Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom VI-ty/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział XXII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.

Will Scott znajdował się obecnie przy drzwiach pasażerskiej sali. Drgnął nagle, spostrzegłszy przechodzących Melanię, Fryderyka i Jerzego de Nervey. Ten ostatni miał kapelusz spuszczony na oczy dla zakrycia twarzy.
Zobaczywszy złączone razem te trzy osobistości, Will Scott odgadł, co zaszło.
Jerzy pragnął ujść corychlej; Fryderyk z Melanią towarzyszyli mu w tej ucieczce, by podzielić się resztkami jego majątku.
Postanowili wyjechać z Francyi, aby uchronić się przed wyrokiem śmierci, wydanym na nich przez Arnolda Desvignes, którego plany tym sposobem runęłyby na zawsze.
Scott uderzył z wściekłością nogą o ziemię.
Co począć w takim zbiegu okoliczności?
Burza, oddawna zbierająca się na horyzoncie, nagle wybuchnęła.
Powstał gwałtowny wicher, łamiący wierzchołki drzew, podnoszący fale morza, głucho uderzającego o skały. Grzmot huczał bezustannie. Błyskawice oświetlały niebo.
Nadszedł pociąg z Nicei. Podróżni z wagonów wysiadać zaczęli. Inni wsiadali w ich miejsca.
Naczelnik stacyi, zatrzymawszy się przy zranionym latarniku, którego ciężką ranę doktór opatrywał, zapomniał chwilowo o swojej służbie. Jego pomocnik w powstałym chaosie stracił przytomność.
— Wsiadać, panowie! — wołali konduktorzy — do wagonów.
Will Scott, postępując w pewnej odległości po za Melanią, Fryderykiem i Jerzym, dostrzegł, iż wsiedli do wagonu pierwszej klasy, oddzielonego tylko dwoma innemi wagonami od maszyny.
Ogniem dzikiego zadowolenia zabłysło jego spojrzenie.
Przypomniał sobie słowa rozmowy, prowadzonej z naczelnikiem stacyi przez jakiegoś podróżnego wtedy, gdy oczekiwał przy plancie na przyjazd Haltmayera.
Gdyby wyruszenie pociągu nie zostało zasygnalizowanem stacyi Roquebrun, zetknięcie się nastąpiłoby niechybnie, a ztąd nieuchronna katastrofa. Żaden z podróżnych nie wyszedłby żywym ze zmiażdżonych wagonów.
Irlandczyk wstecz cofnął się szybko.
Ów ręczny dzwon, służący do sygnalizowania mechanikowi, stał o kilkanaście kroków dalej na ławce. Scott dobiegł szybko do owej ławki, przesuwając się między podróżnymi, oczekującymi na pociąg z Roquebrun. Chwyciwszy dzwon, poruszył nim zlekka, poczem, położywszy go na ławce, zniknął w tłumie, nie zwróciwszy na siebie uwagi.
Dał się słyszeć przeciągły odgłos świstawki.
Konduktor wygłosił; „W drogę!“
Pociąg wyruszył.
W chwili tej naczelnik stacyi wyszedł z sali bagażów, gdzie złożono ranionego.
— Pociąg odchodzi? — zapytał jednego ze służby.
— Tak, panie naczelniku.
— A czy sygnalizowano do stacyi Roąuebrun?
— Zdaje mi się, że sygnalizowano...
Naczelnik zbladł i zadrżał.
— Zdaje mi się... — odrzekł zaledwie dosłyszanym głosem, a zwróciwszy się do jednego z urzędników, zapytał:
— Kto sygnalizował odejście pociągu?
— Ja nie wiem, panie...
Nadbiegł pomocnik naczelnika.
— Czyś to pan sygnalizował? — rzekł, zwracając się ku niemu.
— Nie, nie ja, panie.
— Boże... mój Boże! — wołał naczelnik z rozpaczą, chwytając się rękoma za głowę. — Wyruszenie pociągu nie zostało sygnalizowanem.
Szmer trwogi i przerażenia przebiegi wśród tłumu.
— Wyjście pociągu nie zostało sygnalizowanem... — powtarzano sobie nawzajem z grozą obawy wobec nieuchronnego niebezpieczeństwa, na jakie narażonym został pociąg, pędzący całą siłą pary.
Burza huczała coraz srożej, głos jednak naczelnika stacyi dominował w tej chwili nad jej hukiem i szumem.
— Uderzyć w dzwon trwogi... zaalarmować! — krzyczał ów głos.
Spełniono rozkaz, dzwony zabrzmiały, kierunek wichru jednakże niósł owe dźwięki w stronę przeciwną od Roquebrun.
Jedyna nadzieja pozostawała jeszcze, jedyna iskra ocalenia, oto przypuszczenie, iż stacya Roquebrun, nie dosłyszawszy być może sygnału, pociągu nie wypuściła.
Pod oślepiającem światłem bezustannych błyskawic oczy wszystkich zwróciły się w stronę przylądka Cap-Martin, gdzie linia drogi żelaznej zakreślała łuk krzywy.
Dzwon na trwogę brzmiał ciągle.
Nagle ogromna łuna ognista, przy towarzyszeniu ogłuszającego huku, zapłonęła na niebie.
Spostrzeżono na wyniosłości dwa w biegu pociągi, pędzące naprzeciw siebie szalenie.
