Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom I-szy/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział III
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


III.

Gdy bankier powrócił i siadł przy swojem biurku, Gérard, ukończywszy właśnie list do dyrektora banku w Paryżu, podał go pryncypałowi.
— Dobrze... rzekł tenże, odczytawszy z uwagą; i list podpisał. — Słyszałeś naszą rozmowę, Gerardzie? — zapytał po chwili.
— Zajęty byłem pisaniem — odparł sekretarz — niektóre jednak wyrazy dobiegły mnie pomimowolnie.
— Wyraźnie... jakieś zboczenie umysłu — mówił bankier dalej. — Rzecz dziwna, człowiek tak poważny, inteligentny, który potrafił zdobyć królewską prawie fortunę, człowiek ten zdrów na umyśle i ciele, odjeżdża z Indyj z tem stałem przekonaniem, iż umrze wkrótce po przybyciu do Francyi. Prawdziwe nieszczęście, dać się do tego stopnia owładnąć przesądom!
— Pan Béraud {{tab}d}} twierdzi, iż jego przeczucia nigdy go nie omyliły — odparł sekretarz obojętnie.
— To wynik owej niezwalczonej idei, która go ogarnęła. Jakież to głupstwo wierzyć w przeczucia podobnego rodzaju!
— Głupstwo... kto wie? — mruknął Gérard w zamyśleniu.
— Jakto?... miałżebyś i ty wierzyć w podobne rzeczy?
— Wierzę w to, panie.
— Wstydź się! to słabość ducha, niegodna mężczyzny. Bądź co bądź rodzina Edmunda Béraud nie pożałuje, iż przybył do Francyi. Pięćdziesiąt jeden milionów, rozdzielonych pomiędzy krewnych, chociażby ich nawet było dwunastu, stanie się dla każdego z nich żyłą peruwiańskiego złota, tem więcej, iż odkrycie tej żyły jest dla nich całkiem niespodziewane. Przez lat trzydzieści pięć rodzina, nie odbierając od niego żadnych wiadomości, sądzi napewno, że umarł. Jakaż niespodzianka, skoro go ujrzą powracającego z pięćdziesięcioma milionami!
— Tak... w samej rzeczy... roskoszna niespodzianka! — odparł sekretarz.
Po tych słowach Mortimer podał Gerardowi list, zaadresowany do dyrektora banku w Paryżu.
— Nie zapomnij, że to ma być wysłane najrychlej — rzekł do niego — i kończ jaknajprędzej czytanie korespondencyi. Wyjadę dziś na dzień cały, a przedtem chcę wiedzieć, czy pomiędzy listami nie znajduje się coś ważnego.
— Natychmiast, panie, pośpieszę.
— Oto pokwitowanie Edmunda Béraud — mówił dalej Mortimer — oddasz je kasyerowi dla zamieszczenia w księgach.
Gérard, podniósłszy się, odebrał pokwitowanie, poczem wrócił do swego biurka. Przez kilka sekund siedział z pochyloną głową, pogrążony w głębokiej zadumie.
— Zatrzyma się w Obock i Port-Saïd — myślał — tym sposobem, ktoby wyjechał jutro wraz z nim jednocześnie, przybyłby na tydzień pierwej przed nim do Paryża... Prócz tego, gdyby ów śmiałek odważny zapragnął zostać posiadaczem pięćdziesięciu jeden milionów, wystarczyłoby zabrać czek, który on unosi z sobą, i zażądać nań z banku wypłaty, z banku, który powiadomiony depeszą i listem Mortimera, wypłaci wartość czeku przedstawiającej się z nim osobistości. Gdzież więc zapora do spełnienia tego? Na czeku nie ma nic, oprócz nazwiska Edmund Béraut... Ani wieku, ani rysopisu... nic... nic!... Dlaczegóżby okaziciel czeku nie mógł ujść za Edmunda Béraud? Nie zażądają od niego żadnych osobistych, dowodów, ponieważ nigdy tego nie wymagają. Zresztą podpis na pokwitowaniu Edmunda Béraud zasługuje na wiarę... a ów podpis, oto go mam w ręku... — dodał, spoglądając na trzymaną kartkę papieru. — Wielkie litery, regularne, bez zakrętów... dziecko naśladowaćby je potrafiło. Śmiało więc... powtarzam, szalonym być potrzeba, aby nie skorzystać z podobnej sposobności! Rodzina kupca dyamentów sądzi, że on umarł. Po trzydziestu pięciu latach nieobecności któż o nim pamięta? Nikt! Działając rozropnie i zręcznie, można uniknąć wszelkich podejrzeń... Trzeba jedynie, ażeby zniknął ów człowiek.
Tu Karol Gérard ocknął się nagle. Przypomniał sobie, iż zamyślenie i bezczynność jego w chwili, gdy Mortimer zalecił mu pośpiech w robocie, mogą zwrócić uwagę bankiera. Zaczął więc szybko rozpieczętowywać koperty i wyjmować z nich listy. Po chwili jednak pomimowolnie zagłębił się znowu w dumanie i szepnął zcicha:
Béraud ma słuszność... przeczucie go nie myli... W samej rzeczy mało mu czasu do życia pozostaje, ponieważ ten olbrzymi majątek to bogactwo, przechodzące wszelkie moje marzenia, ja posiąść muszę... ja je mieć chcę... mieć będę!... Lecz, aby je pochwycić, cóż zrobić potrzeba?... Oto przedewszystkiem opuścić dom Mortimera... Lecz jak się ztąd wydalić bez żadnego słusznego powodu? To najtrudniejsza rzecz do zwalczenia! Nagły mój wyjazd mógłby niebezpieczne na mnie zwrócić podejrzenia... a jednak dozwolić wymknąć się z rąk takiej sposobności... Nie! to niepodobna! Ach! gdybym był wolnym! Mój plan jest już wytkniętym... jest! całkowicie, jasno, w mym mózgu. W Hotelu Indyjskim, przy ulicy Joubert Béraud wysiądzie... Tam to on zamieszka w chwili przyjazdu swego do Paryża... tam więc wypada na niego oczekiwać... Nieco śmiałości, odwagi, a wszystko pójdzie dobrze. Z owym olbrzymim majątkiem, jakim ten głupiec chce zbogacić kilku idyotów, ja panem świata się stanę!...
Tu z gestem niecierpliwości Gérard chwycił po raz trzeci za pióro, a rozpocząwszy wydobywanie korespondencyi, kładł porządkowe numera na każdym z listów, przez siebie odczytanych.
Pozostało mu z dziesięć zaledwie do przejrzenia. Pierwszy z nich, jaki otworzył, nosił napis na nagłówku:

