Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom II-gi/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział II
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


II.

Były sekretarz Mortimera szedł po pochyłym gruncie ogrodu, ku przepaści, na dnie której ukrył ciało Edmunda Béraud i spojrzał w jej głębią.
Deszcz padający noc całą bez przerwy, zatarł ślad jego kroków. Z uderzeniem słonecznych promieni chwasty i wysokie trawy podniosły się na nowo.
Najzręczniejszy, najbystrzejszy z agentów policyi z całego Scotland-Yard, niemógłby podejrzewać, ażeby podobnie przerażająca zbrodnia mogła być spełnioną w tej willi tak spokojnej z pozoru, otoczonej zielenią, wśród której gromady ptactwa wesoło śpiewały. Był więc spokojnym z tej strony.
Zmieniając ubranie, zapomniał o swojem obuwiu. Pokrywały je plamy błota, które najłatwiej zatrzeć można było.
Na co jednakże ów trud sobie zadawać? Drogi były deszczem zalane, nowe błoto zastąpiłoby tamte w ciągu kilku minut.
Zbrodniarz, zwróciwszy się przeto, wyszedł furtką w aleję de l’Echo, którą zamknąwszy na klucz, skierował się ku stacyi du Parc-Saint-Maur.
O w pół do siódmej pociąg odchodził do Paryża.
Kupiwszy bilet, wsiadł do wagonu drugiej klasy i o godzinie siódmej minut dziesięć przybył na plac Bastylii.
Niezadługo potem wszedł do swego pawilonu, gdzie z gniewem rzuciwszy pakiet, jaki trzymał w ręku, padł na krzesło, powtarzając:
— Taka odrobina... po tylu świetnych nadziejach!... Ach! to oszaleć można z rozpaczy!...
I znów, jak w willi przy alei de l’Echo, siedział objęty obezwładnienieniem.
Od chwili do chwili urywane słowa, zdania bez związku, z ust jego wybiegały.
— Pięćdziesiąt jeden milionów!... — wyszepnął — z tem mógłbym śmiało zażądać od Verriéra ręki jego córki... Majątek taki olśniłby ojca... oczarował dziewczynę... Dla tych milionów zapomniałaby z pewnością o poruczniku Vandame... jeżeli kiedy o nim myślała... I owa świetna szansa z rąk mi się wymyka!... Z tego olbrzymiego skarbu pozostał mi okruch jedynie!... Ach! powinienem był wszystko przewidzieć... Zawiodłem się! Wszystko runęło... nic widzę środków, za pomocą których mógłbym sięgnąć po utracone miliony! A dla zdobycia ich gotówbym był na wszystko... nawet na popełnienie drugiej zbrodni! Gotówbym podpalić Paryż... gotów na zagaszenie krwią ognia!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Bankier Juliusz Verrière mieszkał, jak wiemy, na bulwarze Haussmana. Zajmował pałac wspaniały, wznoszący się na dwa piętra nad parterem. Przybywało się do niego przez obszerny dziedziniec, piaskiem wysypany, na którym z jednej strony stał pawilon, służący za mieszkanie dla odźwiernego, z drugiej zaś stajnie i remizy.
Mimo, że ów pałac był własnością bankiera, jego biura gdzieindziej się znajdowały. Dla pomieszczenia ich wynajął całe piętro w jednym z okazałych domów przy ulicy Le Peletier.
Zaprowadzimy czytelników na bulwar Haussmana, obecnie jednak wejdziemy wraz z nimi do gabinetu biura Juliusza Verrière.
Bankier siedział przed wielkiem biurkiem, założonem papierami, między któremi w pośrodku wznosiła się cała góra listów. Była to ranna korespondencją jaką załatwiał sam z młodzieńczą rzeźwością.
Juliusz Verrière, jak wspomnieliśmy, miał około lat pięćdziesięciu sześciu; z najwyższą zwykle starannością i elegancyą ubrany, zbyt młodo jednak, względnie do lat swego wieku.
Krótko przy samej głowie przycięte włosy i długie angielskie faworyty, już mu posrebrniały.
Przed kilkunastu Jaty musiał to być w rzeczy samej niezwykle piękny mężczyzna.
W chwili, gdy przedstawiamy go naszym czytelnikom, rysy twarzy zachowały jeszcze swe linie regularne; oblicze jednak zwiędło, cera przybrała barwę ołowianą, oczy i usta zapadły.
Widocznym był tu nadmiar pracy, lub życia. To właśnie ostatnie wywołało przedwczesną starość na jego oblicze.
Hulaka zawołany, przepędził życie na zabawach i miłostkach różnego rodzaju, zaniedbując rodzinne obowiązki, jakie lekceważył.
Owóż od czasu owdowienia bankiera, Aniela, jego jedyna córka, królowała samotnie przy domowem ognisku na bulwarze Haussmana.
Juliusz Verrière był krętaczem finansowym w najszerszem tego słowa znaczeniu. Różnie i wiele mówiono i szeptano o nim w tym względzie.
Jedni twierdzili, że stoi silnie pod względem majątkowym, drudzy przeciwnie, utrzymywali, iż poniósł wielkie straty, przyczem dla zadowolenia swych upodobań wyrzucał pełnemi garściami pieniądze, pomimo, że utrzymywał się jedynie kredytem, prowadząc spekulacye jedne na drugie. Inni jeszcze dowodzili, że hypoteka pałacu na bulwarze Haussmana była nad wartość przeciążona długami.
Bankier, do uszu którego dochodziły te wieści, zdawał się o nie nie dbać zupełnie.
W chwili, gdy przestępujemy próg jego gabinetu, otwiera korespondencye.
Dziesiątą zrana uderzyła na bronzowym zegarze, stojącym po nad kominkiem.
List, wzięty przez Juliusza Verrière, zawierał na nagłówku te słowa:

