Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom III-ci/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział VIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


VIII.

— Tak... — odrzekł Desvignes zwolna, podkreślając niektóre wyrazy, jakim chciał nadać dobitniejsze znaczenie: — tak... w rzeczy samej... pan jesteś piętnastym z sukcesorów, testament o tem powiadamia, a ten testament ja posiadam. Jeżeli jednak będziesz gotów mi dopomagać i przyjmiesz wspólnictwo w środkach, jakich użyję, by dojść do celu, cały ten olbrzymi majątek Edmunda Béraud zostanie tylko dla nas dw7óch do podziału.
— W środkach, jakich użyjesz, ażeby dojść do celu? — powtórzył bankier; — lecz jakież są cne? Przed przyjęciem propozycyi poznać ją potrzebuję szczegółowo: a uprzedzam, iż nie chcę żadnego popełnienia zbrodni... żadnego przelewu krwi... mam wstręt ku temu.
— Nie będzie tu żadnej zbrodni, ani przelewu krwi. Wszyscy współsukcesorowie znikną w taki sposób, że ni świat, ni sprawiedliwość nic nam nie znajdą do zarzucenia.
— Cóż więc ich zgubi?
— Ich własne występki i wady, zręcznie wyzyskane przezemnie, a obok tego i nędza. Jest to broń najpewniejsza, która nigdy nie chybia. Niech walczą, jeśli potrafią się obronić przeciw wrodzonym namiętnościom. Będzie to walka śmiertelna, w której naprzód jestem pewien wygranej. Tak... zabija ich własne występki, jakie prowadzą do nędzy, a ta zrozpaczonych wreszcie do samobójstwa. Oto broń, jakiej użyję!
— Szatanie!... — mruknął Verrière, przesuwając ręką po czole, na którem widniały grube krople potu, i wpatrując się w mówiącego z takiem osłupieniem, że to pomimowolnie wywołało uśmiech na usta nikczemnika.
Uśmiech ów jednak znikł wkrótce i Desvignes mówił dalej:
— Tak... nędza, ta straszna, czarna nędza, jaka dokonywa dzieła zniszczenia!
— Ależ ze wszystkich tych ludzi, o których mówisz — ozwał się Verrière — żaden nie pozostaje w takiem ubóstwie... a wielu zpomiędzy nich żyją nawet w pewnej zamożności.
— Pozwól mi działać, nic nie badając, a przed upływem trzech miesięcy... trzech miesięcy... powtarzam, zostaniesz posiadaczem pięćdziesięciu jeden milionów, z których połowa do ciebie, a druga połowa do twej córki należeć będzie.
Oczy Verrièra chciwością zabłysły.
— To niepodobna!... — wyszepnął.
— A jednak tak będzie. Skoro raz powiem, iż chcę, aby rzecz jakaś dokonaną została, spełnić się musi.
— Żądasz więc połowy tego majątku? — zagadnął Verrière.
— Nie sądzę, abyś uważał to za zbyt wygórowane wymaganie z mej strony — odparł Desvignes — skoro mnie tylko zawdzięczać będziesz jego posiadanie.
— Nie mówię tego... — rzekł żywo bankier — lecz pytam, zkąd weźmiesz połowę tegoż dla siebie, jeżeli te miliony mają być tylko rozdzielone pomiędzy mnie i moją córkę? Pojmujesz, mniemam, iż nie mogę przywłaszczać sobie przypadającej na nią połowy, a nie sądzę, byś mnie chciał ogałacać z mojej.
— Nie obawiaj się... nie dotknę twej części...
— Gdzież są więc dla ciebie pieniądze?
— Wszystko już naprzód przewidzianem zostało... Zaślubię pannę Anielę, a kontraktem, we właściwą formę ujętym, jej majątek moim się stanie.
— Ty chcesz zaślubić moją córkę? Ty... Nigdy!... — zawołał Verrière.
— Zaślubię ją.. — odrzekł stanowczo Desvignes — ponieważ to małżeństwo jest podstawą całej tej sprawy, całego naszego działania. Zostanę twoim wspólnikiem, bankierze. Dom nasz będzie nosił nazwę domu bankierskiego Juliusza Verrière i Arnolda Desvignes. Będziemy mieli po za sobą kapitał, wynoszący pięćdziesiąt jeden milionów. Jest to szruba Archimedesa, z którą przy mojej energii świat wzruszę w podstawach!
— Lecz...
