Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom III-ci/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział II
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


II.

— Tak... i na tem weselu piłeś szampana... likiery... — mówiła pani de Nervey.
— Jak wszyscy... trudno... wyróżniać się nie mogłem.
— A wiesz... iż doktorzy surowo ci tego zabronili...
— Eh! ci doktorzy... zwykle przesadzają w swej troskliwości o zdrowie pacyenta. Mają w tem cel, ażeby zwiększyć liczbę swych wizyt, a wraz z niemi i honorarya.
— Wiesz jednak, iż twój organizm jest nader wątłym... należy się pielęgnować...
— Mylisz się, mamo... czuję się tak zdrowym, silnym, jak...
Nie mógł dokończyć rozpoczętego zdania. Gwałtowny kaszel, porwawszy go nagle, mówić mu nie pozwolił przez kilka minut.
Pani de Nervey patrzyła na syna z boleścią, oczy jej napełniły się łzami.
— Biedny chłopiec... — myślała — łudzi się co do stanu swego zdrowia... on jest mocno chorym!
Gdy Jerzy uspokoił się po ominięciu kaszlu, zapytała:
— Dużo było osób na tych zaślubinach?
— Cała rodzina; prócz tego koledzy i przyjaciele młodej pary.
— Juliusz Verrière był także?
— Był ze swą córką, Anielą. Kuzynka nasza pragnie cię, mamo, odwiedzić, wraz z siostrą Maryą.
— Przyjmę je z całą przyjemnością... Zechcesz-że towarzyszyć mi przy śniadaniu?... — pytała. — Dziś niedziela, mógłbyś ją dla mnie poświęcić... chociaż ten jeden dzień w tygodniu... wcale cię prawie nie widuję...
— To prawda... cóż jednak począć? Tak jestem zatrudniony...
— Czem?
— Mnóstwem ważnych rzeczy... Upewniam cię, mamo, iż staję się człowiekiem poważnym...
— Ty?... — zawołała pani de Nervey z niedowierzaniem.
— Tak... ja! przysięgam... Zajmuję się obecnie nader doniosłą sprawą.
— Jaką?
— Zaraz ci opowiem. Znudziła mnie już ta próżniacza egzystencya, o jaką tak często mnie strofowałaś, a która jednak nie była całkiem bezużyteczną, ponieważ uczęszczając na wyścigi, do teatrów i klubów, słowem do miejsc wszelakiej zabawy, pozawierałem stosunki ze sławnemi artystami, autorami, znanemi głośno dziennikarzami i otóż chcę pracować, jak oni...
— Lecz ty nie będziesz nigdy ani artystą, ni autorem, ni dziennikarzem.
— Chcesz, mamo, raczej powiedzieć, że nim jeszcze nie jestem, lecz być w przyszłości postanowiłem... Chcę właśnie zostać dziennikarzem...
— Jest to zamiar nader chwalebny, lecz według mego zdania, niepodobny do urzeczywistnienia. Publicystą zostać niemożna w jednej chwili, na zawołanie. Potrzeba ku temu długich lat pracy... nabycia nauki, wiadomości, a oprócz tego i zdolności wrodzonych.
— Kiedyś to może tak było... — rzekł Jerzy; — dziś jednak chcieć tylko potrzeba.
— Jakto?... mniemasz więc, że wystarczy na w dobra wola? A w jaki sposób bez nauki i przygotowania napiszesz artykuły... felietony?
— Ach! moja mamo... nie rozumiemy się, jak widzę... Ja nie chcę sam redagować... ani myślę... inni będą za mnie pracowali. Ja pragnę tylko posiadać tytuł głównego redaktora. Ot, co jest mojem postanowieniem.
— W jaki sposób jednak zostać nim możesz?
— Od ciebie to, mamo, wyłącznie zależy.
— Odemnie?
— Tak. Jeśli mi dopomożesz, o czem nie wątpię, rzecz ta wkrótce da się zrobić. Postanowiłem wydawać dziennik... mały dzienniczek po cenie jednego sous... zawierający w streszczeniu wszystkie z całego tygodnia wiadomości literackie i polityczne. Dziennik taki miałby szalone powodzenie! Zabiłby wszystkie inne publikacye w tym rodzaju.
