Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom III-ci/XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XXXV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXXV.

Desvignes schował do kieszeni pęk notat skompletowanych. Zaopatrzony temi dowodami, udał się do restauracyi, w której mieli nań oczekiwać Scott z Trilbym, gdzie dał im nowe polecenia, jakie wkrótce poznamy.
Tegoż dnia siostra Marya, wyszedłszy bardzo rano z pałacu przy bulwarze Haussmana, udała się do kaplicy Sacré-Coeur, mając nadzieję zobaczenia się z Misticotem.
Podrostek znajdował się tam w swem zwykłem ubraniu i poszedł wraz z zakonnicą do biura, gdzie poprzednio mieli już z sobą rozmowę. Tu zdał jej sprawozdanie z wypadków, jakich naocznym był świadkiem.
Siostra Marya po części wiedziała już o wszystkiem, mimo to opowiadanie chłopca przeraziło ją niewypowiedzianie.
— Ów Arnold Desvignes ukazuje mi się jako wcielona potęga złego... — szepnęła. — Potrzeba bardziej niż kiedy odkryć jego przeszłość. Rozpocznij więc niezwłocznie swoje działanie, me dziecię, skoro tylko dostarczę ci objaśnień, niezbędnych do udania się w podróż, które to objaśnienia spodziewam się wkrótce otrzymać.
— Licz na mnie, siostro... — odparł podrostek; — zdemaskuję napewno tego nikczemnika. Sądzę wszelako, iż przedewszystkiem potrzeba mi zmienić mieszkanie.
— Dlaczego?
— Za zbyt dobrze znają mnie wszyscy w tym okręgu... Moje przebrania zwróciłyby uwagę... Obrotne języki kumoszek mówićby o tem zaczęły... Natworzonoby mnóstwo przypuszczeń różnego rodzaju... Powiedzianoby, że należę do policyi, i tak po nitce do kłębka odkryto wreszcie, że dla ciebie, siostro, pracuję. Wystarczy tu jeden wyraz, dosłyszany przez tak zwanego Arnolda Desvignes, by wniwecz obrócić nasze plany. Wszak dobrze pojmujesz to, siostro? Ztąd to powziąłem przekonanie, iż dla naszej sprawy koniecznem jest, abym conajrychlej opuścił dotychczasowy zakątek.
— Masz słuszność... lecz gdzie się udasz?
— Nic jeszcze nie wiem... Łatwo mi jednak będzie wynaleźć jakie mieszkanie.
— Umieść się bliżej bulwaru Haussmana; zamieszkaj w jakim przyzwoitym domu, gdziebym mogła widywać się z tobą w razie potrzeby. Nie oszczędzaj pieniędzy... miej na uwadze wszelkie potrzebne środki ostrożności i niech Bóg, czuwający nad dobrymi ludźmi, otacza cię swą świętą opieką. Do widzenia, moje dziecię...
— Żegnam cię, siostro.
Po rozejściu się z zakonnicą Misticot poszedł za wyszukaniem sobie mieszkania i po kilku godzinach znalazł pokoik na czwartem piętrze w nader przyzwoitym domu przy ulicy Flechier, w pobliżu kościoła Nôtre-Dame de Lorette. Jednocześnie kupił sobie kilka skromnych sprzętów, urządziwszy się tak, by mógł się przenieść nazajutrz, poczem udał się na ulicę de la Fontaine.
Tu powiadomił odźwiernę, iż wyjeżdża na prowincyę, zapłacił za miesiąc bieżący, poczem sprowadziwszy handlarza, sprzedał mu wszystko, co się znajdowało w mieszkaniu.
Sprowadziwszy fiakra, wsiadł weń z małym tłumoczkiem, zawierającym jego ubranie, uścisnął rękę matki Patapon i rzekł do woźnicy:
— Jedź tam, gdzie ci wskazałem.
Naprzód albowiem wymienił ulicę i numer domu, do którego miał jechać.
Powóz ruszył z miejsca.
Jednocześnie wszelako drugi fiakr, oczekujący o kilkanaście kroków od mieszkania Misticota, wyruszył również, śledząc w pewnej odległości pierwszy wehikuł.
W powozie tym siedział mężczyzna, z twarzą przewiązaną czarną chustką jedwabną, jaka zakrywała mu oko i część policzka.
Pod tą opaską sam dyabeł nie poznałby Trilbego, który wykonywał dane sobie polecenie przez Arnolda Desvignes.
Gdy na ulicy Flechier zatrzymał się fiakr Misticota powóz z Trilbym także przystanął i Irlandczyk zeń wysiadł.
Za pierwszym rzutem oka dostrzegł on chłopca z zawiniątkiem w ręku, wchodzącego w korytarz domu, po za którym dwaj ludzie, rozmówiwszy się z nim, wnosili meble do tegoż samego korytarza.
— Ha! ha! — wymruknął były klown cyrkowy — otóż widocznie on się urządza nanowo i będzie tu mieszkał. Miałżeby spostrzedz, że go śledzą? Wszystko to jest nader zagadkowem... Tu to prawdopodobnie będą miały miejsce jego spotykania się z tą pobożnisią... Będzie to dla nich wygodniej, niźli wdrapywać się na szczyt Montmartre.
