Wacek i jego pies/Rozdział trzydziesty piąty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wacek i jego pies
Wydawca Seminarium Zagraniczne
Data wyd. 1947
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział trzydziesty piąty
MYŚLI WACKA WĘŻYKA


Usiadłszy nad wodą chłopak zamyślił się głęboko.
Nagła i niespodziewana śmierć, spowodowana nieuczciwym postępkiem Luśwy i jego towarzysza — Niemca, wstrząsnęła Wackiem.
Jak gdyby Bóg pokarał obu kłusowników kłami wilków i Mikusia.
— A więc za jedną sarnę Bóg odebrał życie dwom ludziom? — pytał siebie przerażony i zgnębiony Wacek. — Czyżby życie sarny, dzikiego zwierza, warte było dwu istot ludzkich? Przecież obaj rozszarpani ludzie mieli kogoś na świecie, kogo kochali i sami byli zapewne kochani przez bliskie sobie osoby? Luśwa i żandarm byli ludźmi, więc można było porozumieć się z nimi, przekonać i powstrzymać ich od złych uczynków?!
Ledwie Wacek zadał komuś niewidzialnemu to ostatnie pytanie, wszystko mu się od razu wyjaśniło.
Zrozumiał, że Bóg istotnie pokarał śmiercią Luśwę i drugiego kłusownika, lecz nie za zabitą przez nich sarnę. Straszna kara została wymierzona każdemu za inną przewinę. Żandarm został ukarany za zbrodnie swego narodu i swoje również, bo Niemcy wtargnęli i zagarnęli Polskę, znęcali się i tępili jej lud, niszczyli jego dobytek, nagromadzony ciężką i uczciwą pracą. Sarna była drobną zaledwie cząstką tego dobytku polskiego, okruszyną jego mienia, ale w każdym razie częścią jego była. I oto zabicie tej sarny stało się tą ostatnią kroplą, po której z wypełnionego już po brzegi naczynia, zaczyna wylewać się płyn.
Bóg miał przed sobą pełną czaszę ucisku, morderstw i grabieży dokonywanych przez naród niemiecki, a kiedy do niej wlano jedną kroplę krwi zabitej bezprawnie sarny, gniew Boży uderzył w żandarma. Wyrok został wykonany natychmiast przez zgraję wilczą, niemal w obecności Wacka.
Inaczej było z Luśwą...
Wacek przypomniał sobie swego nauczyciela ze szkoły powszechnej w wiosce wielkopolskiej. Wspomnienia te przerwało urwane szczekanie Mikusia.
Pies stał na długim cypelku, wybiegającym daleko od rzeki, a obok niego niby cienie jego także nieruchomo tkwiły wilki.
Mikuś, podnosząc łeb, szczekał raz po raz.
Wacek gwizdnął na niego.
Mikuś i wilki natychmiast, znikły w zaroślach nadbrzeżnych i już się nie pokazywały.
Chłopak począł wołać:
— Mikuś! Mikuś!
Pies jednak nie odzywał się i nie przychodził na wołanie.
Wacek zrozumiał, że z Mikusiem coś się dzieje, czego objaśnić sobie nie umiał. Obawiał się teraz, że może stracić na zawsze wiernego przyjaciela i towarzysza w sierocej doli.
Z głębi rewiru dobiegać poczęły tymczasem strzały, gdyż nagonkę podciągano już ku szosie, gdzie miały być wyznaczone stanowiska myśliwych. Chłopak długo nie mógł się uspokoić, lecz po pewnym czasie powrócił do swoich dawnych myśli o niespodziewanej i ponurej śmierci kłusowników.
Przypomniał więc sobie Wacek, jak pewnego razu nauczyciel w szkole mówił do chłopaków i dziewczynek w klasie:
— Ojczyzna nasza — Polską — oddała nam wszystko, co naród jej zbierał przez wieki, abyśmy korzystali z tego dla swego szczęścia, zadowolenia i dobra. Pamiętajcie więc, że każde drzewo, każde zwierzę i ptak, każda kropla wody i każde ziarnko piasku należą do ojczyzny, my zaś zobowiązani jesteśmy mienie jej powiększać jak najuczciwiej i najstaranniej! Pamiętajcie, że nie wolno krzywdzić i okradać matki! A przecież, dzieci, ojczyzna jest naszą wspólną matką! Powinniśmy mieć opiekę nad nią, pomagać jej i wzbogacać, a w godzinie niebezpieczeństwa i groźnej potrzeby — oddać jej wszystko co mamy, nawet najdroższe — życie swoje!