— Bez żadnych opozycyj! — przerwał groźnie Desvignes. — Bierz, lub nie bierz... oto dwa słowa... A wierzaj mi, bierz, radzę ci, jeżeli nie chcesz być zrujnowanym, a raczej zgubionym, czego następstwem będzie stawienie cię przed sądem i tam dalej...
— Lecz to mnie nie wybawi! — zawołał Verrière. — Ażeby osiągnąć ten cel, potrzeba na to, jak sam powiedziałeś, czasu do trzech miesięcy...
— Tak.
— No... a wiesz przecież, że mnie i ośmiu di czekać niepodobna. Znajduję się w naglącem położeniu. Gdybyś zechciał o tem komu powiedzieć, dziś wieczorem — wiedzieliby wszyscy o mojem bankructwie, a wtedy wszelka walka byłaby daremną z mej strony... Wszyscy rzucą się na mnie, jak kruki na trupa...
— Otóż ja zacznę ocalenie — rzekł Desvignes — nie wymagając od ciebie wypłaty pięciuset tysięcy franków na czek, przekazany mi przez Rénarda.
— To nie jest dla mnie ocaleniem, lecz tylko chwilowem odroczeniem katastrofy.
— Jakaż suma jest potrzebną na teraz, kóraby cię postawiła w możności zaspokojenia wszelkich, mogących tak obecnie, jak i w przyszłości wynikną reklamacyj pieniężnych?
Verrière zamyślił się, a wziąwszy arkusz papieru i ołówek, zaczął kreślić cyfry.
— Milion pięćset tysięcy franków... — odrzekł po chwili.
— A gdybym ci przyniósł owe półtora miliona — odpowiedział Desvignes — czy byłbyś przekonanym natenczas, iż umiem dotrzemywać tej obietnicy... że potrafię w rzeczywistości zmienić marzenie?
— Zapewne.
— A więc dostarczę ci tę sumę, jeżeli przyjmiesz podane przezemnie warunki.
— Nie żądaj odemnie niepodobieństw.
— Jakto?
— Czyż mogę znaglić mą córkę, aby została twą żoną? Nie... ja jej nie zmuszę ku temu!
— To już do mnie należy... — rzekł Arnold. — Potrzebuję jedynie od ciebie drobnej, małej rzeczy, to jest piśmiennego twego na ten związek zezwolenia.
Verrière zamyślił się; milczał przez chwilę, jakoby sam z sobą tocząc walkę wewnętrzną, poczem wyszepnął głosem złamanym:
— Dam ci to zezwolenie... Przekonaj się więc... — dodał po chwili — jak musi być naprężoną sytuacya i groźnem niebezpieczeństwo. Kiedyż mi dostarczysz pomienioną sumę?
— Skoro tylko podpiszemy u notaryusza akt naszej współki. Chcę odtąd wziąć czynny udział w twych interesach i podnieść twój bank. Doliczając pięćset tysięcy franków od Rénarda, wynoszę do twojej kasy dwa miliony, z których potrafimy korzyść osiągnąć, mój drogi wspólniku.
Po tych wyrazach nastała chwila głębokiego milczenia.
Verrière siedział przybity, pognębiony, nie mówiąc i słowa.
— Zkąd ta ponurość i głęboka troska na twojej twarzy? — pytał Desvignes. — Ach! odgaduję... Wspomnienie zgonu Edmunda Béraud ciąży ci na umyśle... Zapomnij o tem... Zresztą, gdybyś czuł się przygnębionym, ja będę za ciebie pracował. Wierzaj mi, w życiu torują nam drogę jedynie pozory... Spójrz na mnie... Czyliż wyglądam na złodzieja, albo zbrodniarza? Nigdy!... wszak prawda? I ty sam wydajesz się być dżentelmenem z najwyższej sfery, jak mówią Anglicy, a mimo to jesteś wykwalifikowanym hultajem! Powtarzam ci, jesteśmy oba jakoby dla siebie stworzonymi. Czemuż więc nie mamy połączyć się z sobą? Najłatwiej jest porozumieć się z człowiekiem, który przybywa na czas załatać nam szczerbę i przynosi banknoty, zamiast żądać ich od nas. Powiedz mi, czy dziś potrzebujesz pieniędzy?
— Ma się rozumieć... kasa jest pustą prawie zupełnie.
— Ileżbyś potrzebował?
— Dwieście tysięcy franków.