Podczas gdy to mówił Trilby, spojrzawszy na bramę domu, spostrzegł na niej tabliczkę z napisem: „Mieszkanie do wynajęcia.“
Ufny w swoje przebranie, któreby go nie zdradziło nawet wobec Misticota, wszedł w korytarz, zapytując odźwiernej:
— Gdzie tu mieszkanie do wynajęcia?
— Na czwatem piętrze.
— Na czwartem?
— Tak... ładne małe mieszkanko, sąsiadujące z tem, do którego się ten młody człowiek wprowadza. Kiedyś oba te lokale tworzyły jeden apartament.
Posłyszawszy to, Trilby omal nie krzyknął z radości.
— Można je zobaczyć? — zapytał.
— Można... Służę natychmiast.
I wyjąwszy klucze z szufladki, odźwierna poprowadziła przybyłego na czwarte piętro.
Misticot znajdował się na trzecim przedziale schodów, dopomagając ludziom wnosić meble.
Trilby przeszedł tuż koło niego i podrostek ani poznał w nim komika z cyrku Fernando.
Było tak w rzeczy samej, jak powiedziała odźwierna; dwa te mieszkania tworzyły kiedyś jedną całość, obecnie gospodarz rozdzielił je dla ułatwienia wynajmu.
— Nowe tu dano, jak widzę, przepierzenie... — rzekł Trilby, wskazując na deski przegrodzenia, na których obicie miało inną barwę od naklejonej reszty pokoju, wilgotne jeszcze, jak widzę.
— To wyschnie wkrótce — odpowiedziała kobieta. — Okna wychodzą na ulicę... Widać przez nie całą fasadę kościoła, masz pan do tego i balkon.
Tu, otworzywszy drzwi oszklone, weszła na ganek, gdzie i Trilby wszedł za nią.
Przepierzenie z desek dzieliło również ten balkon na dwie połowy.
— Ale nie założono jeszcze kraty, dzielącej te oba balkony... — zauważył Trilby.
— Krata już zamówiona u ślusarza... Wkrótce ją przyniosą i ustawią. Podoba się panu to mieszkanie?
— Podoba mi się... Jakaż jego cena?
— Osiemset franków rocznie.
— Wynajmę je.
— Lecz panu wiadomo zapewne, że za cały kwartał z góry zapłacić potrzeba?
— Wiem o tem... i zapłacę, skoro na dół zejdziemy.
W kilka minut później Trilby wychodził z domu, otrzymawszy pokwitowanie od właściciela tegoż, pana David, na wynajęcie i zapłacenie mieszkania.
— Udało mi się... cios prawdziwie mistrzowski! — wyszepnął, wsiadając do fiakra i wracając tymże na bulwar szpitala. — Będę słyszał i wiedział wszystko, co ów podrostek mówić i czynić będzie w swem „pudle“, a gdyby stawał się dla nas nazbyt niebezpiecznym, łatwo się z nim załatwimy! Desvignes zadowolonym z nas będzie!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zbytecznem byłoby twierdzić i mówić czytelnikom, iż Vandame po swoim powrocie z za rogatek belgijskich, tonął w czarnych myślach i rozpaczy.
Skutkiem nadspodziewanego, a nie mające rozwiązania pojedynku, porucznik artyleryi powziął stanowcze postanowienie. Jego życie było obecnie w ręku jego wroga, jego rywala, który w każdej chwili mógł go odeń zażądać. Przebywanie w Paryżu wpośród podobnych okoliczności stało się dlań niemożebnem.
Jakaż mu zresztą pozostawała nadzieja?
Oczekiwać na dojście do pełnoletności Anieli i zaślubić ją mimo wszelkich przeszkód i zapór?
Ależ o tem nateraz myśleć niepodobna było, ponieważ napewno w dniu zaślubin Desvigues, korzystając ze swego prawa, stanąłby przed nim, wołając:
— Twe życie do mnie należy... Odbieram ci je.
I roztrzaskałby mu czaszkę, bez skrupułu.
Rozmyślając przez całe godziny dnia nieskończenie długiego, studyując z różnych stron sytuacyę, przekonał się Vandame, że pozostawały mu tylko dwie alternatywy: zabić się... lub się dać zabić.
W ciągu czterdziestu ośmiu godzin młody ów człowiek postarzał o lat kilka. Przytłaczająca go boleść moralna wycisnęła swe piętno na jego obliczu. Spochmurniał; spojrzenie jego świeciło blaskiem ponurym.
Za powrotem do Vincennes, jego służbowy żołnierz oznajmił mu o bytności siostry Maryi.
Wiadomość o tej wizycie rozdrażniła krwawiącą ranę w sercu porucznika, ponieważ z jego miłości dla Anieli, miłości głębokiej, niezmiennej, fatalność uczyniła miłość bez nadziei.
W chwili obecnej widzimy go wychodzącym z mieszkania w galowym uniformie, idącego ku stacyi Winceńskiej drogi żelaznej.
Kupiwszy bilet do Paryża, w godzinę później przedstawiał się ministrowi wojny. Miał w tem otoczeniu przyjaciół, a razem i potężnego protektora w osobie starego generała, niegdyś towarzysza broni swego ojca, pełniącego teraz obowiązki dyrektora archiwum w Ministeryum wojny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.