Przejdź do zawartości

Wacek i jego pies/Rozdział trzydziesty szósty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wacek i jego pies
Wydawca Seminarium Zagraniczne
Data wyd. 1947
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział trzydziesty szósty
SŁOŃCE GAŚNIE...


Dochodząc do gajówki, Wacek z daleka spostrzegł linijkę, stojącą przed bramą. Poznał ją. Jeździł nią zawsze po drogach puszczańskich inżynier-leśniczy.
Rzeczywiście, Wacek zastał go w izbie, gdzie leżała zwykle pani Wanda.
Na stole stały szklanki z niedopitą, wystygłą już herbatą, i leżał bochenek chleba.
Wszyscy troje mieli smutne, zatroskane twarze.
Wacek spochmurniał od razu i zatrzymał się przy progu.
— Doskonale wywiązałeś się chłopcze! — spostrzegłszy Wacka, powiedział leśniczy. — Opowiedz jak ci tam szło?
Wacek opowiedział wszystko szczegółowo od chwili, kiedy zruszył łosie ze stoisk i dziki z legowiska w bajorach.
Posłyszawszy o wilkach i rozszarpanych przez nie kłusowniku i żandarmie, inżynier smutnie pokiwał głową i mruknął:
— Jak tylko o tym dowiedzą się Niemcy, zrobią z nami koniec...
— Jak to? — ze zdumieniem spytał go chłopak. — Kłusowników rozszarpały wilki, a my będziemy karani?!
Nie mógł tego zrozumieć mały Wacek.
Dopiero, kiedy leśniczy opowiedział o rozstrzałach przez Niemców niewinnych ludzi, schwytanych na ulicach miast, paleniu wsi i wypędzaniu chłopów na nędzę i poniewierkę, przed Wackiem odżyły wspomnienia o zamordowaniu ojca, o tułaczce i głodowaniu jego samego i matuli, o zniszczeniu wsi, gdzie znaleźli wreszcie przytułek, o śmierci Macieja Siwika — byłego żołnierza, Sabata i Romka, o wywiezieniu na roboty do Niemiec Ceśki i innych dziewcząt.
— Karani jesteśmy codziennie za to tylko, że jesteśmy Polakami i że nie pogodzimy się nigdy z przemocą, gwałtem i niewolą! — dorzucił cichym głosem inżynier i tym ostatecznie wszystko Wackowi wyjaśnił.
Chłopak zamyślił się. Po chwili, spoglądając na leśniczego i gajowego szepnął:
— Trzeba tak zrobić, żeby zwłok kłusowników nikt nie znalazł...
— Tak byłoby najlepiej — zgodził się inżynier. — Ale kto to zrobi?
— Ja nie mogę, bo ten zdrajca Szumacher będzie mi dybał po piętach, żeby się do czegokolwiek przyczepić i donieść żandarmom — cichym głosem tłumaczył się pan Piotr.
— I ja tak myślę! — kiwnął głową leśniczy. — Niemcy będą nas śledzić i szpiegować na wszystkie sposoby. Trzeba teraz ciągle być na baczności...
— Ja to zrobię! — odezwał się Wacek. — Ziemia tam miękka, to z łatwością zakopię poszarpanych...
— Można spróbować — szepnął gajowy. — Poczekajmy jednak do jutra.
Zobaczymy przedtem, co obmyślił Szumacher... i co się dziać będzie w rewirze... Wyrąb działki skończyłem, więc jutro pójdę na zwykły obchód...
Wacek westchnął ciężko i szepnął:
— Pójdzie pan sam, bo Mikusia przecież nie ma...
— Tak... prawda... pójdę sam — odparł ze smutkiem gajowy. — Ale, co to Mikusiowi do głowy strzeliło?
Inżynier zapalił papierosa i powiedział:
— Znane to są wypadki w krajach, gdzie są pół-dzikie psy, na przykład na północy Europy i Azji i w preriach amerykańskich... Mikuś wasz był też na wpół dziki pies i do tego zupełnie do wilka podobny. Takie psy przechodzą czasem na stronę wilków i nieraz pozostają z nimi na zawsze,.. Co je pociąga do swych dzikich pobratymców — nie wiadomo! Przypuszcza się jednak, że jest to niepowstrzymany pęd do zupełnej wolności. Psy buntują się przeciwko zależności od człowieka i uchodzą do lasu, do wilków, jak w Europie, lub do kujotów, czyli wilków stepowych, jak w Ameryce. Wydaje mi się, że jest to właściwe tłumaczenie „psich buntów“.
Chociaż Wacek z ciekawością słuchał inżyniera, uwagi jego nie uszły zapłakane oczy pani Wandy i jak gdyby zastygła w rozpaczy twarz gajowego.
Kiedy inżynier skończył i pił zimną herbatę, Wacek spytał, co1 się działo na polowaniu.
Pan Piotr ożywił się nagle i wysoko podniósł głowę.