— Lecz aby utworzyć dziennik i wydawać go, na to potrzeba kapitału...
— Ba! ma się rozumieć! Na ciebie też, mamo, liczę w tym razie.
Pani de Nervey spojrzała z nieufnością.
— Na mnie rachujesz... — szepnęła zcicha.
— Mamże się udać do obcych? — zawołał Jerzy; — chodzi tu o zdobycie zaszczytnego dla mnie stanowiska... o moją przyszłość... Zresztą ten twój, matko, kapitał przynieść ci może znaczne korzyści. Jeżeli zechcesz, możesz mi otworzyć kredyt u Yerriera... Nie żądam kredytu bezgranicznego... sto tysięcy franków wystarczy mi na teraz i nie wezmę odrazu tej całej sumy. Mając jednakże zamiar ogłosić jutro tę nową publikacyę, wyświadczyłabyś mi wielką łaskę, dając dziś przekaz choć na dwanaście tysięcy franków.
Chora dotknęła ręką zlekka ramienia swojego syna.
— Przestań, Jerzy, proszę... — wyrzekła.
— Skończyłem... nie będę mówił więcej.
— Spojrzyj na mnie... — odpowiedziała.
Wicehrabia zrozumiał, iż matka odgadła kłamstwo w jego słowach.
— Każesz mi, mamo, patrzeć na siebie... Dlaczego?
— Ażebym w twych oczach prawdę wyczytać zdołała. Widzę, że chcesz mnie omamić... ale dość tego. Twój zamiar co do rozpoczęcia publikacji, to fałsz! Twój zwrot ku pracy jest kłamstwem zarówno! Wszystko to jest ułożoną przez ciebie komedyą dla wyłudzenia pieniędzy, jakich ci odmawiam przez prawdziwą miłość macierzyńską, jaką mam dla ciebie.
— Ha! piękna miłość!... — zawołał, zrywając się, de Nervey.
— Tak... jest to prawdziwa miłość, ponieważ chcę, abyś żył! Pieniądze zaś, jakie ci daję, obracane przez ciebie na zabawy, kolącye, noce na grze w karty spędzane, zabijają cię widocznie. Popełniasz samobójstwo, rzucając się na oślep w egzystencyę, która ci śmierć przyśpiesza! Masz zaledwie lat dwadzieścia cztery, a wyglądasz jak starzec zużyty, zniszczony życiem. Patrząc na ciebie, serce mi się ściska, a oczy łzami zachodzą. Och! mój Jerzy, gdybyś mnie kochał choć trochę, inaczej byś postępował!
— Otóż i płacz!... — zawołał z gniewem wicehrabia. — Powiedz mi jednak, mamo, na co się te łzy przydadzą?
— Wskażą ci one, ile cierpię!...
— Nie z mojej winy... — szorstko zawołał. — W czemże tak niecnie, niegodnie postąpiłem? Bawię się... oto wszystko! Gdzież więc złe, nad którem rozpaczasz tyle? Mówisz, matko, że zużywani swe siły... Najprzód, tonie jest prawdą... a powtóre, gdyby nawet i tak było, życie moje do mnie wyłącznie należy: jak go użyję, to mnie tylko obchodzi. Wszystkie przytoczone wyżej przez ciebie powody mają jedynie na celu zamknięcie przedemną woreczka! Mówisz o swojej dla mnie miłości... Gdzież ona... pytam? O, nie mnie ty kochasz, matko... pozwól sobie powiedzieć, lecz kochasz swoje pieniądze!
Pani de Nervey podniosła się chwiejąca, śmiertelnie blada.
— Dość! — zawołała przytłumionym głosem. — Nie masz serca... Zapominasz o przynależnem dla mnie poszanowaniu!
— Ponieważ proszę o pieniądze? ha! to mi się podoba! Otóż, skoro mnie doprowadzasz, mamo, ku temu, powiem ci, że te pieniądze, których mi dać nie chcesz, są tak dobrze twoją, jak moją własnością zarówno, jestem albowiem jedynym twym synem i jedynym spadkobiercą całego twego majątku.
