Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom IV-ty/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział III
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


III.

Mężczyzna, którego widzieliśmy idącego po za Anielą i siostrą Maryą, a następnie wyprzedzającego ich na stacyę, posłyszał wyrazy, wymówione przez córkę bankiera.
Wpobliżu niego stał drugi fiakr, próżny.
— Słuchaj! — rzekł do woźnicy — dostaniesz odemnie sto franków, jeżeli przyjedziesz do Vincennes, na ulicę Fortu, o pięć minut prędzej przed przybyciem swego kolegi, który odjechał z tymi kobietami.
— Zgoda! Sto franków schowam dla siebie... — odparł zapytany. — Mój kolega ma wprawdzie młodego konia, a ja starą szkapę angielska mimo to przybędę o pięć minut prędzej od niego. — Siadaj obywatelu!
Koń u pierwszego fiakra szedł dobrze, ale i stara angielska szkapa, mimo swej nędznej obecnie pozycyi, jaką zajmowała, nie omieszkała sobie przypomnieć szlachetnego swego pochodzenia i odwaga młodość w niej zastąpiła. Po kilku minutach zrównała się z poprzedzającym ją fiakrem, a następnie go prześcignęła.
Na przedmieściu św. Antoniego biegła już przed nim o jakie sto kroków. Na placu Tronowym zyskała już owe potrzebne pasażerowi pięć minut.
Dziesiąta uderzała w tej chwili na paryskich zegarach.
Wieczór był ciemny, niebo pokryte chmurami, lecz deszcz nie padał.
Taż po za rogatką poczyna się droga do Vincennes.
Zamiast miejskiego hałasu, zalega głębokie milczenie, przerywane rzadko dającym się słyszeć turkotem powozów.
Mimo, że pora nie była jeszcze zbyt późną, pozamykano już na przedmieściu większą część sklepów.
Pasażer przodem teraz jadącego fiakra, spuścił tylną szybkę powozu, wyglądając za siebie, na drogę.
Spostrzegł zdaleka, bardzo zdaleka, dwie czerwone latarnie toczącego się fiakra.
— Dobrze będzie... — wymruknął, siadając.
W dziesięć minut później powóz, w którym jechał, zwrócił się w ulicę Fortu, ciasny, mało uczęszczany zaułek, na którym widzieliśmy siostrę Maryę, jadącą do Vandama w dniu jego pojedynku z Arnoldem.
Fiakr jechał szybko. Siedząca w niej osobistość, w jakiej czytelnicy bezwątpienia poznali wspólnika Verrièra, wychyliła głowę, mówiąc do stangreta:
— Skręć nieco na bok... od strony lasku...
Zjechawszy według polecenia, powóz przystanął. Wysiadł zeń Desvignes, a rozkazawszy czekać woźnicy, poszedł zwolna, rozpatrując się wokoło. Szukał mieszkania Vandama.
— Otóż jest... — rzekł, odczytawszy numer przy świetle słabo płonącej gazowej latarni.
Drzwi domu były otwarte. Wychodziły one na mały ogródek, rozciągający się przed frontem domu, w którym mieszkał porucznik.
Podczas gdy Desvignes rozpatrywał się w położeniu budynku, dał się słyszeć turkot kół. Był to nadjeżdżający fiakr z czerwonemi latarniami.
Desvignes, wszedłszy szybko w głąb ogródka, ukrył się po za krzakiem. Nadjeżdżający flakr zatrzymał się przed domem.
Wysiadła zeń siostra Marya, a za nią Aniela i obie, przeszedłszy ogródek zwróciły się ku drzwiom mieszkania.
Nagle Desvignes, wypadłszy z za krzaka, stanął pomiędzy nimi a temi drzwiami, tamując im wejście.
— Pan tu? — zawołała panna Verrière, blada z przerażenia na widok Arnolda.
— Tak, pani... przybywam, ażeby cię powstrzymać od spełnienia niczem niewynagrodzonego szaleństwa.
Córka bankiera odzyskała już krew zimną.
— Kto pana upoważnił, abyś mnie śledził? — zapytała wyniośle. — Nie masz do tego prawa... Pozwól mi przejść!