— Mam je przy sobie i dać je mogę. Pokwitujesz mnie tylko z odbioru, jako i ze złożenia przezemnie w twej kasie pięciuset tysięcy franków od Rénarda i otworzysz mi bieżący rachunek.
To mówiąc, Desvignes wyjął z kieszeni dwie małe paczki w kopertach i rozwinął takowe.
Każda z tych paczek zawierała po sto biletów tysiącfrankowych.
— Przerachuj... — rzekł, kładąc je na biurku.
Verrière drżącemi gorączkowo rękoma przeliczył bilety, poczem nacisnął guzik elektryczny, mający łączność z gabinetem kasyera.
Wezwany przybył natychmiast.
— Otworzysz pan — rzekł bankier do niego — rachunek panu Arnoldowi Desvignes, który wkrótce zostanie moim wspólnikiem. Zapiszesz na niego dwieście tysięcy franków, jakie tu się oto znajdują, a zarazem i pięćset tysięcy, przedstawiających też sumę na czeku, wydanym przez Rénarda, również na rachunek pana Desvignes. Kapitały te są do rozporządzenia naszego banku. Proszę, chciej pan dać czek mojemu kasyerowi — rzekł Verrière, zwracając się. do Arnolda. — Pokwituję cię z ogólnej sumy.
Desvignes czek oddał, a kasyer, zdumiony tak nieprzewidzianie szczęśliwym obrotem sprawy, jaką przed chwilą za straconą uważał, odszedł, zabrawszy uwieście tysięcy w banknotach.
— Wszakże tak? — zapytał ojciec Anieli, nakreśliwszy pokwitowanie z odbioru siedmiuset tysięcy franków.
— Tak... rozumiemy się doskonale — odparł Desvignes. — Wkrótce przekonasz się, iż nie jestem bynajmniej nowicyuszem w bankowych operacyach. Na teraz dwie rzeczy jeszcze do załatwienia nam pozostają.
— Jakie?
— Najprzód jedziemy do notaryusza, aby polecić mu spisanie aktu naszej współki.
— Jestem gotowy... A potem?
— Potem... przedstawisz mnie swej córce, pannie Anieli.
Verrière cofnął się i zadrżał.
— Na co się przyda owo wąchanie, ów przestrach, mój wspólniku? — rzekł Arnold. — Wiesz dobrze, iż już zapóźno jest cofać się z sytuacji. Włożyłeś dobrowolnie rękę w koło maszyny, dozwól pochwycić jej i resztę swojego ciała. Zresztą, nie masz się o co tak dalece obawiać. Przyrzekam ci, iż uczyniętrwą córkę najszczęśliwszą z kobiet, ponieważ wszystko, co dotąd czyniłem, było celem zbliżenia się ku niej.
— Celem zbliżenia się ku niej? — powtórzył Verrière osłupiały. — Jakto... ty więc... ty... miałbyś ją kochać?
— Czy ją kocham... pytasz? — zawołał Desvignes z nieudaną szczerością. — Nietylko kochany ale uwielbiam do szaleństwa! Od czasu spotkania się z nią w podróży na drodze żelaznej, jej postać czarowna ściga mnie wszędzie! Myślę o niej jedynie... żyję tylko dla niej. By ją posiadać, spełniłem to, nad czem w innych okolicznościach zawahałbym się być może. Gdyby mi się przyszło jej wyrzec, strzelićby mi w skroń sobie tylko pozostało! Tak! ja ją uczynię najszczęśliwszą z kobiet... najpiękniejszą... najbogatszą... najbardziej czczoną na świecić Niechaj cię to więc uspokoi co do jej przyszłości.
Verrière milczał, słuchając tych wykrzykników z opuszczoną głową. Znając dobrze stanowczy charakter Anieli i jej głęboką miłość dla porucznika artyleryi, Vandama, był przekonanym, iż jego córka nie zgodzi się nigdy na inne małżeństwo i to go cokolwiek uspakajało. Mimo to bowiem wiedział, że akt współki zostanie naprzód podpisanym i dwa miliony franków wpłyną mu do kasy. W każdym więc razie sprawa ta korzystną była dla niego.
— Czy masz swój powóz? — zapytał po chwili.
— Mam — odrzekł Arnold.
— Gdzie mieszka twój notaryusz?
— Przy ulicy Kondeusza.
— Jedzmy więc...
Tu oba, wyszedłszy z biura, udali się do notaryusza, układając w drodze główne punkta aktu mającej zawiązać się współki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.