Hrabina, posłyszawszy to, upadła na szesląg bezwładnie, łzy po jej twarzy strugą spłynęły.
— Jedynym synem... — szepnęła — ach! tak... niestety! Jedynym spadkobiercą... to prawda... Na rozporządzenie jednak majątkiem musisz czekać mej śmierci. Dopóki żyję... — mówiła z wysileniem — ja jestem wyłączną panią wszystkiego! Nie lękaj się... — dodała ze łkaniem — nie będziesz długo na mój zgon wyczekiwał, umiesz mistrzowsko skracać mi życie!
I dusząc się płaczem, przyłożyła obie ręce do serca, które gwałtownie uderzając, rozsadzało jej piersi prawie.
Każdy syn inny, mniej występny, mniej zwyrodniały, mniej skalany życiem, byłby padł na kolana u stóp tej matki zrozpaczonej, błagając ją o przebaczenie.
Kochanek Melanii Gauthier postąpił inaczej. Zerwawszy się z krzesła, zaczął gorączkowo przebiegać pokój, wołając:
— Na co się przydadzą te wszystkie komedye?... Do czego one doprowadzą? Wytwarzasz, matko, z niczego jakieś dramatyczne sytuacye, jakieś wielkie rzeczy! O cóż tu chodzi? O rzecz najprostszą w świecie. Potrzebuję pieniędzy... Ty je masz... Daj więc... a wszystko się ukończy...
— Milcz! — zawołała pani de Neiwey. — Pójdź precz!
— Tak jednego, jak i drugiego nie uczynię... — rzekł Jerzy, stając naprzeciw matki zuchwale. — Potrzebuję pieniędzy! Pozbędziesz się mnie prędko, dając mi takowe.
— Nic nie dostaniesz... nic! — odpowiedziała. — Sumienie mi wyrzuca, żem nazbyt długo zadawalniała twe wymagania... Jeżeli jesteś tem, czem zostałeś, moja w tem wina. Oskarżam samą siebie. Dłużej do zguby dopomagać ci nie będę... Nic nie dostaniesz!
— Ostatnie to, matko, twe słowo?
— Ostatnie! Za mego życia nic nie otrzymasz!
— Ha! to będę czekał... — zawołał nędznik bezczelnie.
— Na moją śmierć... nieprawdaż?
— Skoro mnie zmuszasz ku temu...
Te słowa nikczemne, wyrzeczone przez syna tyle przez nią kochanego, śmiertelnym ciosem uderzyły w nieszczęśliwą kobietę.
— Zbrodniarzu! — zawołała gasnącym głosem — ty mnie zabijasz... zabijasz!
I biedna matka zdawała się w rzeczy samej być bliską śmierci.
Owładniona gwałtownym nerwowym atakiem, wyprężyła się cała, poczem, wydawszy głębokie westchnienie, omdlała.
Jerzy wybiegł szybko z pokoju, trzasnąwszy drzwiami.
— Józefino! — zawołał na nadchodzącą pokojówkę — mama zasłabła, śpiesz do niej.
Dziewczyna wbiegła do sypialni, podczas gdy de Nervey, wróciwszy do siebie, wdziewał okrycie, kapelusz i rękawiczki.
Był we wściekłym humorze, a kaszlał zapamiętale.
— Ha! — wyszepnął po uspokojeniu się kaszlu — żyć mi nie pozwala... nie chce o niczem słyszeć... Dość tego... Tak być dłużej nie może! Rozbiję ten pałac w kawałki, a nie ustąpię!
I rozpłomieniony gniewem, pojechał na ulicę Monceau, do swojej kochanki.
Pokojówka wyszła naprzeciw niemu z oznajmieniem:
— Pani nie ma w domu... wyjechała.
— Jakto... tak rano?
— Tak, panie... kazała mi jednak prosić pana, być raczył przybyć w popołudniowych godzinach, pragnie widzieć się z panem w ważnym interesie.
— Dobrze... przybędę.
I wicehrabia udał się do klubu na śniadanie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.