Przejdź do zawartości

Wacek i jego pies/Rozdział trzydziesty siódmy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wacek i jego pies
Wydawca Seminarium Zagraniczne
Data wyd. 1947
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział trzydziesty siódmy
STRASZNY DZIEŃ


Wacek źle spał tej nocy i usnął dopiero nad ranem. Kiedy zerwał się z tapczanu, słońce stało już wysoko. Rolskiego i Mikusia nie było już w gajówce.
Pani Wanda smutnie kiwając głową powiedziała:
— Jestem bardzo niespokojna o męża.,. Zamierzał on rozmówić się z tobą, lecz nie chciał budzić ciebie przed świtem... Polecił mnie prosić ciebie... żebyś cokolwiek z nim by się stało... nie opuścił mnie samej... aż przyjedzie nasza córka... I jeszcze o coś prosił ciebie Piotr...
Wacek, któremu serce kołatało w piersi i mimo woli zbierało się na płacz, słuchał uważnie.
— Pamiętasz tę dziuplastą brzozę na polanie; gdzie pasie się nasz koń i krowa?
Wacek przytaknął ruchem głowy.
Pani Wanda zniżając głos jak gdyby w obawie, że ktoś podsłuchać ją może, mówiła dalej:
— Czasy nastały niepewne... Nigdy nie wiemy, co nas czeka jutro, a nawet za godzinę... więc Piotr złożył tam nasze oszczędności, które uciułał ciężką, nieprzerwaną pracą, tuzin srebrnych łyżeczek do herbaty, zegarek, podarowany mu przez kolegów gajowych, moją złotą bransoletkę i nasze obrączki ślubne. Niech to ma nasza córka, kiedy nas już nie będzie...
— Pani... proszę tak nie mówić! — wybuchnął prawie już płacząc, Wacek.
Pani Wanda nie odpowiadając na to, ciągnęła dalej:
— Masz dać mi słowo uczciwego człowieka, że gdyby nas tu już nie było, pozostaniesz w domu aż do chwili, kiedy ktoś inny prawnie obejmie gajówkę... Wtedy wydostaniesz wszystko z kryjówki w brzozie i oddasz naszej Kazi...
— Nie wiem przecież, gdzie mieszka... — szepnął chłopak.
— Mieszkała pod Toruniem, w Nieszawie... ale będziesz ją szukał... Poradź się z wikarym i dziedzicem z Rogaczewa — oni ci pomogą... Czy zgadzasz się, Wacusiu, uczynić to wszystko dla nas?
Wacek stanął przed chorą kobietą.
Patrzała na niego proszącym, łzawym wzrokiem, nie wiedząc jeszcze, co odpowie chłopak.
— Daję słowo uczciwego człowieka, że tak zrobię! — powiedział twardym, poważnym głosem.
Pani Wanda przeżegnała Wacka i ucałowała go w głowę, ze wzruszenia nie mogąc słowa przemówić.
Przejęty również Wacek szybkim krokiem wyszedł z izby.
Musiał się uspokoić i zebrać z myślami.
Słowa pani Wandy wzbudziły w nim niepokój, szybko przechodzący w strach o życie tych uczciwych, łagodnych i bezbronnych ludzi, których polubił serdecznie, a teraz żałował ich i przeżywał ciężkie chwile obawy o nich.
Wacek coś robił na podwórku, kiedy zupełnie niespodziewanie wpadł zdyszany, blady jak papier, pan Piotr.
Od bramy już wołał zdławionym głosem:
— Puszcza się pali!... Wacku, bierz konia i na oklep pędź do biura leśniczego!... Niech przyśle ludzi z rydlami i siekierami i — straż ogniową, z miasteczka... A żywo, na miły Bóg, żywo!
Wacek biegł już do stajni.
Zdążył wszakże spojrzeć na niebo. Od strony bajorzyska z łosiami wznosiły się ku górze czarne kłęby dymów i rozpływały się w ciemną chmurę, która żółkła powolnie.