Osoby, zebrane na stacyi Monte-Carlo, stały w osłupieniu, przejęte przerażeniem, łatwem do zrozumienia.
Will Scott, blady jak widmo, patrzył wraz z innymi.
Nagle krzyk rozpaczy, krzyk przerażającej grozy, wybiegł razem ze wszystkich piersi. Przy świetle błyskawicy dostrzeżono uderzające w siebie dwie maszyny, wagony powspinane jeden na drugim, jak gdyby w walce olbrzymów, kilka wagonów, odrzuconych w przestrzeń siłą uderzenia i roztrącających się o skały, oblewane morskiemi bałwanami.
Ze wszystkich stron powstał krzyk:
— Doktorów... lekarzy... coprędzej!
Rzucono się na drogę, biegnąc ku miejscu katastrofy.
Scott pędził również za tłumem.
Najstraszniejsze przewidywania były niczem wobec przerażającego widoku zniszczenia. Gdziekolwiekbądź spojrzeć, trupy ludzkie.
Wszędzie ofiary żyjące jeszcze, lecz poprzygniatane ciężarem wagonów, z których wybiegały jęki i głuche skargi, wraz z rozpaczliwem wołaniem o pomoc.
Irlandczyk chodził pośród tych strasznych rumowisk, oświetlonych latarniami i zapalonemi naprędce pochodniami.
Broczył we krwi obok wagonu pierwszej klasy, zmiażdżonego jak dziecięca zabawka, z którego wydobyto trzy trupy pokaleczone do niepoznania. Wzrok jego padł na te trupy i dziki blask zapłonął w źrenicach tego demona.
Poznał w nich Jerzego de Nervey, Melanię Gautkier i Fryderyka Bertin, wszystkich bez życia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I otóż droga w krwawym iście pochodzie otwierała się coraz bardziej przed Arnoldem Desvignes i jego szatańskim pomocnikiem, który poświęcił życie tylu ludzi dla utorowania tej drogi pierwszemu.
Nazajutrz dzienniki rozniosły na wsze strony wiadomość o strasznej katastrofie, wymieniając nazwiska ranionych i zmarłych. Pomiędzy temi ostatniemi znajdował się wicehrabia de Nervey, Melania i Fryderyk, których osobistość rozpoznać pozwoliły znajdujące się przy nich papiery.
Tym sposobem Arnold Desvignes dowiedział się o śmierci trojga spadkobierców Edmunda Béraud, przed odebraniem o tem wiadomości od Will Scotta.
Irlandczyk, obawiając się powierzać cośkolwiekbądź w tym względzie poczcie lub telegrafowi, przybył sam do Paryża na trzeci dzień po tym strasznym wypadku.
Rzecz naturalna, iż poszedł przedewszystkiem do Arnolda Desvignes, który odgadując, że jego wysłannik przyczynił się wiele do owego wypadku w Monte-Carlo, nie przewidywał, iż on to był głównym sprawcą tego nieszczęścia.
— W mistrzowski sposób zaiste urządziłeś to wszystko — rzekł, wysłuchawszy opowiadania Will Scotta. — Droga przed nami wkrótce wolną będzie zupełnie.
— Obecnie pozostaje nam tylko stary Piotr Béraud, gałganiarz — odrzekł Scott.
— Widziałeś go przed odjazdem do Nicei?
— Tak... — odparł Irlandczyk — stwierdziłem, iż już dyszy zaledwie. Wódka podkopuje mu zwolna życie.
— Za zbyt powoli to działa... — zawołał Desvignes. — Miałażby nas zatrzymywać tak nędzna przeszkoda? Raz i to wkrótce skończyć z nim trzeba.
— A gdy skończymy, pryncypale? — pytał były klown z cyrku Fernando, patrząc badawczo w oczy Arnolda.
— Gdy z nim skończymy? — powtórzył wspólnik Verrièra.
— Tak... Co wtedy będzie?
— Wtedy nie będzie to liche pięćset tysięcy franków, ani milion, jaki przyobiecałem. Dam wam okrągłe dwa miliony!
— Piękna sumka... która pozwoli nam żyć spokojnie, jak uczciwym ludziom, Trilbemu wraz ze mną. Ale... cóż dzieje się z Trilbym?
— Wykonywa ślepo moje rozkazy.
— Mógłżebym się z nim widzieć?
— Byłoby to niebezpiecznem obecnie, mogłoby sprowadzić nawet pewne zawikłania, Trzeba, ażebyście przez czas jakiś unikali wzajemnego spotykania się.
— Dobrze, pryncypale... lecz...
— Co, lecz? o cóż ci chodzi?
— Chciałbym, abyś stanowczo nam zakreślił termin, do którego oczekiwać wypadnie.
— Dopóki ostatni z żyjących spadkobierców nieodbierze sukcesyi. Czy się obawiasz, bym nie dotrzymał obietnicy?
— Bynajmniej... wierzę ci zupełnie, czego dowiodłem działając. Pojmujesz jednak, że to arcyprzyjemnie czuć w swojem ręku dwa miliony... sumka to, jaka niełatwo zebrać się daje.
— Pośpiesz więc z pozbyciem się starego gałganiarza.
— Licz na mnie... Do widzenia, pryncypale.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.