Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom II-gi/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział VII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


VII.

Eugeniusz Loiseau, którego przypominają sobie czytelnicy jadącego na wierzchu omnibusu z Misticotem od placu Bastylii do Magdaleny, w dniu, w którym Desvignes, przebrany za miejskiego strażnika, jechał na swoje stanowisko przy ulicy Joubert, naprzeciw Hotelu Indyjskiego, czatując tam na kupca dyamentów, był młodym, przystojnym mężczyzną.
Wiktoryna Béraud była ładną dwudziestoletnią dziewczyną, brunetką, z pięknemi, ciemnemi oczyma, zalotnie uśmiechnięta.
Oboje na ową wizytę przybrali się nader starannie.
Eugeniusz Loiseau, swobodnie, bez najmniejszego zakłopotania, uścisnął rękę Anieli, mówiąc:
— Dzień dobry, kuzynko... dzień dobry, mój wuju... Jakże zdrowie? Ach! lecz co widzę? — dodał, spostrzegłszy oficera artyleryi — nasz kuzyn Vandame... Dzień dobry, kuzynie! Jak to dobrze, że cię tu spotykamy.
I, obchodząc stół wokoło, witał Juliusza Verrière, młodego porucznika, oraz zakonnicę.
Aniela tymczasem, uścisnąwszy Wiktorynę, posadziła ją obok siebie.
Bankier siedział w milczeniu, ze zmarszczonym czołem, paląc cygaro.
— Proszę... siądź-że, kuzynie — wyrzekła Aniela, wskazując przybyłemu krzesło, podane przez kamerdynera, i powiedz, jakiemu szczęśliwemu wypadkowi zawdzięczamy twoje przybycie? Tak rzadko was u siebie widujemy...
— Nie chcemy naprzykrzać się, kuzynko... oto rzecz cała — odparł Loiseau. — Jesteśmy ludźmi z innego świata, z innego otoczenia. Uczulibyśmy się zakłopotanymi wśród wielkoświatowego towarzystwa, co nie przeszkadza nam jednak żywić serdeczną życzliwość dla ciebie, kuzynko... dla was wszystkich... Myśleć o was często... bardzo często... czego dowodzi ot! nasze dziś tu przybycie.
— Może zjecie z nami śniadanie? — rzekł bankier.
— Dziękuję wujowi. Wracamy od Duvala, gdzie ugaszczałem Wiktorynę.
— To może pozwolicie podać sobie kawę?
— Co to, to chętnie... z kilkoma kroplami koniaku... Kawę pić można i dziesięć razy dziennie.
Na dany znak przez Anielę, służący postawił przed przybyłymi filiżanki, napełniając je kawą.
Verrière spojrzał na zegarek; słyszeliśmy, jak mówił, że mu śpieszno odejść do licznych zatrudnień.
— No! — rzekł, zwracając się do Eugeniusza Loiseau — gadaj, co was tu do mnie sprowadza?
— Żenię się, mój wuju.
— Żenisz się... w tak młodym wieku? A czy posiadasz jakie oszczędności pieniężne na rozpoczęcie gospodarstwa?
— Tyle, ile potrzeba na opłacenie kosztów wesela... Nie żartuję jednak z robotą... od pracy się nie uchylam... Mam dobre miejsce, które mi przynosi dziesięć franków dziennie... Z tem można wsiąść odważnie na okręt conjungo, nadewszystko, gdy się zaślubia dziewczynę pracowitą, oszczędną, zarabiającą sto sous tygodniowo ze swej strony.
— Kogóż zaślubiasz?
— Tę oto obecną tu Wiktorynę... twą siostrzenicę, mój wuju, po zmarłej jej ciotce, nieboszczce pani Verrière, twej żonie, Wiktorynę Béraud, córkę Celestyny Béraud, zaślubionej Alfonsowi Loiseau, mojemu ojcu.