— Niewielką mieli pociechę Niemcy w moim rewirze! — zawołał z suchym, złym śmiechem. — Ani łosi, ani dzików nie widzieli nawet... Ustrzelono parę saren, sporo zajęcy i trzy lisy, nie licząc kuropatw i różnych tam niełownych ptaszków.
— I jelenie wyszły z miotu... — wtrącił Wacek.
— Miałemże ja strach co do tych jeleni! — zawołał, wstając wzruszony pan Piotr. — Bo to tak było! Nagonka już — już miała się zamknąć wokoło grabowych haszczy, aż tu nie wypadnie z nich czterech wilków ze skowytem i warczeniem. Niemcy w popłochu rozbiegli się. Przez lukę w miocie rwą wilki, a za nimi tuż — tuż cały rudel jeleni... I tyle ich widziano! Pozostała tylko jedna łania... no, i musiała paść...
— W rewirze chodzą tylko trzy wilki — zauważył Wacek.
Na własne oczy widziałem cztery sztuki! — za-przeczył gajowy.
— E-e, czwarty to był mój Mikuś — powiedział chłopak. — On to w ostatniej chwili wyprowadził z rewiru jelenie!
— A to dopiero wypadek, który warto opisać! — zawołał leśniczy. — Widzę, że twój Mikuś dowodzi teraz zgrają wilczą!
— Być może... — szepnął Wacek.
Inżynier wstał i zaczął się żegnać.
Gajowy z Wackiem odprowadzili go do bramy.
Po odjeździe leśniczego Wacek poszedł do obory i stajni, żeby dorzucić paszy do żłobów, a kiedy powrócił do domu i zobaczył pana Piotra — w wyglądzie jego zaniepokoiło coś chłopaka.
Rolski, nie zrzuciwszy urzędowego uniformu, siedział w milczeniu przy stole. Głowę miał wspartą na rękach.
Patrzał nieruchomym wzrokiem w okno.
Raptownie zerwał się z krzesła i szybko chodząc po izbie rzucał słowo po słowie:
— Jak można to przeżyć?! Darować taką straszną krzywdę? Ulec?
— Piotrze, Piotrze, uspokój się! Cóż możesz zrobić przeciwko całej nawale wrogów? — mówiła pani Wanda, ocierając łzy z oczu.
— Leśniczy-Niemiec zwymyślał mnie od ostatnich za łosie i dziki, a potem uderzył mnie po twarzy! — prawie krzyknął pan Piotr. — Gdyby nie zatrzymał mnie nasz inżynier, zabiłbym chyba tego wieprza opasłego...
— Niemcy mordują kobiety nawet i dzieci, więc czegóż się masz po nich spodziewać, Piotrze? — przemawiała do męża pani Wanda.
— A potem uderzył mnie raz jeszcze — wykrzyknął znowu Rolski.
— Jeszcze raz... — powtórzyła cicho kobieta.
— Tak... kiedy wybiegła z miotu łania, starałem się powstrzymać Niemców od strzałów. Żaden przecież szanujący się myśliwy nie pozwoli sobie na zabicie łani!
— I cóż na to generałowie? — spytał szeptem Wacek.
— Poczęli pytać mnie, dlaczego nie mają strzelać! Objaśniłem ich, że u nas, w Polsce, nie wolno zabijać łań, saren, kur głuszców i cietrzewi, żeby ilość zwierzyny w puszczy stale się zwiększała.
Gajowy w zdenerwowaniu przeszedł się po izbie, i usiadł na ławie przy drzwiach.
— Wtedy przyskoczył do mnie leśniczy Niemiec i zaczął krzyczeć: „A tobie co do tego?“ Tak tłumaczył na głos jego słowa podły Szumacher. Odpowiedziałem mu, że uczciwie bronię należącej do Polski i narodu zwierzyny, której bezmyślnie tępić nie wolno według praw polskich. Wtedy Niemiec schwycił mnie za klapę kurtki, szarpnął i wrzeszczał: „Nie ma i nigdy już nie będzie Polski! To, co w niej jest należy niepodzielnie i na zawsze do narodu niemieckiego“. Gdy tłumaczył mi to Szumacher, zdrajca uśmiechał się złośliwie.
— I cóż ty na to, Piotrze! — zaniepokojonym nagle głosem spytała pani Wanda, a Wacek zamienił się cały w słuch.
Gajowy westchnął ciężko.
— Odpowiedziałem, że losami państw i narodów rządzi Bóg, a przemoc i grabież, dokonywane choćby przez najpotężniejszy naród, pozostanie na zawsze zbrodnią i kiedyś będzie pomszczona. Tak mi to wszystko nagle samo się wyrwało, chociaż wiem, że lepiej bym zrobił, gdybym trzasnął w twarz leśniczego i Szumachera i niech by się stała wola Boża! — prawie szeptem zakończył swoje opowiadanie Rolski.
Żona jego i Wacek zrozumieli, że za te śmiałe i uczciwe słowa, zgodne z sumieniem Polaka, pan Piotr został raz jeszcze uderzony i znieważony przez Niemca.