JAN MORTIMER et COMP.
Domy handlowe w Kalkucie i Londynie.
Dom w Londynie.
— List od dyrektora pańskiego biura w Londynie! — rzekł głośno Gérard.

— Zobacz, co on zawiera... — odparł bankier — kończę w tej chwili ważną robotę, której przerywać nie mogę. Opowiesz mi treść jego za kilka minut.
Gérard przebiegał oczyma, co następuje:

„Szanowny nasz pryncypale.

„Przesyłam ci przykrą wiadomość. Jeden z najdawniejszych, a zarazem i najzdolniejszych pracowników naszego biura — Wilke Spiegle, naczelnik oddziału korespondencyj zmarł nagle wczoraj, rażony atakiem apoplektycznym. Pan znasz najlepiej ważność obowiązku tego rodzaju.
„Wilke Spiegle był polyglotą; mówił i pisał poprawnie sześcioma językami. Kto go nam teraz zastąpi? Podobnych ludzi rzadko znaleźć można: ztąd też znajduję się obecnie w niezwykle kłopotliwem położeniu. Dla wydobycia się z tego widzę jeden tylko środek; czy jednak pan na niego zgodzić się zechcesz? Oto wypadałoby przysłać dla naszego domu w Londynie jaknajprędzej pańskiego sekretarza, Karola Gérard, któregoś nam pan zabrał. On jeden tylko byłby zdolnym do pełnienia obowiązków zmarłego naszego pracownika.“
Dalej następowały szczegóły interesów finansowych bankierskiego domu w Londynie, obojętne naszym czytelnikom.
Przeczytawszy pierwszą część listu, sekretarz Mortimera zapłonął radością.
— Wracać do Londynu!... — szepnął — ach! chyba sam szatan dopomagam? w mych planach! Pozór, jakiego szukałem napróżno, sam wpada mi w ręce. Tak... teraz nie zwrócę na siebie najmniejszego podejrzenia. Odjadę! rzecz prosta, lecz zamiast udać się do Londynu, pojadę do Paryża, gdzie popróbuję losu fortuny.
List kończył się temi słowy:
„Widzisz wiec, szanowny pryncypale, jak pilną, a nawet naglącą jest rzeczą, ażebyś się zdecydował bezzwłocznie na mój projekt i aby powyższa decyzya z twej strony nie była odmowną.
„Zechciej mnie powiadomić telegramem, skoro tylko list ten odbierzesz, iż wyprawiasz do nas pana Karola.Gérard.“
Sekretarz, wstawszy z krzesła, zbliżył się z listem w ręku do Mortimera.
— Wybacz pan, jeśli przerywam — rzekł — lecz list dyrektora pańskiego biura w Londynie zawiera niezmiernie ważną wiadomość; potrzebujesz go pan przeczytać jaknajśpieszniej, ponieważ rzecz jest pilna.
Mortimer podniósł żywo głowę.
— Cóż tam takiego? — zapytał z niepokojem.
— Biuro pańskie w Londynie poniosło wielką stratę...
— Stratę pieniężną?
— E! to byłoby drobnostką dla pana... o ważniejszą stratę tu chodzi. Naczelnik oddziału korespondencyj zmarł nagle.
Bankier zerwał się z krzesła.
— Co?... Wilke Spiegle... umarł?
— Tak... na atak apoplektyczny... Racz pan przeczytać ten list...
Mortimer przebiegł oczyma podany sobie list, poczem zmarszczył czoło i zadumał się niezadowolony.
— Czytałeś list do końca? — zapytał sekretarza.
— Czytałem go, panie.
— Pojmujesz więc, że mimo wielkiej straty, jaką ponieśliśmy przez śmierć Wilkego, rzecz ta da się wynagrodzić, ponieważ ty nam pozostajesz. Wszak zrozumiałeś to... nieprawdaż?
— Pojmuję, co pański reprezentant chciał powiedzieć... obawiam się jednak, czy nie przecenił mych zdolności?
