Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom III-ci/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział IX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


IX.

Postanowiono, iż w pośród dwóch przyszłych wspólników, każdy będzie miał własną specjalną czynność w banku do wykonywania. Desvignes zajmować się miał po za biurowemi zewnętrznemi interesami, to jest lokowaniem kapitałów, Verrière przyjął na siebie kierownictwo wewnętrznemi finansowemi sprawami, pozostawiając przytem Arnoldowi we wszystkiem władzę, podobną sw7ojej.
W czasie prowadzonej rozmowy przekonał się bankier, iż ów elegancki z pozoru zbrodniarz, dzięki któremu uratowanym został z katastrofy, był człowiekiem wszechstronnie obeznanym z giełdowemi interesami, i że współpracownictwo jego mogło mu przynieść nieobliczone korzyści.
W przystępie radości zapomniał prawne, w jak przerażających okolicznościach przedstawił mu się ów wspólnik niespodziewany.
— Przy naszym zakładzie otworzymy jeszcze bank popularny, — mówił Desvignes. — Banki tego rodzaju, znajdujące się w wielkiej liczbie w Stanach Zjednoczonych dla drobnego handlu i klasy robotniczej, prosperują nader pomyślnie. Złożone w nich pieniądze dobrze procentują, a straty rzadko się zdarzają. Główną z nich jednak korzyścią jest to, że można się wsławić odrazu jako dobroczyńca ludzkości, co ma wielkie znaczenie i może daleko nas poprowadzić. Pędzie to dla Francyi oklaskiwana przez wszystkich innowacja. W ciągu miesiąca kapitały potokami płynąć zaczną do kass naszych, co nas postawi w możności oczekiwania na nadejść mające miljony. Chcę, ażebyśmy od dziś za rok stali się królami banków, i będziemy niemi... zobaczysz!
Verrière, zelektryzowany słowami Arnolda, gotów był iść wszędzie, gdziekolwiekby ten chciał go poprowadzić. Przyszłe miliony migotały mu przed oczyma, jak snopy iskier brylantowych.
Skoro się powóz zatrzymał przed domem notarjusza, dwaj wspólnicy wszystko już ułożyli.
W ciągu godziny akt współki został zawartym i podpisanym. Desvignes na dopełnienie wkładu w7ręczył Verièr’owi dwa czeki; jeden, wynoszący milion, na dom Rodszylda, drugi, na trzysta tysięcy franków, na dom Oppenheim’a, poczem powóz odwiózł ich obu na ulicę Le Pelletier, gdzie Desvignes, przedstawiony przez bankiera urzędnikom, udzielił tymże wspaniałą gratyfikację, co mu zjednało ogólną sympatję.
— Każę przedzielić na dwoje mój gabinet przepierzeniem... — rzekł Verière.
— Na co... dla czego? — zapytał żywo Arnold.
— A żebyś miał i ty swą własną pracownie.
— To niepotrzebne... będę tu pisał wśród innych. — To biuro, umieszczone w pobliżu ciebie, jest bardzo dla mnie dogodnem. Unikajmy bezpotrzebnych wydatków. Trzeba zbierać na odbudowanie twego majątku. Mówię... twego, a nie mojego, ponieważ, jak widzisz, ogołacam się zupełnie dla ciebie.
— Czyliż ci się to nie powróci?
— Otóż dobre słowo, za które prawdziwie wdzięcznym ci jestem. A teraz rozstańmy się... Wzywają mnie moje osobiste interesa. Jutro rozpocznę pracę sprawdzania i rozpatrywania wszystkiego. Muszę przekonać się szczegółowo, czyli przy mojej zręczności i cierpliwości nie dałoby się coś wydobyć z tych złych interesów, w jakich zatopiłeś tyle pieniędzy.
— Nie zobaczymy się więc już dzisiaj?
— Owszem... Nie zapominaj, żeś przyrzekł wieczorem przedstawić mnie swej córce... Liczę na twe słowo w tym razie.
— Pamiętam o tem... rzekł Verrière.