— Osobistość, do której pani przybywasz, nie znajduje się w domu — odparł Desvignes! — a gdyby nawet i była, nie pozwoliłbym pani tam wejść. Stanąłbym wbrew twojej woli pomiędzy tobą a temi drzwiami, nie dozwalając ci przestąpić takowych. Tak... nie pozwoliłbym tobie, pani, posunąć się dalej wśród okoliczności tak niezgodnych z twą osobistą godnością, kompromitujących twój honor!
— Moja obecność, panie, dostatecznie zabezpiecza honor mojej kuzynki... — odpowiedziała zakonnica.
— Mylisz się, wierząc w to, siostro! — zawołał Desvignes. — Świat jest złym... skłonnym do obmowy i zniesławięnia. Twoja obecność, siostro, nie jest zabezpieczeniem, ale jedną nieroztropnością więcej. Co zaś do mego prawa w czuwaniu nad panną Verrière, nie ulega ono zaprzeczeniu. Przyjęty przez pana Verrière na przyszłego małżonka jego córki, mam obowiązek czuwania nad nią nawet wobec niej samej; obowiązek bronienia przeciw szalonym fantazyom tej, która kiedyś zostanie mą żoną. Przypuśćmy, co nie nastąpi, mam nadzieję... lecz gdyby ktoś ujrzał pannę Verrière wychodzącą od pana Vandame w przeddzień jego wyjazdu o tak późnej nocnej godzinie, jakież złośliwe komentarze obiegaćby mogły o przyczyń jej odwiedzin, tak niezgodnych z formami przyzwoitości. Kalając one moją narzeczona, i mnieby zarówno brukały. Broniąc godności pani, panno Anielo, bronię mej własnej!
— Nie obchodzi mnie pańska godność! — zawołała z gniewem córka bankiera. — I nad moją zarówno nie znoszę opieki! Przybyłam tu... i pozostanę. Mówisz pan, że nie ma w domu Vandama? Dobrze... będę czekała jego powrotu! Pański zakaz jest niczem dla mnie... ja sobie z niego żartuję... Jestem wolną i chcę być wolną! Jeśli się skompromituję, tem lepiej!... a jeszcze lepiej, jeżeli dosięgnie mnie obmowa i przeinaczy moje postąpienie, bo wtedy nie będziesz mnie pan chciał zaślubić... Powtarzam, usuń się pan... Chcę wejść!
— Pani, zdaje się, zapominasz, że życie porucznika Vandame jest w mojem ręku — odrzekł Desvignes zimnym i ostrym głosem, jak nóż gilotyny. — Przysięgam pani, że jeśli się z nim zobaczysz i przemówisz do niego choć słowo, zabiję go w twych oczach do czego mam zupełne prawo!
To mówiąc, dobył z kieszeni rewolwer, nastawiając kurek.
Obie kobiety cofnęły się z przerażeniem.
— Ach! pan chcesz mnie przestraszyć swą nikczemnością! — zawołała panna Verrière; — nie uczyniłbyś tego.
— Uczyniłbym... i bez wątpienia... ponieważ o ile cię uwielbiam, o tyle nienawidzę mojego rywala. Czyż sądzisz mnie być pani o tyle bezrozumnym, iż pozwoliłbym umknąć dostarczonej przez ciebie samą sposobności, w jakiej mógłbym go pozbyć się na zawsze? Oszczędzę go... Cóż dalej? Wyjedzie, ponieważ zrozumiał, że pomiędzy mną a nim walka przestała być możebną. Odjedzie... ponieważ wie dobrze, że gdyby dalej stawał zaporą, zmiażdżyłbym go i złamał! Odjedzie, aby zapomnieć o tobie, pani, i bądź pewną, że z pływem czasu przyjdzie do tego. Uczyń, jak on... zapomnij... i nie opieraj się dłużej. Twój ojciec chce, abyś została mą żoną... Na co twój upór się przyda? Dokąd on cię zaprowadzi? Kto będzie cię podtrzymywał w tem twojem zbuntowaniu? Chcesz może powstrzymać Vandama, aby nie odjeżdżał? To nadaremne! Jest on żołnierzem, musi być posłuszny rozkazom swoich dowódców... Odjedzie. Ułożyłaś sobie pani, jak widzę, szalone postanowienie... Rzucić wszastko i jechać z nim. Ów plan byłby błędem niewynagrodzonym, nie do naprawienia! żałowaałbyś tego kroku wtedy, gdy byłoby już zapóźno. A zatem ja ci uczynić tego nie dozwolę! Biorę siostrę Maryę za sędziego polubownego w tej sprawie. Zapytaj jej pani, czy sama myśl na to, co chciałaś uczynić, nie napełnia jej przerażeniem? Zapytaj, czyli nie dla osłonięcia cię opieką przeciw tobie samej, przybyła tu wraz z tobą? Zapytaj jej nareszcie, czyli ci nie poradzi wraz zemną, ażebyś się ztąd oddaliła?
