Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Uderzyć w dzwon trwogi... zaalarmować! — krzyczał ów głos.
Spełniono rozkaz, dzwony zabrzmiały, kierunek wichru jednakże niósł owe dźwięki w stronę przeciwną od Roquebrun.
Jedyna nadzieja pozostawała jeszcze, jedyna iskra ocalenia, oto przypuszczenie, iż stacya Roquebrun, nie dosłyszawszy być może sygnału, pociągu nie wypuściła.
Pod oślepiającem światłem bezustannych błyskawic oczy wszystkich zwróciły się w stronę przylądka Cap-Martin, gdzie linia drogi żelaznej zakreślała łuk krzywy.
Dzwon na trwogę brzmiał ciągle.
Nagle ogromna łuna ognista, przy towarzyszeniu ogłuszającego huku, zapłonęła na niebie.
Spostrzeżono na wyniosłości dwa w biegu pociągi, pędzące naprzeciw siebie szalenie.
Osoby, zebrane na stacyi Monte-Carlo, stały w osłupieniu, przejęte przerażeniem, łatwem do zrozumienia.
Will Scott, blady jak widmo, patrzył wraz z innymi.
Nagle krzyk rozpaczy, krzyk przerażającej grozy, wybiegł razem ze wszystkich piersi. Przy świetle błyskawicy dostrzeżono uderzające w siebie dwie maszyny, wagony powspinane jeden na drugim, jak gdyby w walce olbrzymów, kilka wagonów, odrzuconych w przestrzeń siłą uderzenia i roztrącających się o skały, oblewane morskiemi bałwanami.
Ze wszystkich stron powstał krzyk:
— Doktorów... lekarzy... coprędzej!
Rzucono się na drogę, biegnąc ku miejscu katastrofy.
Scott pędził również za tłumem.
Najstraszniejsze przewidywania były niczem wobec przerażającego widoku zniszczenia. Gdziekolwiekbądź spojrzeć, trupy ludzkie.
Wszędzie ofiary żyjące jeszcze, lecz poprzygniatane ciężarem wagonów, z których wybiegały jęki i głuche skargi, wraz z rozpaczliwem wołaniem o pomoc.