— Moje dzieci... — rzekł bankier z powagą — gdy łączy was skłonność wzajemna i miłość, życzę wam szczęścia, pozwólcie jednakże uczynić sobie parę uwag. Małżeństwo jest rzeczą nader ryzykowną, skoro się nie ma pewnego chleba przed sobą.. Przybędą dzieci, które wychowywać będzie potrzeba... obowiązek coraz cięższym się stanie, aż wreszcie zajrzy i nędza, nie licząc zawodów i chorób, jakie tem rychlej ku niej prowadzę.
— Gdyby kto na to wszystko uważał — ozwała się siedząca dotąd w milczeniu Wiktoryna Béraud — wcaleby małżeństw nie zawierano. Co do mnie, sądzę, iż posiadając odwagę do pracy, umiejąc oszczędzać, można śmiało stawić czoło kłopotom i wyjść z nich bez wielkiego dla siebie uszczerbku. Każdy z nas, posiadający pojęcie o tem, co czynić, a czego strzedz się powinien, może iść odważnie w drogę życia, aby tylko szedł ową drogą uczciwie... Nieprawdaż, kuzynko Anielo?
— Wygłosiłaś własne me zdanie... — zawołało dziewczę. — Kiedy się kocha i wierzy w przyszłość, natenczas bez obawy iść można za głosem serca. Ja różnię się w zapatrywaniach na tym punkcie z mym ojcem... Życzę wam szczęścia bez zakreśleń i uwag.
— Brawo, kuzynko! Ach! jak ty dobrze mówisz... — zawołał Loiseau. — Wiesz teraz więc powód naszej wizyty. Przychodzimy prosić cię, byś zaszczyciła swą obecnością nasze zaślubiny, najprzód w merostwie, potem w kościele, a wreszcie na uczcie weselnej.
Verrière niepostrzeżenie wzruszył ramionami.
— O! co do tego — rzekł — mój chłopcze, to inna sprawa. Jestem mocno zatrudnionym, jak ci wiadomo, ztąd niepodobna mi przyjąć twego zaproszenia.
— Jakto... odmawiasz nam, wuju? — pytał z żalem Loiseau. — Ależ to niepodobna!... Będzie to tylko familijne zebranie. Znajdą się na niem wszyscy członkowie naszej rodziny. Béraud... Perroty... Loiseau... Ferronowie... Dessourdy... i Nervey’e, nie licząc tych, jakich zapomniałem wymienić, oraz kuzyna Vandame, który, mam nadzieję, nie zasmuci nas odmową.
Aniela spojrzała znacząco na oficera artyleryi, który pośpieszył odpowiedzieć:
— Przybędę... najchętniej przybędę.
— Dziękuję ci, kuzynie... szczerze dziękuję... — rzekł Loiseau, ściskając rękę porucznika; — przyjęcie naszego zaproszenia zdoła może nakłonić i wuja do zmienienia decyzyi. Byłby on jeden tylko z całej rodziny nieobecnym podczas tak uroczystego obchodu. Czuję, że nasza skromna uczta weselna dorównać nie zdoła innym tego rodzaju, w wielkokwiatowych kołach wydawanym, będzie jednakże przyzwoitą, za to ręczyć mogę. Będziemy śpiewać, tańczyć, bawić się całem sercem!... Nie odmawiaj nam, wuju!
— Odmowa z twej strony sprawiłaby nam wiele przykrości... — poparła Wiktoryna.
— Nie obawiaj się... ojciec da się nakłonić... — zawołała żywo Aniela.
Bankier, zmarszczywszy czoło, spojrzał na córkę z niezadowoleniem, która, nie zważając na to, mówiła dalej:
— Ja daję słowo za mego ojca... Przyjedziemy do merostwa, do kościoła i na wesele. Być może, iż śpiewać nie będziemy... lecz potańczymy napewno. Rzecz postanowiona!
— Lecz moje interesa... zapomniałaś, iż ja tak jestem zajętym... — wymruknął Verrière.
