Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom III-ci/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XXXIV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXXIV.

— Ach! — zawołał Desvignes z uniesieniem gniewu — nie płacz, pani! Twe łzy nie wzruszą mnie... one więcej jeszcze mnie drażnią! Potęgują moją nienawiść dla tego Vandama, ukazując, do jakiego stopnia go kochasz! Chcesz-że więc pani, abym natychmiast go zabił?
— Jego śmierć byłaby moją śmiercią — odparła Aniela. — Chcę, aby on żył...
— A więc kochaj mnie! — zawołał Desvignes. — To cena, za jaką daruję mu życie.
I pochwycił złożone błagalnie ku sobie ręce dziewczyny.
Na owo tyle wstrętne dla niej dotknięcie, Aniela wzdrygnęła się cała. Zerwała się nagle, stanąwszy dumna, z pogardą na ustach, błyskawicą w spojrzeniu.
— Gdybym za taką cenę okupiła życie Vandama, przeklinałby mnie! — odpowiedziała. — Nie przyjmuję tej tak nikczemnej propozycyi. Niechaj umiera... i ja umrę z nim razem... a gdyby śmierć ku mnie nie nadeszła, poświęcę się Bogu!
— Nie! ty będziesz moją!
— Nigdy!
— Przyjdziesz do mnie sama i powiesz: „Oto moja ręka... bierz ją!“
Panna Verrière cofnęła się przerażona.
— Chcę panią przekonać — mówił Desvignes z lodowatym spokojem — że nic w świecie nie zdoła zwrócić mnie z drogi, jaką sobie nakreśliłem... Chcę panią ubezpieczyć przeciwko tobie samej, ukazując ci bezskuteczność twego oporu. Pomimo wszystko i wbrew wszystkiemu, będziesz moją żoną!... Zostałaś o tem powiadomioną... Teraz pozostaje mi tylko wyrazić ci mą wdzięczność, żeś raczyła udzielić posłuchania, o jakie prosiłem. Dzięki wyjaśnieniu, które nastąpiło, żadne niezrozumienie odtąd istnieć pomiędzy nami nie może, co zadawalnia mnie w zupełności.
Tu, złożywszy ukłon głęboki, ów nędznik wyszedł z budoaru, udając się do salonu, gdzie oczekiwał bankier wraz z siotrą Maryą.
Zakonnica podniosła się natychmiast, śpiesząc do Anieli.
Pragnęła dowiedzieć się jaknajprędzej co zaszło i stanęła zdumiona na widok swojej kuzynki, pogrążonej w strasznej rozpaczy, żalnej łzami.
— Ach! jakżem nieszczęśliwą! — szeptało dziewczę, wspierając głowę na piersiach siostry Maryi. Śmierć jedynem teraz byłaby dla mnie zbawieniem!
Tu łkanie przerwało jej mowę.
Jednocześnie w salonie bankier zapytywał swego wspólnika:
— I cóż?
— Upór panny Anieli jest niesłychanym... Szczęściem, iż posiadam środki na jego zwalczenie.
— Jestżeś pewien pomyślnego ukończenia tej sprawy?
— Najzupełniej.
— Tem lepiej.
— Jutro zrana mam wiele interesów na mieście do załatwienia — rzekł Desvignes. — Nie przybędę do biura, jak około trzeciej.
— Pojutrze termin wypłaty La Fougèra... nie zapomnij o tem.
— Ja nigdy o niczem nie zapominam.
Tu rozeszli się.
Arnold, złamany znużeniem, pojechał na ulicę Tivoli gdzie udawszy się na spoczynek, zasnął snem ołowianym.
Nazajutrz, wczesnym porankiem, udał się własnym powozem do Botanicznego ogrodu, a wysiadłszy przy furtce tegoż, wychodzącej na ulicę Buffona, szedł bulwarem Szpitalnym aż do domu oznaczonego numerem 8-ym, gdzie dosięgnąwszy trzeciego piętra, zadzwonił do mieszkania Scotta i Trilbego, którzy, jak wiemy, ulokowali się tu pod nazwiskiem braci Perron.
Scott mu otworzył, wołając:
— Otóżeś przyszedł nareszcie!... Zaczęliśmy rozpaczać, od tak dawna nie widząc ciebie.
— Jestże coś nowego? — pytał były sekretarz z Kalkuty, zamknąwszy drzwi za sobą.
— Ma się rozumieć.
— Coś, co dotyczy Mistichta?
— Tak właśnie.
— Cóż się z nim dzieje?
— Od dwóch dni nie sprzedaje medalików na Montmartre, zdaje się, że zmienił rzemiosło.
— Należało zbadać przyczynę jego nieobecności.
— Powód ten odgaduję potrosze. Przed trzema dniami, stojąc na czatach przy ulicy de la Fontaine, naprzeciw domu, gdzie mieszka, widziałem zakonnicę, która przybyła tam, pytając się o niego.
Desvignes drgnął zaniepokojony.
— Zakonnicę? — powtórzył.
— Tak.
— Jak ona wyglądała?
— Piękna i młoda.
Wspólnik Verriera zmarszczył czoło.
— Cóż tam robiła ta zakonnica? — zapytał.
— Nie znalazłszy chłopca w mieszkaniu, pojechała szukać go na wzgórze, koło kaplicy, co dowodzi, że zna jego zwyczaje. Podrostka tam jednak nie było.
— A więc nie widziała się z nim?