— Gdzież się spotkamy?
— Tu, jeśli zechcesz.
— Dobrze... o szóstej znajdę, się w moim gabinecie.
— Będę na ciebie oczekiwał, i moje lando zawiezie nas na bulwar Haussmana.
Desvignes podał rękę, Verrière podał mu swoją, przyczem morderca Edmunda Béraud zauważył, Iż dłoń bankiera mocno drżała.
— Do widzenia!... rzekł i wyszedł. Verrière znalazłszy się. sam, upadł na fotel, jak człowiek potężnym ciosem ugodzony.
— Cóżem uczynił — wy szepnął. — Złączyłem moje nazwisko z imieniem nędznika, którego ręce krew zbrodni skalała! Oddałem się jemu... Jestem jego rzeczą... jego dobrem... jego zabawką... przyrzekłem mu oddać córkę w małżeństwo, i kto wie, czy nie będę zmuszonym dotrzymać tej obietnicy?.. Ach! jestem podłym... w najwyższym stopniu nikczemnym... — szeptał z rozpaczą. — czyliż nie leniej było pozwolić sobie w skroń strzelić temu łotrowi! Miał słuszność, mówiąc, iż jestem nędznikiem ostatniego rodzaju!
I przez długą chwilę siedział bez ruchu, jak skamieniały, poczem zaczął spoglądać wokoło błędnym, niepewnym wzrokiem, zapytując sam siebie, czyli on nie śni, czyli to nie było przebudzenie z jakiegoś strasznego marzenia? Lecz nie... on nie śnił... Wszystko to było najściślejszą prawdą... było rzeczywistością!
— Cóż miałem uczynić? — rzekł sam do siebie. — Przyzwać pomocy i oddać w ręce sprawiedliwości tego zbrodniarza?
Ależ on byłby mnie zabił... A gdyby chybił, gdybym się cudem z pod jego ciosu ocalił, zesłałby mnie był niechybnie na galery. Milczałem, schyliwszy głowę, i oto ów nędznik ocala mnie teraz! Zawdzięczam me ocalenie milionem, zebranym we krwi Edmunda Béraud... Dwadzieścia pięć tych milionów do mnie należeć będzie... Zostanę bogatym... bogatszym niż kiedykolwiek mogłem marzyć o tem! Ha! spełniona ta przez mego zbrodnia mnie nie obciąża... On wszystko bierze na siebie... Niech idzie drogą, jaką sobie nakreślił, zatrzymywać go nie będę. Gdyby wreszcie Aniela została jego żoną... uczyni ją szczęśliwą, bo ją kocha, a pieniądze z jej olbrzymiego posagu, wynoszącego do dwudziestu sześciu milionów, w mym banku pozostaną, zwiększając go z roku na rok, z dnia na dzień, z godziny na godzinę!
„Dziś rano byłem obezwładnionym, zgubionym... Wieczorem zobaczą mnie z dumnie wzniesioną głową. Przeszłość ponura zniknęła... przyszłość olśniewająca przedemną!
Zostawmy go w tem marzeniu.
Na godzinę przed umówionym czasem Desvignes ukazał się w gabinecie wspólnika.
— Pospieszyłem się, — rzekł. — Mamy godzinę czasu, korzystając z niej, chcę z tobą pomówić, i prosić cię o niektóre objaśnienia.
— Mów... — odrzekł Verrière.
— La Fougère, dyrektor teatru Fantazyj, jest jeduym z twych krewnych?
— Tak... ten głupiec.
— Głupiec ten, jak mówisz, właśnie przez swoją głupotę doszedł do ruiny... do nędzy... a w końcu dojdzie do śmierci. Nic go ocalić nie jest w stanie, ponieważ ja chcę, by zginął. Otóż potrzeba poznać mi zblizka twoje z nim interesa. Ileż on ci jest dłużnym?
— Około trzysta piędziesiąt tysięcy franków.
— Spodziewasz się coś otrzymać na tę należytość?