— Nic nie przecenił... Wszak on zna twoją robotę; podzielam w zupełności jego opinię w tym razie. Ty jeden tylko możesz nam zastąpić Wilke Spiegla.
Gérard ukłonił się, jak gdyby dziękując z wdzięcznością pryncypałowi, lecz w rzeczy samej uczynił to jedynie, ażeby ukryć radość, błyszczącą w jego spojrzeniu. Pragnąc odsunąć od siebie wszelkie podejrzenia, uważał, iż nie wypada mu nazbyt pochopnie zgodzić się na ów projekt.
— Nie umiem wyrazić — wyrzekł po chwili — swej wdzięczności za pańską dla mnie dobroć. Czuję, żem nie zasłużył na tak wysokie pochwały. Staram się dokładnie wykonywać me obowiązki... ot! wszystko. Dzięki posiadanej znajomości obcych języków, być może, iż zdołałbym zastąpić w Londynie zmarłego naczelnika oddziału korespondencyj, lecz czyliż moja obecność nie byłaby panu tu pożyteczniejszą, niż w Anglii?
— Rzecz pewna, iż brak pomocy z twej strony w moich zajęciach, ciężko da mi się uczuć — rzekł bankier. — W każdym jednak razie, ja łatwiej dam sobie radę; ty tam potrzebnym jesteś nieodwołalnie. Podzielam zdanie mego reprezentanta.
— Od niedawna jestem w Kalkucie — rzekł Gérard — a już nawykłem do tego miasta... bardzo mi się tu podoba...
— Pojmuję, iż nieprzyjemnie jest przenosić się z miejsca na miejsce — odparł Mortimer — powinieneś jednak uczynić tę ofiarę dla mego domu, domu, w którym jedynie jest dla ciebie przyszłość. Okażesz mi tem dowód prawdziwej życzliwości.
Sekretarz opuścił głowę w milczeniu.
Wahasz się? — pytał bankier dalej.
— Przyznam, iż będzie mi nader przykro rozłączyć się z panem.
— Nie sądź, aby to i dla mnie zarówno przykrem nie było. Przywiązałem się do ciebie, posiadasz szacunek mój i zaufanie, wszakże interesa domu Mortimer i Spółka przedewszystkiem. Podwajam ci pensją, a przed wyjazdem otrzymasz gratyfikacyę w sumie dziesięciu tysięcy franków.
— Ach! jakże mam wyrazić mą wdzięczność? — mruknął Gérard.
— A zatem zgoda... nieprawdaż? — pytał bankier. — Przyjmujesz? Trzeba, ażebyś przyjął, ponieważ ty jeden tylko możesz mnie wybawić z tego ciężkiego kłopotu. Wyjedziesz jutro o świcie statkiem, opływającym znad brzegów Gangesu. Otrzymasz odemnie list do mego korespondenta.
— Lecz kto mnie zastąpi tu, panie?
— Jeden z moich siostrzeńców, przebywający obecnie w Bombaju. Może chcesz teraz przygotować się do podróży?
Gérard zaledwie ukryć zdołał swą radość.
Jak słyszeliśmy go mówiącym do siebie, szatan rzeczywiście zdawał się mięszać w tę sprawę, tak wszystko w zadziwiający sposób układało się według życzeń tego młodego łotra.
— Będę potrzebował kilku godzin czasu na przygotowanie moich pakunków — odpowiedział.
— Użyj go, ile ci trzeba. A po śniadaniu pójdź zamówić miejsce dla siebie na statku. Jeden z mych urzędników, Dudley, zastąpi cię w twoich czynnościach, zanim mój siostrzeniec nadjedzie. Dziękuję ci, kochany Gérardzie, nie zapomnę nigdy, coś dla mnie obecnie uczynił.
Tu bankier podał mu rękę, którą on w swojej uścisnął.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.