— Pan Desvigues ma słuszność, me dziecię... — wyrzekła zakonnica. — Tak dla ciebie, jak dla mnie, niewłaściwe tu miejsce... Chodź... jedźmy!...
Aniela pochyliła głowę w milczeniu.
Nagle podniósłszy ją, wyciągnęła obie ręce ku mieszkaniu Vandama, wołając ze łkaniem:
— Żegnam cię!... żegnam ciebie, którego kocham tyle... ciebie, który mi droższym jesteś nad życie... Być może, iż tu nie zobaczymy się już więcej, kochać cię jednak będę zawsze, a ostatnim wyrazem, jaki wymówią me usta przy skonaniu, będzie twe imię!
Desvigues na słowa te zadrżał, wstrząśniony zazdrością do szpiku kości.
— Och! nie kuś mnie, pani... nie drażnij... jeże1! chcesz, ażeby żył!.. — zawołał przerywanym głosem. — Odjeżdżaj raczej... odjeżdżaj coprędzej. Jeżeli będziesz wahała się dłużej choć chwilę, wydasz na niego wyrok śmierci!...
Aniela, chwyciwszy się za czoło rękoma, objęła wzrokiem po raz ostatni mieszkanie porucznika.
Siostra Marya wyprowadziła dziewczę z ogrodu, do fiakra, czekającego w ulicy.
W chwili tej dał się słyszeć odgłos kroków.
Panna Verrière, odepchnąwszy swoją kuzynkę, nasłuchiwać poczęła.
— To on! — zawołała, wiedziona przeczuciem; — to on!
Arnold zadrżał. Ująwszy w rękę rewolwer, rzeki zcicha do niej:
— Jeżeli pani natychmiast nie odjedziesz, a przemówisz choć słowo do niego... zabiję go!
Aniela z okrzykiem przerażenia wskoczyła do powozu.
Siostra Marya, usiadłszy przy niej, zamknęła drzwiczki.
— Jedź-że... jedź, niedołęgo!... — wołał: Desvignes na woźnicę.
Powożący zaciął silnie konia biczem.
Zdziwione tym niespodziewanym atakiem biedne zwierzę, poskoczyło galopem.
Aniela zdążyła spuścić okno u powozu.
Vandame przechodził tuż obok fiakra.
— Żegnam cię!... — zawołało dziewczę: — żegnam! Kocham cię... i kochać nigdy nie przestanę!
Zdumiony dźwiękiem tego, tak dobrze znanego sobie głosu, oficer przystanął. Fiakr jednak w szybkim biegu zniknął mu z przed oczu na skręcie ulicy.
— Nie... ja się nie mylę... — wyszepnął porucznik w zdumieniu. — To była Aniela... Ona jechała w tym powozie... Przybyła tu, ażeby mnie pożegnać. Dlaczego jednak umknęła w chwili, gdy ja nadszedłem?
Dotknięcie czyjejś ręki zwróciło uwagę porucznika.
Obróciwszy się zdziwiony, ujrzał przed sobą Arnolda Desvignes.
— Pan zapytujesz — rzekł — dlaczego panna Verrière zniknęła w chwili, gdy nadszedłeś? Rzecz bardzo prosta... Odjechała, ponieważ ja nie chciałem, ażeby widziała się z tobą.
— Ty?! — zawołał Vandame blady z wściekłości i bólu: — ty... mój demon piekielny! Ach! skończmy raz... Zabij mnie nareszcie!
— Na co? skoro odjeżdżasz... „Czarne bandery“ za mnie to dopełnią. Żegnam cię, panie Vandame!
Tu Desvigues, wsiadłszy do fiakra, odjechał, zostawiając porucznika zrozpaczonego w osłupieniu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.