Siwek, poganiany ciągle przez Wacka, biegł szybko, choć droga przez las, pełna głębokich kolein, dołów i wystających korzeni, nie była łatwa. Przełożyli ją przed kilku laty drwale, wywożąc zrąbane sosny na stację kolejową. Układano je tam na platformy, by wywieźć do Gdyni, przeładować na okręt i wywieźć za granicę.
Od tego czasu ta droga pozostała, coraz bardziej zarastając krzakami i młodniakiem sosnowym. Korzystał z niej tylko gajowy jadąc do miasteczka.
W biurze leśniczego Wacek posłyszał od woźnego straszną nowinę. Leśniczy został w nocy aresztowany i gdzieś wywieziony przez żandarmów.
Zastępował go młody inżynier, pracujący dopiero od niedawna w biurze.
Chociaż młody jeszcze i niedoświadczony, posłyszawszy o pożarze leśnym, przejął się bardzo meldunkiem Wacka. Natychmiast zatelefonował do miejskiej straży ogniowej i do dalszego miasteczka, prosząc o pomoc. Później telefonował do gmin i dworów okolicznych, żądając wysłania ludzi do gaszenia pożaru w puszczy rządowej.
Wreszcie podano mu linijkę. Poprzedzany przez Wacka na Siwku, popędzał, by osobiście kierować ludźmi. Wacek zatrzymał konia koło bajorów, gdzie miały swoje stoisko łosie.
Dookoła szalały już płomienie.
Z hukiem, sykiem i świstem ogień biegł po pniach i konarach grabów, zwijał w jednej chwili i strącał na ziemię poparzone liście ich koron. Skręcała się i odpadała kora. Płonęły suche gałęzie. Płomień wyrzucał nagle ponad wierzchołki drzew czerwone płachty ognia i wymachiwał nimi. Podniósł się wiatr i rozdmuchiwał płonące żagwie; sapał dookoła rozżarzonymi węglami; smagał gorącym oddechem swoim i pędził ogień dalej i wyżej, wyjąć w szalonej radości.
Od dymu mrok ogarnął puszczę, lecz był to mrok czerwony, gdyż przez czarne jego zasłony przedzierały się ogniste błyski szerzącego się pożaru. Przerażone ptactwo z rozpaczliwym wrzaskiem miotało się nad palącą się knieją, odlatywało, by powrócić po chwili. Zwijając nagle skrzydła, jak kamienie wpadały w czerwone kłęby dymu, w palącą wichurę i w ogień. W krzakach i w gąszczu traw śmigały myszy, zające, kuny, łasice a nawet lis. Dostały się w potrzask, gdyż ogień niby czerwone strumyki, szybko biegł po suchym igliwiu, szeleszczących liściach zeszłorocznych i burych, martwych badylach.
Ogień, dobiegłszy krzaków, na chwilę jak gdyby krył się w ich gąszczu, znacząc swój ślad kurzącą się białą parą. Wkrótce wytryskał znowu, ślizgał się po cienkich pędach aż ogarniał wreszcie resztę gałązek i liść każdy.
Zamknięte w ognistym kole zwierzęta, próżno szukały bezpiecznego przejścia. Nie ośmielały się przebić ściany ognia lub przekroczyć pasma palącej się trawy, na coraz to węższym miejscu stłaczały się w bezładzie miotając się ciżbą i jedno po drugim ginęły, potratowane lub oślepione i poparzone smagającym płomieniem.
Ginęły w milczeniu i tylko lis skowytał rozpaczliwie, szamocąc się w krzakach, na których gałęzie kurzyć się już zaczynały. Droga do bajorów, gdzie zwykle stały łosie, była już odcięta. Wacek nie wiedział, co się stało ze zwierzętami.
Obiegłszy szybko połać ogarniętą pożarem, chłopak przekonał się, że nie było tam gajowego i Mikusia. Nie rozumiał, jak się to stać mogło i gdzie ma szukać pana Piotra. Zaczął więc wołać na niego. Gwizdał na psa...
