Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom II-gi/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział I
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


I.

Arnold Desvignes nie mylił się w swych przypuszczeniach.
Béraud w rzeczy samej podczas ostatniej nocy, spędzonej w podróży, rozmyślał nad obrotem swych interesów i oczekujących go ztąd utrudzeń. Przybywszy do Paryża, zmuszonym byłby pójść zaraz do banku dla zinkasowania swych pięćdziesięciu jeden milionów, następnie przenieść je do hotelu; szukać dwóch handlujących notablów, mających otwarty kredyt w banku francuskim, którzyby mu służyli niejako za chrzestnych, bez tej formalności albowiem wspomniony bank nie może według statutów przyjąć w depozyt pieniędzy dla wypłacenia potem takowych.
Osądził więc, iż daleko łatwiej mu będzie przedstawić się w domu Rotszylda, zinkasować tam swoje kapitały i otworzyć bieżący rachunek.
Nic nie było prostszego w rzeczy samej; po złożeniu dowodu, milioner kłopotać się już więcej nie potrzebował. I tak też uczynił.
Po długiej chwili obezwładnienia, nerwy zbrodniarza uspokoiły się nieco. Podniósł się i osłabiony, chwiejącym krokiera, przeszedł pokój wokoło, potykając się, jak człowiek pijany.
— Tak więc... — wyjąknął przytłumionym głosem — straciłem zajmowane dotąd stanowisko, złamałem mą przyszłość, popełniłem zbrodnię, ryzykując własną mą głowę i wszystko to nadaremnie, ponieważ me plany odrazu zniszczonemi zostały... wszystkie nadzieje stracone! Owe nagromadzone miliony, ta kolosalna fortuna, jaką trzymałem już w ręku, nagle mi się wymyka. Po owym śnie olśniewającym, po owym cudownym mirażu, który ze zbytku szczęścia przyprawiał mnie nieomal o utratę zmysłów, spadam nagle w straszną, rozdzierającą rzeczywistość, z jakiej zdawało mi się, żem wyszedł na zawsze: Trzeba mi się było raczej zadowolnić temi kilkoma banknotami z zapłaty Mortimera, nie tykając owego przeklętego Béraud!... Obecnie nędza mnie czeka... straszna, ciężka nędza!... I ja... ja... który się chlubiłem ze swych kombinacyj..., ja głupiec... nic odgadnąć, przewidzieć nie zdołałem!...
„W Obock to, albo Port-Saïd, owych dwóch punktach, w jakich się zatrzymał Béraud, powinienem był uczynić to, com tu uczynił. Miałem natenczas wszelkie szanse wygranej w ręku, a dozwoliłem zwyciężyć się idyocie i przegrać. Skompromitowałem się nadaremnie, zapłaciłem wspólników, którzy teraz mają mnie w swem ręku i zgubić mogą, skoro im się podoba... Rzuciłem się w przepaść dobrowolnie z pochyloną głową, a wszystko to dlaczego... dlaczego? Dla sukcesorów Edmunda Béraud! Ach! to okropne!...
Wymówiwszy wyrazy: „sukcesorów Edmunda Béraud,“ morderca zadrżał i wpadł w zamyślenie.
— Sukcesorowie jego... — powtórzył. — Jeżeli oni wiedzieli, że żyje ich krewny, co jest wątpliwem, nie wiedzieli natomiast napewno, że przybył do Paryża. Żaden z nich nie wie, że w domu bankierskim Rotszylda złożono milionowy depozyt dla nich do podziału. Gdyby wypadkiem kiedy dowiedzieli się o tem, wiadomość powyższa, pozostająca w mem ręku, obezwładniłaby ich reklamacye, gdyby takowe wnieść chcieli. By podnieść ów olbrzymi majątek, trzeba przedwszystkiem złożyć dowody śmierci Edmunda Béraud i zwrócić Rotszyldowi wydane pokwitowanie na złożone u niego miliony... Ten szczegół jest nie podobnym do spełnienia, ponieważ ja ów kwit posiadam. Któż zatem oddziedziczy tę olbrzymią fortunę? — Nie mogąc w razie na to znaleść odpowiedzi zbrodniarz zadumał, pochyliwszy głowę pod ciosem, jaki weń tak niespodziewanie uderzył.