— Liczę na nową sztukę, jaką ma jego teatr wkrótce wystawić. Obiecał mi częściowo wypłacać coś z każdego wieczornego przedstawienia.
— Dał ci na to piśmienne zobowiązanie?
— Tak.
— Zapoznasz mnie z tym dyrektorem. Jestże to człowiek intelligentny?
— Ma powierzchowną ogładę, lecz w gruncie charakteru jest to intrygant, gbur, a obok tego i oszust pretensyonalny.
— Biorę na siebie całą tę sprawę, skoro się rozpatrzę w niej bliżej. Zażądamy najprzód od niego zapłaty, jeżeli będzie mógł zapłacić... W przeciwnym razie, biada mu. Staje nam na drodze... przeszkadza... usunąć go trzeba. A teraz jeszcze jedno zapytanie nader subtelnej natury. Naprzód mi przyrzecz, że się tem nie obrazisz.
— Słucham... o cóż chodzi?
— Mówią, że panna Leona, aktorka z teatru La Fougèra, wywiera na ciebie wpływ wielki i wybacz mi to wyrażenie, że kompletnie za nos cię wodzi. Można to wytłumaczyć dwoma odmiennemi sposobami; albo do niej skłonność uczuwasz, lub się jej boisz. Wyznaj mi więc więc prawdę.
— Obawiam się jej... w rzeczy samej...
— Dlaczego?
— Zna ona dobrze moje położenie... moje kłopoty pieniężne.
— Twa sytuacya, zła tego rana, w wieczór obecnie jest doskonałą. Twoje kłopoty pieniężne zniknęły. Nie mając się czego obawiać, należy ów stosunek zerwać stanowczo.
— Zgadzam się na to w zupełności.
— Czy masz u siebie kapitały panny Leony.
— Mam.
— W jakiej ilości.
— Sto dziewięćdziesiąt tysięcy franków.
— Cóżeś z niemi zrobił?
— Umieściłem je w belgijskich kopalniach marmurów.
— Za jej upoważnieniem?
— Bez tegoż.
— A zatem jesteś na tę sumę odpowiedzialnym, trzeba je jej wypłacić... Pomyślimy o tem... Przedstawisz mnie pannie Leonie. Zobowiązuję się uwolnić cię od niej raz na zawsze, jeżeli na to się zgodzisz.
— Najchętniej... Nie trzeba jej jednak obrażać, a tym sposobem kompromitować naszych interesów w teatrze Fantazyj.
— Bądź spokojnym... nie skompromituję ich wcale. Oddasz mi wszystkie papiery dotyczące La Fougèra, a natychmiast rozpocznę z nim układy.
— Będziesz je miał jutro.
Desvignes spojrzał na zegarek: wskazywał on trzy kwadranse na szóstą.
— Możemy jechać, jeżeli zechcesz — rzekł bankier. — Mój powóz czeka przed domen; od pół godziny. Czy masz jaki projekt na wieczór dzisiejszy?
— Nie mam żadnego.
— To dobrze.
— Dlaczego?
— Ponieważ zatrzymamy cię na obiedzie. Uprzedziłem Anielę, że gościa mieć będziemy.
— Z całą przyjemnością przyjmuję to zaproszenie.
Tu Verrière wyszedł ze swym wspólnikiem i wsiadłszy do powozu, odjechali.
Przez całą drogę, obaj pogrążeni w dumaniu całkiem odmiennej natury, głębokie zachowywali milczenie.
Desvignes myślał o Anieli, ku której, jak wiemy, pociągała go jeśli nie miłość, ponieważ wzniosłego tego uczucia profanować nie chcemy, to gorąca, pochłaniająca namiętność.
Verrière zapytywał w myślach sam siebie, kim mogła być ta dziwna osobistość, inteligentna, z wyższą światową ogładą, rozsypująca banknoty pełnemi rękoma, prawdziwy dżentelmen pod każdym względem, który stał się zbrodniarzem?
Ten nowy jego wspólnik i wybawiciel napawał go wstrętem i trwogą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.