Odpowiadał mu tylko zgiełk i huk pożaru leśnego.
Wkrótce zaczęli przybywać ludzie z pomocą. Nadjechały oba tabory straży ogniowej.
Pod kierownictwem inżyniera rąbano drzewa, żeby ogień nie mógł wierzchołkami ich przerzucać się w głąb puszczy; kopano rowy; ścinano krzaki i wodą gaszono palącą się trawę i igliwie, okrywające ziemię.
Dziwił się Wacek, że nikt z Niemców nie pośpieszył na pożar.
Chłopak oglądał się ciągle, szukając gajowego czy Mikusia, lecz nigdzie ich nie spostrzegał.
— Co się mogło z nimi stać? — ze strachem pytał siebie Wacek.
Przyszło mu do głowy zajrzeć nad rzekę.
Może panu Piotrowi udało się wyprowadzić tam łosie z bajorów? — domyślił się chłopak, co tchu biegnąc znaną już sobie drogą.
Stanąwszy nad rzeką, przekonał się, że w miejscu brodu szalał najsilniejszy pożar.
Nie można nawet marzyć było o dojściu do cypelka.
Paliły się tu drzewa, krzaki, trawa, a nawet sitowie.
Wacek przypomniał sobie, że w gąszczu płonących krzaków leżą zagryzieni przez wilki kłusownicy.
Pomyślał więc, że ogień lepiej od niego ukryje zwłoki Luśwy i żandarma, bo spali je i przysypie warstwą popiołów i węgli.
Wacek pojechał do gajówki.
Nie zastał tam jednak Rolskiego.
Nic nie mówiąc chorej o swych obawach, usłużył jej i odprowadziwszy Siwka do stajni, znowu wymknął się do puszczy.
Dopiero nad ranem udało się ciężko pracującym ludziom opanować pożar.
To, co zagarnął już ogień, miało się dopalić.
Inżynier pozostawiwszy koło pogorzeliska kilku ludzi na straży, resztę zwolnił.
Gdy razem z Wackiem jechali linijką, posłyszeli nagle głuche wycie.
— Co to jest? — spytał inżynier i zatrzymał konia.
Wacek nasłuchiwał. Upłynęło dużo czasu aż dobiegło go słabe, żałosne wycie.
— Panie! Panie! To przecież głos Mikusia! Wyje na starej porębie... Prędzej! Prędzej!
Wacek zeskoczył z linijki i biegł na przełaj, nawołując i gwiżdżąc.
Pies odzywał się coraz częściej i głośniej.
Inżynier, uwiązawszy konia do drzewa, podążał za chłopcem.
Nagle z gąszczu młodego brzeźniaka wyszedł Mikuś. Miał otwartą paszczę. Na pysku widniała skrwawiona ślina. Sunął powoli, słaniał się i charczał.
Wacek dopadł go i pochylił się nad nim.
W prawym boku psa widniała rana. Sączyła się z niej krew.
Mikuś z jękiem zawrócił do haszczy.
Wacek z inżynierem szli za nim. Wreszcie Mikuś zatrzymał się, wyciągnął szyję i zawył chrapliwie.
Wacek pierwszy zobaczył pana Piotra. Blady i nieruchomy leżał w krzakach z rozkrzyżowanymi ramionami. Na czole, nad lewą brwią czerniała mała ranka. Zaledwie kilka kropel krwi skrzyło na policzku.
— Zabity! — szepnął przerażony inżynier.
Wacek z rozpaczliwym krzykiem rzucił się ku leżącemu, począł potrząsać go za ręce i podnosić głowę, wołając:
— Panie Piotrze! Kochany panie Piotrze...
Martwi nie odpowiadają na największą nawet rozpacz tych, co pozostali na ziemi.
Leżący gajowy nie dawał oznaki życia.
— Gajowy Rolski nie żyje — powiedział inżynier. Muszę wezwać policję... Ruszajmy!
— Muszę zabrać psa... Nie mogę pozostawić tu Mikusia — odpowiedział Wacek i pochylił się nad ciężko dyszącym psem.