Upadłszy na krzesło, objął rękoma głowę, usiłując zebrać rozproszone myśli, które jak wicher w mózgu mu huczały.
Zapanował jednakże wkrótce po nad chwilowem zmięszaniem, ponieważ u tego potwora spokój następował szybko po przewrocie władz umysłowych.
Niechaj nas to nie dziwi bynajmniej; u ludzi bowiem tego rodzaju, pierwsze wrażenie osłabia chwilowo siłę moralną, ta jednak w zamian odzyskuje wprędce swą władzę i ze zwykłą sobie potęgą panuje nad poskromioną przez się stroną fizyczną. Wtedy to, z tryumfem materyi, następuje jednocześnie tryumf inteligencyi.
Wspomniana kryzys osłabienia trwała zaledwie kilka minut i nędznik ów w prędce odzyskał krew zimną.
Oprócz banknotów i listów, włożył w portfel wszystkie papiery, jakie zeń wydobył, wraz z pokwitowaniem domu Rotszylda starannie, przezeń złożonego.
Zamknąwszy portfel, położył go na stole obok listów i bankowych biletów, a biorąc pęk kluczów, wydobytych z wierzchniego okrycia zamordowanego, rzekł:
— Przejrzyjmy teraz walizkę... zobaczmy ile mi ten oszust pozostawił z tej sprawy przegranej, z jakiej powinienem był zyskać pięćdziesiąt jeden milionów.
Za pierwszym rzutem oka dostrzegł między innemi kluczami, maleńki kluczyk miniaturowy i otworzył nim walizkę.
Między róznemi toaletowemi przedmiotami i pudełkami cygar, znalazł podłużny pakiet w kopercie opieczętowanej.
Otworzył kopertę.
Pęki bankowych biletów na wierzchu się tam znajdowały; nie ucieszyło to jednak go wcale. Co dla niego znaczyła ta nędzna garść banknotów, wobec tego o czem marzył i co zdobyć postanowił?
Mimo to przerachował bilety.
Było ich czterysta osiemdziesiąt pięć, po tysiąc franków każdy.
— Z tem... co znalazłem w portfelu, wyszepnął, czyni to razem, pięćset tysięcy franków zaledwie... Kropla złota!.. To nie uczyni mnie jeszcze bogaczem. Ja potrzebuję pięćdziesięciu jeden milionów, złożonych u Rotszylda i mieć je muszę.
W portmonetce zamordowanego Kupca dyamentów znalazł dwadzieścia luidorów i maleńki srebrny kluczyk dziwnego kształtu. Schował go do kieszeni, zamknął walizkę, a wybrawszy jeden z pęka kluczów, otworzył nim większy skórzany kuferek.
Kuferek z wierzchu ten napełniony był bielizną. Gdy wyrzucił takową ukazała się pod nią starożytna broń chińska i indyjska znacznej wartości, jako przedmiot sztuki.
— Rzecz niebezpieczna, te stare ostrza... wymruknął nędznik. — Znam ja to dobrze... Wiele z tych nożów i sztyletów zatrutemi być mogą... Wystarczy jedno ukłucie, by śmierć nastąpiła w sposób piorunujący. Niech pozostaną, gdzie je umieścił.
I ułożywszy na wierzchu bieliznę zapiął tłumoczek, przystępując do przejrzenia drugiego.
I tu znów znalazł bieliznę, a pod nią jedwabne materje Indyi, Cejlonu i Pondiszery, kaszmirowe tkaniny złotem przerabiane, rzeczy bezwątpienia wartościowe, mogące jednak do najwyższego stopnia podać w podejrzenie tego, ktoby z nich chciał zrobić jakiś użytek.