— Sam Bóg podszepnął ci tę odpowiedź! — szepnęła pani Wanda.
Wacek zerwał się z miejsca i schwyciwszy dłoń pana Piotra, ucałował ją w milczeniu.
— Co robisz, mały?! — zawołał zmieszany Rolski, ogarniając chłopaka ramieniem.
Wzruszony Wacek wybiegł na ganek i usiadł na stopniu.
Miał burzę w sercu i głowie. Myśli jego kotłowały się i ścigały jedna drugą. Niewesołe jednak były myśli Wacka. Zrozumiał teraz, że ludzie nie są dla siebie braćmi. Taką moc nieszczęść i cierpień zrzucają na głowy słabszych i bezbronnych, że Chrystus, który kazał człowiekowi miłować wszystkich ludzi, płacze zapewne krwawo, widząc, co się dzieje na ziemi. Wacek przeraził się, pomyślawszy, że ludzie nie są wcale chrześcijanami, a Chrystus daleki jest dla nich i obcy. Gdyby znowu przyszedł teraz na ziemię, schwyciliby go na pewno, umęczyli i ukrzyżowali raz jeszcze. Uznaliby go za niebezpiecznego dla siebie człowieka, gdyż mówił o pokoju, ciszy i miłości, ludzie zaś marzą o wojnie, zgiełku i zbrodni. Sprawiedliwość, do której nawoływał Syn Boży, była dla nich niczym, gdyż sprawiedliwością nazywali wszystko to, co pozwalało im bezkarnie, szybko i dokładnie zabijać ludzi, niszczyć narody, burzyć spokojne państwa, oszukiwać, okradać i gnębić krzywdą, obelgą i poniżeniem.
Myśli mknęły dalej, a stawały się coraz bardziej ponure i trwożne.
Wydało się Wackowi, że stłoczyły się one w prze-ogromną, czarną chmurę, okryły całe niebo aż na — sunęły się na złote oblicze słońca i zgasiły je. Wszystko dokoła ściemniało i utonęło w czarnym mroku.. Przez tę czarność nie przebijał się żaden promyk światła. Wraz ze słońcem zgasła radość w sercu Wacka. Siedział milczący, nieruchomy, ze spuszczoną głową, niby urosły już, sterany życiem człowiek.
Był tak pochłonięty i zgnębiony ciężkimi myślami, że długo nie widział i nie czuł, co się dzieje dokoła.
Kiedy wreszcie ocknął się z ciężkiego uśpienia, ujrzał zaróżowione już na zachodzie niebo i wielką, jak gdyby wypełnioną płynnym złotem kulę słoneczną, ozłocone pnie sosen, roziskrzone igliwie świerków i liści bukowych, wyżej zaś, szkarłatne od dołu i liliowe od góry czeredy okrągłych, puszystych obłoczków.
Spostrzegł też Mikusia.
Spostrzegł, lecz nie zdziwił się i nie ucieszył już jak dawniej.
Przypomniał sobie Mikusia szarpiącego Luśwę, a potem szczekającego z cypelka na rzece i pomykającego za wilkami.
Bez słowa przyglądał się stojącemu przed nim psu.
Mikuś też bacznie mu się przypatrywał, szukając na twarzy jego i w oczach odpowiedzi na swoje psie myśli.
Smutek i poważna twarz Wacka przeraziła Mikusia.
Podwinął natychmiast ogon, stulił uszy i powolnym krokiem ruszył ku bramie.
W tej dopiero chwili Wacek oprzytomniał ostatecznie.
Gwizdnął cicho.
Pies z radosnym skomleniem przypadł do jego nóg.
Skakał, wił się jak wąż ocierając się o kolana chłopaka, smagał go rozmachanym ogonem, skowytał, tarzał się po ziemi. Zrywał się w szalonych podskokach.
Zdawało się, że tłumaczył się, przepraszał, opowiadał i obiecywał poprawę.
Przez cały czas ani razu nie obejrzał się nawet w stronę puszczy, wpatrzony w Wacka, przejęty. szczęściem spotkania się z nim i ucieszony z powrotu do domu. Odbiegał od Wacka tylko na chwilę, by zajrzeć do stajni, obory, chlewika z wieprzkami i kurnika. Wpadał też do izby, liznął panią Wandę w rękę i położył łeb na kolanie zadumanego Rolskiego, który nawet nie spostrzegł psa.
Dopiero, kiedy Wacek, wszedłszy do pokoju po-wiedział:
— Mikuś powrócił! — gajowy podniósł głowę, spojrzał na Mikusia i powtórzył:
— Mikuś powrócił...
W tej samej chwili słońce zgasło.
Szary, mętny zmrok wypełnił wszystkie zakątki domu.
Świeciła się tylko na ścianie malutka lampka olejna pod obrazem Matki Częstochowskiej, a pod stołem jarzyły się czerwone płomyki w żółtych ślepiach Mikusia.
Wszyscy milczeli.
Troskę i trwogę rzucili źli ludzie do małego domku cichych, uczciwych ludzi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.