Belgijskie Towarzystwo kopalni marmurów.

Wewnątrz zaś:

„Szanowny panie Verrière.

„Sytuacya nasza staje się trudniejszą z dniem każdym. Z końcem miesiąca znaleźliśmy się wobec deficytu, sięgającego miliona. Konieczność likwidacyi jest nieuchronną, jeżeli akcyonaryusze nie przyjdą nam w pomoc, odpowiadając na wezwanie w składaniu kapitałów, co pozwoliłoby nam uniknąć grożącego bankructwa i dalej roboty prowadzić.
„Interesa pańskie są za zbyt połączone z tą spraną, abyś nie miał użyć całej energii dla osiągnięcia wspomnionego celu. Od pana zależy powstrzymać grożącą nam katastrofę.
„Pan wiesz zarówno dobrze wraz ze mną, iż sytuacya ta jest tylko groźną z pozoru. Przygotowawcze roboty pochłonęły kapitały. Inżynierowie przypuszczali, że pokłady marmurów, będą łatwiejszemi do eksploatowania: mimo to owe pokłady zawierają niesłychane bogactwa i w ciągi roku, przy usilnej pańskiej pomocy, przebędziemy zagrażający nam kryzys.
„Działaj pan zatem, a działaj spiesznie; rzecz to nagląca, pilna.“
Tu następował podpis Belgijskiego Towarzystwa kopalni marmurów.
Czytając ów list, Verrière zbladł nagle.
— Upadek... bankructwa!... — wyszepnął, ocierając chustką czoło potem zroszone. — Przeczuwałem to od pewnego czasu... Każą mi zwracać się do akcyonaryuszów... otrzymywać od nich nowe kapitały... Naiwny, zaprawdę, jest ów pan dyrektor. Czyż on nie odgaduje, że owi akcyonaryusze, to ja... Ja sam tylko...
„I otóż znów milion w wodę rzucony!... Milion, którego zdwojenia w ciągu roku byłem pewny, ponieważ słusznie pisze, że interes jest dobrym. Należałoby tylko oczekiwać rezultatów, a ja czekać nie mogę, stojąc sam wobec strasznego przesilenia.
„Mamże więc znowu, dla uniknięcia upadłości, czyli raczej bankructwa, a ztąd stawienia się przed sądem, sięgnąć powtórnie do posagu Anieli, którym, jako ojciec i jej opiekun rozporządzam?
„Ach! sytuacya jest naprężoną!... Wszystko zapada się i trzeszczy wokoło mnie. Będę zgubionym, jeżeli jakieś niespodziewane zrządzenie losu, lub przyjazna zmiana kursów giełdy, nie zdoła mnie ocalić, zastając szczerbę, wybitą przez ową przeklętą kopalnię marmurów!
„Los, który mi niegdyś tak sprzyjał, i obecnie wybawić mnie może. Lecz czyli przyjdzie na pomoc?“
Tu Juliusz Verrière, położywszy na biurku list dyrektora kopalni, zadumał chwilowo; wkrótce jednakże zniknął wyraz troski z jego oblicza.
Niedbałość, obok niesłychanej lekkomyślności były głównemi rysami charakteru bankiera. Ostatnie jego wyrazy przekonywają nas o tem.
Mówił o „przyjaznej zmianie kursów giełdy,“ lub o „niespodziewanem zrządzeniu losu,“ któreby go mogły ocalić.
Zwykle to, gdy się zajmował interesami bankierskiemi, łub jaką spelulacyą, liczył na jakiś hazard niespodziewany.
Przez długie lata ta szansa w rzeczy samej niejednokrotnie mu sprzyjała; w najcięższych chwilach znajdował zawsze jakąś pomoc, która go ocaliła z nad przepaści.
Czyż tak jednakże ciągle być miało?
Po krótkiej zadumie bankier wziął drugi list w rękę.
Spojrzawszy na adres, zmarszczył brwi z niezadowoleniem.
W rogu koperty, z lewej strony, były wydrukowmnemi te słowa:

TEATR FANTAZYJ.

— To La Fougere... — rzekł głośno. — A! czyż i on także o czemś złem mnie powiadamia?
I drżącą nerwowro ręką rozdarł kopertę, a rozłożywszy ćwiartkę papieru, czytał co następuje:

„Kochany kuzynie.
„Przypominasz sobie, być może, starą piosenkę, śpiewaną na naszej scenie, której pierwsza zwrotka tak brzmiała:
Mam jedną nogę, którą poruszam,
A drugą całkiem bezwładną...

Do owego dwuwiersza dodam ci... posłuchaj...

Ach.. ach!... obecnie, drogi kuzynie,
Ja nie poruszam już żadną...

„Tak jest, niestety... na obie nogi upadłem... zaniemogłem bez ratunku! Po zapłaceniu artystów w końcu miesiąca, ani jeden sous w kasie mi nie pozostanie, a po za kasą moc długów!
„Jeżeli przeto zkąd nie otrzymam stu pięćdziesięciu tysięcy franków na wystawienie realistycznej Féerie, o której ci mówiłem, pod tytułem: Wielkie Paryzkie Akwaryum, sztuki w dziesięciu aktach, a trzydziestu obrazach, z których jeden pod nazwą Bogini niesmaku, ściągnie cały Paryż, będę zmuszonym zamknąć mój bilans, co mnie zgubi na zawsze, stanowiąc niejako rozbicie się w porcie okrętu. Sztuka ta bowiem w zupełnie nowym rodzaju, pełna fantazyi, szczęśliwie zmieszanej z realizmem, przyniosłaby mi niewątpliwie znakomity rezultat pieniężny.
„Po trzystu przedstawieniach, jakie nieodmiennie mieć będzie, da co najmniej zysku sześćset tysięcy franków. Włożone w nią przeto nasze pieniądze z naddatkiemby się pokryły. Leona w głównym obrazie Paryskiego Akwaryum, jako bogini, zachwycającoby wyglądała... Ty wiesz, że ja znam się na tem...“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.