We dwóch podnieśli go i już ruszyli ku linijce, gdy nagle inżynier zatrzymał się i szepnął:
— Patrz! Tam koło tej małej brzózki...
Wacek przyjrzał się i zobaczył dwa skrawki zielonej tkaniny.
— To z munduru jakiegoś Niemca — szeptem objaśnił inżynier. — Zapewne Rolski walczył z Niemcem — mordercą...
Wacek jednak przypomniał sobie w tej chwili napad Mikusia na Luśwę — kłusownika i szmaty z jego ubrania, rozrzucone na ziemi.
— To Mikuś bronił pana Piotra... — powiedział.
— Możliwie, bo przecież i pies dostał kulę — zgodził się inżynier.
Dostawszy się wreszcie do domu, Wacek ułożył Mikusia w stajni, obmył mu ranę i postawił przy nim miskę z wodą.
Pies jęczał głośno i oddychał chrapliwie. Wacek długo się namyślał, jak ma teraz postąpić. Postanowił nie mówić tymczasem pani Wandzie o nieszczęściu, które na nich spadło.
Unikał jej wzroku, gdy opowiedział o pożarze w puszczy, gdzie się poparzył Mikuś, i wspomniał, że pan Piotr wraz z inżynierem pojechali do biura.
— Muszą złożyć raport do dyrekcji lasów państwowych, spisać protokoły i telefonować do Warszawy — zakończył swoje opowiadanie Wacek i zaczął się krzątać po mieszkaniu.
Pani Wanda była tak osłabiona i cierpiąca, że nie mogła nic zrobić, więc Wacek musiał przyrządzić śniadanie i obiad.
Pracując, chwilami opuszczał ręce i zaciskał szczęki, żeby nie wybuchnąć płaczem.
Widział przed sobą leżącego z rozkrzyżowanymi ramionami Rolskiego w krzakach, a na jego bladym czole występowała czarna plamka rany.
— Niemcy zabili dobrego, cichego pana Piotra! Kto z nich? Czy ten gruby leśniczy obwodowy, który uderzył go po twarzy? Czy Szumacher — zdrajca i kłusownik? — mknęły myśli w głowie chłopaka.
Resztę dnia spędził z panią Wandą. Czytał jej ciekawą książkę o zwierzętach, rozmawiał o tym i owym, starając się rozerwać ją i uspokoić.
Czasami tylko zaglądał do Mikusia.
Obmywał mu ranę zimną wodą, co widocznie sprawiało mu ulgę, bo przestawał jęczeć i drzemał. Wacek, widząc, że Mikuś nie ma sił, by podnieść głowę, poił go z łyżki i zwilżał łeb wodą.
Wieczorem, zaledwie pani Wanda usnęła, Wacek przekradł się do stajni i usiadł na słomie przy Mikusia. Spędził przy nim całą noc, pielęgnując go jak umiał ii przemawiając do niego łagodnie.
Mikuś miotał się w gorączce i oddychał z trudem.
Kiedy słońce przez szpary w drzwiach zajrzało do stajni, Wacek zobaczył zapadłe głęboko, żółte ślepie psa.
Patrzały na niego z oddaniem i wdzięcznością.
Mikuś, wyczerpany gorączką, leżał nieruchomo.
— Trzeba ratować Mikusia! — błysnęła myśl w głowie chłopca.
Opatrzył szybko rannego psa, napoił go mlekiem i wszedł do gajówki.
Pani Wanda spała jeszcze.
Wacek umył się, zmówił pacierz, przyrządził kawę i skoczył do obory, żeby wydoić krowę.
Śpieszył się bardzo.
Musiał za wszelką cenę uratować Mikusia.
Jednocześnie dręczyła go myśl, że w niczym już nie mógł pomóc dobremu panu Piotrowi.
Z przerażeniem myślał o wczorajszym dniu i nie mógł przewidzieć, jaki będzie nowy dzień — nie upalny, słoneczny, i mimo to — jakoś dziwnie nieradosny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.