziwo!), wrzucił do niej kilka kawałeczków cynku, lejkiem szklanym nalał wody do połowy, potem ostrożnie po szklanej laseczce kwasu siarkowego, zatkał szyjkę szczelnie korkiem gumowym, a do drugiej szyjki wetknął też gumowy korek z rurką szklaną nie sięgającą wewnątrz flaszki do powierzchni wody, a na zewnętrznej stronie zakończonej maleńkim otworkiem.
Ukończywszy te czynności, objaśnił nam, jakie zmiany chemiczne odbywają się teraz we flaszce i powiedział, że czysty wodór będzie się palił i zmieszany z powietrzem tworzy gaz piorunujący, a ten za zbliżeniem płomienia wybucha z wielką siłą, rozsadza wszystko i robi wokoło niesłychane spustoszenia. To też tworzący się wodór we flaszce musi najpierw wypędzić znajdujące się tam powietrze a dopiero potem może być zapalony.
— Gdy chodziłem na uniwersytet w Wrocławiu, to zdarzył się taki wypadek. Obecny przy tem profesor poparzył się, uczniowie zostali pokaleczeni odłamkami szkła z flaszki, a rozlana woda z kwasem siarkowym narobiła szkody niemało.
Więc czekaliśmy, aż wodór wypędzi powietrze z flaszki a słyszeliśmy tylko, jak woda wewnątrz syczała, niby gotowała się. Może po kwadransie takiego oczekiwania, odezwaliśmy się:
— Panie profesorze, może już zapalić?
— O jeszcze nie, bo mogłaby powstać eksplozja. Jak byłem na uniwersytecie w Wrocławiu zdarzył się taki nieszczęśliwy wypadek.
Czekaliśmy dalej, bo cóż mieliśmy robić. Ale cierpliwość nasza zaczęła się wyczerpywać. Po jakimś kwadransie proponujemy znowu:
— Panie profesorze, może teraz zapalić?
— Nie można, jeszcze poczekajcie z kwadransik, aby uniknąć niebezpieczeństwa. Gdym chodził na uniwersytet w Wrocławiu... — znowu powtarzał znane nam już opowiadanie o wypadku, jaki tam miał się wydarzyć profesorowi chemji.
Byliśmy coraz niespokojniejsi i niecierpliwsi i znowu prosimy:
— Panie profesorze, może już zapalić. Godzina kończy się, a my nic nie zobaczymy.
— No, może się uda, sprobujcie, ale jeżeli się co stanie, ja nie odpowiadam za nic.
To powiedziawszy, zeszedł ze stopnia i poszedł ku tablicy, by za nią schronić się przed niebezpieczeństwem. My także w trwodze o swoją całość, uradziliśmy, że trzeba z płomieniem przystępować do tej flaszeczki na katedrze z daleka i przygotować jakąś ochronę przynajmniej na głowę. Najodważniejszy kolega wziął laskę profesora, owinął koniec papierosem, zapalił go i powoli z wyciągniętą ręką naprzód, zbliżał się do nieszczęśliwej flaszki, starając się przy tem skryć głowę pod katedrę. My zaś wszyscy wleźliśmy pod ławki, wystawiając tylko czupryny i zerkając oczyma na płomień. Profesor zaś strwożony stanął za tablicą i nieszczęśliwy oczekiwał z nami wypadku.
Ileż to było radości, gdy zobaczyliśmy, że wodór wydobywający się z rurki szklanej, zapalił się bez nieszczęścia.
Profesor wyszedł z za tablicy, my wyskoczyliśmy z pod ławek, ogólne:
— Oooo! — powitało udany eksperyment.
Profesor zadowolony nie omieszkał zaraz powtórzyć:
— Nie mówiłem, że trzeba poczekać, a eksperyment uda się. Inaczej może być nieszczęście. Jak byłem na uniwersytecie w Wrocławiu... — ale nie skończył, bo dzwonek ogłosił koniec lekcji.
To było nasze pierwsze i ostatnie doświadczenie chemiczne w szkole. Profesor, w obawie, aby się nie powtórzył u nas wypadek wrocławski, nie dał się już uprosić i nigdy żadnego doświadczenia nie robił, a my musieliśmy poza szkołą własnym przemysłem zdobywać wiedzę z chemji.


Dziadek skacze.

Dziadek, ojciec mojego ojca, mieszkał trochę za miastem w małym domku z ogródkiem i zajmował się drobnem gospodarstwem. Odwiedzałem go nieraz z ojcem a często także sam. Pamiętam staruszka mającego coś poza 70-dziesiąt lat, ale był zawsze zdrów, krzepki i wesoły.
Jednego dnia w jesieni, wybrał się do sąsiedniego większego miasta na jarmark. Tam pozałatwiał dobrze swoje interesy i przed powrotem do domu wstąpił jeszcze ze znajomymi na winko. Księżyc już dobrze wysoko wyszedł na niebo, gdy dziadek nieco podchmielony wybrał się z powrotem do domu. Poszedł pieszo, tak, jak przyszedł. Gdy minął ulice miasta i wyszedł w czyste pole zaraz zobaczył na gościńcu położoną wpoprzek belkę. Zdziwił się nieco, ale, że był w dobrym humorze, przeskoczył drąg i poszedł dalej. Nieuszedł może zaledwie kilkadziesiąt kroków i znowu zobaczył belkę, leżącą wpoprzek gościńca. Myśli sobie, czy będą jakiś mostek naprawiać, że drzewa przywieźli i pokładli na gościńcu. Belkę przeskoczył i poszedł dalej. I znowu o kilkadziesiąt kroków zobaczył belkę trzecią. Nie zastanawiając się dłużej przeskoczył ją znowu. Za jakiś czas, znowu belka i znowu hop! Dziadek był trochę podochocony, więc go z początku bawiła ta przygoda. Gościńcem nikt nie szedł, ani nikt nie jechał, nie mógł więc nikogo zapytać, dlaczego to takie długie belki poukładano wpoprzek gościńca. Wieczór był cichy, ciepły, a księżyc w pełni świecił jasno. Dziadek szedł i skakał dalej, bo belki regularnie leżały w pewnych odstępach wpoprzek gościńca. Wreszcie zaczęło mu to coraz więcej ciężyć, nogi go bolały, skakał coraz mniej ochotnie i wesoło. Dopiero gdy gościniec skręcił ku miasteczku, był już tak zmęczony, że oparł się o przydrożny słup telegraficzny, aby nieco odpocząć. Wtenczas zauważył, że cień jego razem ze skróconym cieniem słupa telegraficznego padał na gościniec. Przypatrując się temu dłużej, dopiero pomiarkował, że te leżące belki wpoprzek gościńca, to były tylko cienie od słupów telegraficznych. Strudzony wielce, ledwie dowlókł się do domu i tam schorowany przeleżał dni kilka w łóżku.
Wiadomość o tej wesołej, a niezwykłej przygodzie, rozeszła się szybko po całem miasteczku i dzisiaj jeszcze, pomimo, że od tego czasu ubiegło już lat kilkadziesiąt, opowiadają ją dziadkowie swoim wnukom.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Seweryn Udziela.