Przypomniawszy sobie dokładnie słowa nauczyciela, pana Kryńskiego, Wacek uspokoił się znacznie. Zrozumiał, że Luśwa ukarany został za krzywdę i rabunek, dokonane na matce-ojczyźnie. Mała krzywda czy wielka, drobny rabunek, czy znaczny — w oczach Boga mają jedną wagę i jednakowo mają być pokarane w Jego wyroku.
Czyż on, mały, bezbronny chłopiec-sierota, mógłby coś zmienić, skoro wyrok zapadł już nieodwołalnie?
— Biednyż ten Szumacher — zdrajca i ci Flemmingowie, co poranili panią Karską z małą córeczką i zabrali im różne rzeczy! Zapewne straszny oczekuje ich los — pomyślał Wacek i pożałował mimo woli i Szumachera, który dybał na gajowego, i młodych bandytów, choć ich nigdy na oczy nie widział i niedawno jeszcze życzył im jak najgorzej.
— Boże, naucz ich, by nie szkodzili Polsce i narodowi! — szepnął z westchnieniem Wacek i wzrok ku niebu skierował.
Zobaczył kołujące wysoko nad puszczą jastrzębie i dwa orły, które miały swoje gniazdo na grabie, koło bagna dzików.
Krążyły wpatrzone w gąszcz leśny i kwiliły jękliwie.
Wacek domyślił się, że drapieżne ptaki wypatrują postrzelone zające i kuropatwy, zaczajone po krzakach i zarośniętych kotlinkach, gdzie poranione cierpiały samotnie i konały w milczeniu.
Przyglądając się orłom i jastrzębiom, Wacek nie przestawał myśleć. To, co czuł, i do czego dochodził własnym rozumem, niepokoiło go, lecz i jednocześnie przejmowało niepojętą troską.
Myślał więc, że jeżeli złym czynem jest zabicie sarny, to ileż gorszym, wprost strasznym grzechem staje się krzywda wyrządzona człowiekowi, a jeszcze cięższym — zamordowanie człowieka.
Gdy sarna przestaje żyć. — nic po sobie nie zostawia i nikt nie odczuwa jej braku, chyba że karmiła małe koźlęta swoje. Tymczasem śmierć człowieka, to zupełnie coś innego! Kiedy żył mój ojciec, zbudował on duży, jasny dom, nowy spichrz murowany, kryty blachą, przestronną oborę, gdzie rynsztokiem płynęła czysta woda z pompy przy studni; ojciec pozostawił w sadzie dwieście drzewek owocowych, małą, całą oszkloną cieplarnię, gdzie dojrzewały wczesne jarzyny i truskawki, które brali kupcy z Poznania i drogo za nie płacili. Z tych to zarobków ojciec dokupił dwadzieścia morgów dobrej ziemi i osuszył bezużyteczne błotko, gdzie tak bogato potem rodziły buraki!...
Wacek westchnął, przypominając sobie spokojną, poważną twarz ojca i jego szare, przenikliwe oczy. Stał przed nim jak na jawie, wonczas, kiedy wojewoda przyjechał do ich wioski i dziękował panu Wężykowi, ojcu chłopaka, za założenie czytelni w gminie.
— Tyle dobrych rzeczy pozostało po tatusiu moim — myślał z dumą Wacek. Nic to, że matula i ja nie mieliśmy z tego korzyści, bo wróg wyparł nas z domu i zabrał wszystko, ale dobre i mądre dzieło zostało na pożytek innych ludzi i żyje, jest niby cząstką tatusia, który obmyślił to wszystko i zrobił! Człowiek jak gdyby nie umiera i choć go nie widać, żyje w swoich dziełach...
Wackowi na tę myśl aż oczy błysnęły.
Pragnął w tej chwili zrobić coś tak pięknego i wielkiego, co nie przepadłoby nigdy.
— Tatuś i matula pozostawili jeszcze mnie na ziemi... To, o czym marzę i myślę nieraz, słyszałem przecież. od nich, są to więc ich myśli, zamiary i marzenia, w których rodzice moi żyją ukryci we mnie. Ja przecież powrócę do naszej wsi, wejdę do naszego nowego domu, będę miał oborę, spichrz, sad owocowy, cieplarnię, gdzie tak cudnie pachnie tłusta, wilgotna i rozgrzana w słońcu ziemia, będę orał swoją ziemię, zbierał pszenicę i żyto i kopał buraki cukrowe i kartofle — duże i czerwone. Będę kupował nowe książki do czytelni i...