Pod jedwabnemi materyami, znalazł starożytną szkatułkę dziwnej formy, nabijaną srebrem, średniej wielkości, lecz niezwykle ciężką. Szkatułka ta była zamkniętą.
Desvignes potrząsnąwszy nią, dosłyszał hałas podobny temu, jaki wydają kamyki uderzając o siebie.
— Co tam być może u czarta? — zawołał. Jak ją otworzyć?
Tu przypomniał sobie o maleńkim srebrnym kluczyku, wyjętym z portmonetki.
Dobywszy go z kieszeni, włożył w zamek szkatułki, do której nadawał się doskonale, zakręcił, a podniósłszy znajdujące się na wierzchu jedwabne nakrycie, przybliżył latarnię.
Snop iskier buchnął z wnętrza szkatułki tak nagle, iż zbrodniarz cofnął się w tył, przysłaniając oczy. Czuł, jak gdyby te różnokolorowe pryzmatyczne ognie wzrok mu wypaliły; poznawszy jednak w prędce zawartość, pochylił się powtórnie i spojrzał.
Szkatułka była napełnioną dyamentami i najpiękniejszemi wschodniemi perłami, z jakich niektóre dosięgały wielkością laskowego orzecha.
Dyamenty były oszlifowane, najmniejszy z nich przedstawiał wartość piędziesięciu tysięcy franków.
Jeden szczególniej zwrócił uwagę bandyty, znającego się dobrze na klejnotach.
Ów dyament wielkości gołębiego jaja, rozsiewał blaski wspaniałe, i sam był wart najmniej do pięciuset tysięcy franków.
Chciwy drapieżca, w oka mgnieniu to wszystko ocenił; nie zadowolniło go to jednak bynajmniej, stał obojętny, w obec świeżo odkrytego skarbu, który był wart najmniej do dwóch miljonów.
Zamknąwszy drugi skórzany kuferek, zabrał się do innej roboty.
Zgarnął w fularową chustkę banknoty, szkatułkę, portfel i listy nie rozpieczętowane i związał to wszystko na cztery rogi. Następnie zdjął z głowy perukę o siwiejących włosach, odjął faworyty, rozebrał się i z pakietu przyniesionego przez Scotta i Trilbego wyjął ubranie, jakie nosił, gdy chciał pozostać Arnoldem Desvignes, wdział je na siebie wsunąwszy te, jakie zdjął obecnie, wraz z szarfą komisarza w ręczną torbę skórzaną.
W głębi pokoju w którym zostało spełnione morderstwo, znajdowały się drzwi, prowadzące do ciemnego gabinetu. Desyignes otworzył je i wniósł tam tłómoczki, mówiąc:
— Postaram się, aby to wszystko zniknęło.
Zamknąwszy drzwi na zamek i klucz schowawszy do kieszeni, udał się do kuchni, w której zauważył znajdujący się wodociąg. Umywszy twarz i ręce, dobył kieszonkowe lusterko, a przejrzawszy się w nim, upewnił, iż wszystka z nich farba zniknęła. Wróciwszy natenczas do pierwszego pokoju, wziął miękki kapelusz, przywdział okrycie i spojrzał na zegarek.
Wskazywał on szóstą rano.
Zabrawszy pakiet związany w chustkę fularową, zgasił latarnię i wyszedł z mieszkania.
Deszcz ustał. Rozwidniło się zupełnie.
Wiatr dmący z północy, pędził chmury po niebie, z po za których ukazywał się błękit wspaniały.
Wschodzące słońce po nad wybrzeżem Chennevières złociło wierzchołki drzew, iskrząc nakształt dyamentów kroplami deszczu, zawieszonemi na gałęziach.
Roskoszny, wesoły poranek zabłysnął, po tak strasznej nocy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.