— Tego dnia nie, lecz znów przybyła nazajutrz; i bezwątpienia musiała się z nim porozumieć, ponieważ czekał na swem stanowisku. Zakonnica weszła z nim do budynków, znajdujących się obok kaplicy, gdzie mieszczą się biura fabryki. Pozostawali tam blisko przez godzinę, poczem chłopiec odszedł i odtąd nie widziałem go wcale.
— Trzeba go było śledzić... iść za nim.
— Sądziłem, iż należało raczej śledzić tę zakonnicę — rzekł Scott. — Chciałem się dowiedzieć, gdzie ona mieszka.
— No... i dowiedziałeś się?
— W zupełności... Ha! ma ona widać pieniądze, ta świętoszka... Nie mieszka w żadnym klasztorze, ani szpitalu, lecz we wspaniałym pałacu na bulwarze Haussmana. pod numerem 54-ym.
— To ona! — szepnął Desvignes. — Byłem przekonany.
— Cóż ona, u czarta, mogła chcieć od Misticota? — zawołał.
— O! co do tego, nic nie wiem... Jest to dla mnie zagadką.
— Potrzeba śledzić tę zakonnicę, poznać jej działania, a przedewszystkiem przekonać się, czy ona widuje się z Misticotem. Jego również odnaleźć trzeba i na krok nie odstępować. Podzielcie się tą pracą. Jeden z was niechaj ją śledzi, a drugi chłopca. Jest dla mnie bardzo ważnem dowiedzenie, co zachodzi pomiędzy nimi.
— Dokonamy tego... i dobrze dokonamy.
Desvignes położył banknot na stole, przy którym siedział.
— Oto na kupno dla was przebrania, jakiego będziecie potrzebowali zapewne.
— Masz dla nas jakie inne jeszcze polecenia? — zapytał Scott.
— Obecnie nic więcej. Przyjdę za godzinę do restauracyi w Halles, pod Nóżką baranią. Zjemy tam razem śniadanie i zobaczę, czy mi co jeszcze polecić wam wypadnie.
Tu wspólnik Verrièra, wysiadłszy do powozu, pojechał na róg ulicy Ratuszowej, w zamiarze udania się do Agostiniego.
Włoch klasyfikował właśnie notatki dla swego nowego klienta, którego znał pod nazwiskiem Wiliama Scott.
Desvignes usiadł przy biurku.
— Wszystko gotowe? — zapytał.
— Tak.
— Radbym zobaczyć.
Agostini wydobył arkusz z leżęcej przed nim pliki papierów i wygłosił: „Hrabina de Nervey.“ Następnie czytał szczegóły rodzinne, znane już czytelnikom, jakich powtarzać nie będziemy, dodając w końcu: — Pani de Nervey jest dotknięta chorobą serca, które to cierpienie jest nieuleczalnem. Zgon jej przyśpieszyć może widok własnego dogasającego już prawie syna, pędzącego rozwiązłe życie, nie posiadającego najmniejszej synowskiej tkliwości, syna, który pamięta jedynie o matce wtedy, gdy potrzebuje od niej pieniędzy, a wyprawia jej sceny gwałtowne, jeśli mu odmawia udzielenia takowych.
— Piękna natura... nie ma co mówić! — zawołał Desvignes.
— Lada silniejsze wzruszenie może zabić hrabinę — czytał dalej Agostini. — Wystarczy jedno bardziej gwałtowne uniesienie gniewu, jakaś nieprzewidziana boleśna wiadomość, aby rozwinięta w niej choroba serca wtrąciła ją do grobu.
— Przejdźmy do owego syna.
— Znasz go pan... Sądziłem więc, iż niepotrzebnem byłoby kreślenie o nim bliższych szczegółów, spisałem jedynie listę jego wierzycieli.
— Zkąd pan otrzymałeś ich nazwiska? — pytał Desyignes.
— Melania Gauthier przyniosła mi je wczoraj.
— Ogólna cyfra długów?
— Trzysta pięćdziesiąt tysięcy franków, z których ów idyota dostał do rąk zaledwie około dwustu dwudziestu tysięcy.
— Trzeba wykupić te wierzytelności jaknajprędzej, bez stracenia chwili. Zostawię panu na to pieniądze. A teraz przejdźmy do innych.
Agostini czytał dalej:
— Melania Gauthier, dama z półświatka, gwiazda średniej marki, jak dziś nazywają. Mało inteligencyi, nic serca, kompletny upadek moralny. Pragnie zaślubić Jerzego de Nervey, sądząc go bliskim śmierci, a tem samem mając nadzieję zagarnięcia spadku po matce. W obecnej chwili zostaje ona w ścisłych stosunkach z niejakim Fryderykiem Bertin, swoim kuzynem, niby mechanikiem z powołania, próżniakiem jednak, włóczęgą w całem znaczeniu. Ów Fryderyk jest łotrem, zdolnym do wszystkiego... A teraz Emil Vandame — wygłosił Agostini.
— Zostawmy to... — przerwał Arnold; — wiem lepiej niż pan, co o nim sądzić.
Włoch czytał dalej krótkie sprawozdanie o praczce, wdowie Perrot, o Piotrze Béraud, gałganiarzu, kwiaciarce, Wiktorynie Béraud, o Pawle Béraud, urzędniku kredytowego biura lyońskiego, Joannie Desourdy, jego krewnej i kochance, o dyrektorze teatru Fantazyj, La Fougère, o wdowie Ferron, właścicielce składu warzywa, przedstawiając charaktery i sposób życia tych osób tak, jak je poznaliśmy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.