— W przeddzień i nazajutrz po weselu — ozwała się siostra Marya — będziesz je mógł sobie podwójnie załatwić, mój wuju. Szczerze bo mówiąc, nie powinieneś odmawiać swym krewnym obecności przy tak ważnym obrzędzie.
Verrière uczuł się zwyciężonym. Nie mógł opierać się dłużej, mając wszystkich przeciw sobie.
— Ha! skoro chcecie koniecznie.. — rzekł w zamyśleniu.
— Dziękujemy ci... dziękujemy, mój wuju!... — zawołał ucieszony Loiseau. — Otóż nasza rodzina zbierze się w całym komplecie, bo i siostra Marya, mam nadzieję, nie odmówi swego przybycia wraz z kuzynką Anielą.
— Do merostwa i do kościoła tylko — odrzekła, uśmiechając się, zakonnica. — Dla sukni, którą noszę, jest miejsce tam, gdzie cierpią i płaczą, nie wolno jej jednak ukazywać się pośród radości tego świata. Mimo to, serce i myśl moja będą z wami, i z całej duszy będę prosiła Boga dla was o szczęście!
— Dziękuję ci, siostro Maryo... — wyjąknęła ze wzruszeniem Wiktoryna, podniósłszy się, aby uścisnąć rękę zakonnicy.
— Na kiedyż oznaczony dzień zaślubin? — pytała Aniela.
— Na przyszłą sobotę. Odbierzesz, kuzynko, kartę zapraszającą, wraz z oznaczeniem godziny obrzędu. Stawimy się przed merem szóstego okręgu; jest to okręg, w którym zamieszkuje moja narzeczona.
— A gdzie odbędzie się wesele?
— W Salonie rodzinnym, w Saint-Mandé, o dwa kroki od lasku Vincennes... Pomiędzy śniadaniem a obiadem będzie tam można odbyć przechadzkę.
— Ach! jak to dobrze ułożone... — zawołała panna Verrière. — Radabym już tam być...
— O drugiej godzinie nastąpi śniadanie — rzekł Loiseau — a obiad o ósmej. Wynajmę dziesięć powozów dla zaproszonych gości i poślę po nich, jak to bywa na weselach wyższego świata.
— Nie trudź się z przysyłaniem po nas — ozwał się bankier; — przyjedziemy naszem lando.
— Wspaniały powóz... to będzie szyk! Otóż co nada blasku niemało naszym zaślubinom!
Verrière wstał od stołu.
— Zatem, mój chłopcze, już ułożone — rzekł do Eugeniusza, podając mu rękę. — Pożegnać was muszę... ponieważ przed wyjściem mam jeszcze do pomówienia z Vandamem, czyli raczej on ma zemną o czemś pomówić.
— Na sobotę więc, wuju... Poruczniku, liczę na ciebie na pewno.
— Przybędę.
Verrière wraz z oficerem wyszedł z jadalni, pozostawiwszy Anielę i siostrę Maryę w towarzystwie Eugeniusza Loiseau i Wiktoryny. Bankier wprowadził Vandama do małego gabinetu, znajdującego się obok salonu, gdzie na hebanowych półkach stały pudełka z cygarami najwykwintniejszych gatunków. Wziąwszy jedno z takich pudełek, podał je otwarte oficerowi, dając wolny bieg swemu wzburzeniu.
— Niech ich dyabli porwą z ich weselem! — zawołał. — Potrzebnież Aniela przyjęła to zaproszenie i ty zarówno? Czyż to stosowne dla nas towarzystwo? Spędzimy dzień przyjemnie... nie ma co mówić... No... no... będę się starał do soboty wynaleźć jakiś pozór, aby uwolnić się od tego... Lecz miałeś zemną pomówić... słucham cię... Mów prędko, a nadewszystko krótko, treściwie... bardzo się śpieszę... Muszę powracać do biura.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.