Marzenia Wacka urwały się naglę, gdyż nie wiedział na razie, co jeszcze będzie robił, kiedy posiądzie swoje pole i dom, a co musiałoby być wspaniałe, pożyteczne dla ludzi i nigdy nie umierające.
Myśl jednak pracowała dalej.
Wacek przypomniał sobie, że obok zagrody Siwików Niemcy rozstrzelali sąsiada, kulawego Sabata, i zastrzelili syna jego, dziesięcioletniego Romka, kiedy chłopak uciekał ulicą.
— To wielki grzech i zbrodnia! — z przerażeniem i gniewem myślał Wacek. Zabito Romka... Kto wie, być może, wyrósłby na bohatera, jak Kościuszko i Bartek Głowacki, co to chłopów z kosami do ataku na armaty prowadził albo stałby się czczonym przez naród poetą, jak Mickiewicz, czy wielkim uczonym, sławnym lekarzem, czy wynalazcą? Nie ma cięższego grzechu, jak zabić człowieka, bo w nim przecież, jak mówił w tę niedzielę proboszcz w kazaniu, mieści się cząstka Boga i dlatego właśnie nie wolno obrażać, gnębić, poniżać człowieka i pozbawiać życia...
Cieszyłby się zapewne ksiądz-wikary, gdyby dowiedział się o takich myślach chłopaka-sieroty, ucieszyliby się też inni ludzie, lecz w tym czasie nikogo przy nim nie było.
W krzakach leżały rozszarpane przez wilki i Mikusia zwłoki kłusowników; z puszczy dobiegały echa strzałów i pokrzykiwania naganiaczy; krakały nadlatujące wrony, zwabione kwileniem jastrzębi i orłów; w krzakach odzywały się trwożnie, wystraszone hukiem strzelb ptaszki. Koło cypla piaszczystego pluskała na zakręcie rzeka.
Wacek czuł w sercu jakiś żal.
Długo nie mógł wytłumaczyć sobie, ale w końcu ze smutkiem przekonał się, że ma żal do Mikusia.
Przecież on to zagryzł człowieka i pozbawił go życia!
— Nieszczęście chciało, żeby jego pies spotkał i pobratał się z wilkami! One to przebudziły w nim drapieżne myśli i uczyniły go dzikim, jak same!
Chciałby zawołać na Mikusia i przemówić do niego, ale pies popędził gdzieś z wilkami.
Wacek posmutniał ostatecznie. Zbierało mu się nawet na płacz, lecz w tej właśnie chwili posłyszał cichy plusk wody.
Obejrzał się.
Przez rzekę szło stadko jeleni. Przodem brnęły trzy stare łanie, a za nimi — młody jelonek o spiczastych badylach cienkich rożków i pięć małych jeszcze łań. Szły, oglądając się za idącym o kilka kroków za nimi jeleniem o rozłożystym wieńcu rogów, nad dumną, piękną głową.
Stadko przebrnęło rzekę i znikło w krzakach...
Wacek się ucieszył, że jelenie uszły szczęśliwie z matni. Brakowało tylko jednej łani, która zapewne padła od strzałów.
Wacek przecież wiedział, że w stadku chodziło z jeleniem cztery stare i pięć małych łań oraz, jeden roczniak o spiczastych rożkach — niepoprawny łobuziak, bo po nocach zakradał się w kartofliska i robił gospodarzom szkody, wykopując i tratując. ziemniaki.
Gajowy otrzymał za to wymówki od leśniczego, ponieważ musiał on płacić chłopom rządowe pieniądze za kartofle, zniszczone przez rogatego łobuza.
Wacek domyślił się wkrótce, że polowanie już się skończyło. Dobiegł go sygnał trąbki odjeżdżających samochodów, gwar ludzki, a potem — znana Wackowi, uroczysta cisza, powracająca wreszcie do puszczy po zgiełkliwym dniu.
Chłopak nie wątpił, że łosie i jelenie same teraz powrócą do swych legowisk; za nimi pociągną też dziki, gdyż nic już nie będzie płoszyło zwierząt; stęsknionych za ulubionymi uroczyskami w kniei.
Niepokoiła go tylko obecność wilków w rewirze i dziwne zachowanie Się Mikusia.
Wacek szybkim krokiem szedł przez puszczę, kierując się ku gajówce. Spieszył się, gdyż miał tyle ważnych nowin dla pana Piotra i pragnął posłyszeć od niego, jak się odbyło polowanie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.