Przejdź do zawartości

Wacek i jego pies/Rozdział trzeci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wacek i jego pies
Wydawca Seminarium Zagraniczne
Data wyd. 1947
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział trzeci
MIKUŚ POKAZUJE KŁY — WACEK — SERCE


Z cmentarza powracali do wsi razem.
Mikuś szedł tuż przy nodze Wacka.
Chwilami nawet ocierał się o nią. Miał opuszczony jak zawsze ogon i rozglądał się podejrzliwie i nieprzychylnie.
Wiedział przecież, że we wsi miał samych wrogów.
Najchętniej umknąłby w krzaki.
Lecz chłopak szedł wprost do wsi.
Kundelek już za nic w świecie nie pozostawiłby go samego. Myślał, że inni chłopcy poczną natychmiast ciskać w Wacka kamieniami albo opadną go z kijami w ręku. Przecież tacy okrutni byli zawsze dla niego — bezpańskiego pieska. Musiał go bronić. Choć bał się wsi, szedł jednak przy nim.
Minęli pierwsze chaty.
Kiedy doszli do nowego, krytego zieloną blachą domu, podbiegli do Wacka dwaj chłopcy — Kostek i Maciek. Byli to synowie sołtysa.
Krzyczeli:
— Gdzieś ty zdybał tego złodziejaszka? Dziś u Bartłomiejowej kurę skradł... Dawaj go tu!
— Nie dam! — odparł Wacek. — On nie winien! Nikt go nie karmi, to i kradnie z głodu. Zobaczycie, że teraz, kiedy jest ze mną, nie będzie nikomu szkodził.
Chłopcy jednak nie chcieli słuchać Wacka.
Kostek porwał opartą o płot kłonicę, Maciek schwycił tęgi drąg.
Biegli już ku Wackowi, lecz ani on, ani Mikuś nie czekali już.
Wacek skoczył naprzód i zręcznie podstawił Kostkowi nogę. Chłopiec z krzykiem rozciągnął się jak długi i natychmiast wypuścił z rąk kłonicę.
Wacek podniósł ją.
Kundelek, widząc zaczynającą się bójkę, warcząc popędził ku Maćkowi.
Pokazywał kły i błyskał ślepiami. Widok jego przeraził Maćka. Chłopiec darł się na całą wieś i uciekał.
Mikuś w dwa skoki dogonił go i jednym szarpnięciem oberwał mu połę z kożuszka.
Wrzaski obu chłopców zwabiły innych. Zewsząd zbiegło się ciekawe bractwo, by zobaczyć, co się dzieje przed nowym domem sołtysa.
Nad leżącym Kostkiem stał Wacek z kłonicą i przemawiał do niego poważnie:
— Co wam złego wyrządził Mikuś? Kiedy wam lis, tchórz czy kuna zabierają kury i kaczki, przywiązujecie na noc przy kurnikach Mikusia. Macie wtedy spokój czy nie macie? No — macie? Kiedy cyganie wałęsają się po drogach i tabor zakładają w lesie, kogo biorą do pomocy pastuszkowie? Mikusia! Kundelek strzeże wasze kury, kaczki, konie, krowy i owce i pracuje dla was... A za to, co on ma od was? Nic! Który z gospodarzy nakarmił kiedykolwiek tego biednego szczeniaka? Tylko słuchać — Mikuś-łobuz, Mikuś-złodziejaszek! Bij kundla! Huzia na niego! Jeżeli uda mu się zdybać coś w polu czy lesie, to nigdy nie ukradnie. Ale co ma robić kundel kiedy jest głodny? Nie jest przecież człowiekiem i nie wie, że brać cudze to grzech, a więc bierze, żeby nie zmarnieć z głodu. Tymczasem wy tu wszyscy wnet w krzyk: „Mikuś — złodziej, bij go!“
Kostek nic nie mówiąc zerwał się nagle. Wyszarpnął kłonicę z rąk pouczającego go Wacka i uderzył go.
Po chwili jednak kłonica leżała już na ziemi.
Kostek z wrzaskiem uciekał do zagrody. Nikt nie spostrzegł, jak skradł się do niego Mikuś i wszczepił mu się kłami w nogawicę porciąt.
Kostek darł się w niebogłosy.
— Oj rety, nogę mi odgryzie!
Biegł ku domowi, wlokąc za sobą kundelka, uczepionego w jego ubranie.
Na krzyki chłopca wypadła z domu Sołtysowa.
Zobaczywszy co się święci, zawołała:
— Ano, chłopaki, odpędźcież tę podłą sobakę!
Gromadka przyglądających się chłopców nie ruszyła jednak z miejsca.
Jedni obawiali się kundelka o tak strasznie świecących się ślepiach, innych powstrzymywały słowa, wypowiedziane przez Wacka.
Wreszcie jeden z chłopaków — Jurek, mruknął:
— Co prawda, to — prawda! Nikt kundla nie karmi, to czego ma się oglądać: swoje czy cudze...
Inny znów — Bronek, przymilnie uśmiechając się do Sołtysowej zawołał:
— To, proszę pani, Wacek Wężyk — wysiedleniec, Kostka kundlem poszczuł!
— Wiadomo — przybłęda, człowiek czy pies, do obcych ludzi serca nigdy nie ma! — odkrzyknęła zirytowana już Sołtysowa.
Wacek zapłakał nagle.
Przezwisko „przybłęda“ zabolało go.
Zdawało mu się, że ktoś słowem tym uderzył go po twarzy.
Czuł straszną krzywdę, wyrządzoną mu niesłusznie.
Wycierając łzy rękawem postąpił kilka kroków ku Sołtysowej zagrodzie.
Chciał coś powiedzieć — lecz wyprzedził go Jurek.
Stanowczym krokiem podszedł do Sołtysowej i jął mówić marszcząc czoło:
— Nie dobrze to powiedziałyście, pani Sołtysowo! Oj — nie dobrze! Ksiądz na spowiedzi nie pochwali Was za to...
— Ach ty, smyku! Śmiesz uczyć mnie?! krzyknęła oburzona kobieta.
— Jeśli ktoś robi źle — zawsze trzeba mu o tym powiedzieć. Tak uczy nas w szkole mój ojciec. Prawdę należy każdemu śmiało w oczy mówić — ciągnął spokojnie, choć surowym głosem chłopak.
— Czekaj-no! Powiem twemu ojcu, aby ci skórę wyłoił! — coraz bardziej zagniewana odparła Sołtysowa.
— Jurek, jak śmiesz tak mówić?! Przecież pani Sołtysowa wie wszystko lepiej od ciebie! — kręcąc się koło oburzonej kobiety i zaglądając jej do oczu, wtrącił Bronek.
Jurek nawet nie spojrzał na niego i już usta otworzył, żeby jeszcze coś powiedzieć, lecz w tej chwili drżącym głosem przemówił Wacek:
— Kiedy nas tu przesiedlono, a Matula wszystkich na wsi obszywała, każdemu doradzała, opiekowała się chorymi, bo i przy pani trzy dni siedziała, kiedy miałyście... widziałem, że pani ją za to po rękach całowała — to nie mówiłyście o nas — przybłędy? Dlaczego teraz, kiiedy pozostałem sam na świecie, krzywdzicie mnie?
— U gospodarza, gdzie mieszka, robi wszystko, co mu każą... pracuje na chleb — wtrącił Jurek.
Chłopcy nie słyszeli, co mówili Wacek i Jurek, bo z zaciekawieniem przyglądali się tymczasem Mikusiowi.
Kundelek dopiero przed bramą Sołtysowej puścił nogawicę Kostka. Cały najeżony, z wyszczerzonymi zębami i ogniem w ślepiach podszedł do Wacka i stanął pomiędzy nim a Sołtysową. Wszyscy zrozumieli, że piesek gotów jest do obrony Wacka. Zrozumiała to i Sołtysowa.
Nic więcej nie mówiąc, zła na samą siebie, wepchnęła synów do sieni i wszedłszy za nimi, z hałasem zatrzasnęła drzwi.
Wtedy dopiero Jurek podszedł do Bronka i mruknął groźnie:
— Merdałeś ogonem przed Sołtysową jak pies!
— Ty sam — pies! — odpalił chłopak.
Jurek skoczył ku niemu i zaczęła się bójka.
Inni natychmiast wzięli w niej udział.
Jedni byli po stronie nauczycielskiego syna — Jurka, drudzy stanęli przy Bronku, przyjacielu sołtysowych synów.
Powstała wrzawa i zgiełk.
To widząc, Wacek szybkim krokiem poszedł dalej. Przy nim dreptał Mikuś i chwilami powarkiwał. Oglądał się co chwila.
Myślał zapewne, że dobrze byłoby rzucić się teraz w tłum szamocących się chłopców i pomścić swoje krzywdy.
Przecież byli to jego zaklęci wrogowie.
Oni to rzucali w niego kamieniami i kijami, gonili, ledwie gdziekolwiek się pokazał, i szczuli psami.
Oni to wtedy, gdy uwiązany do płotu strzegł kurnika przed lisem, oblali mu bok wrzątkiem.
Dotychczas ma tam łysinę i czerwoną bliznę.
Teraz mógłby odpłacić się za wszystko.
Tak myśląc, jeżył kudły na karku, marszczył pysk i pokazywał duże, białe, ostre kły — zupełnie takie same, jakie kiedyś miał wilczek War.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.