Strona:Wacek i jego pies.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jedni obawiali się kundelka o tak strasznie świecących się ślepiach, innych powstrzymywały słowa, wypowiedziane przez Wacka.
Wreszcie jeden z chłopaków — Jurek, mruknął:
— Co prawda, to — prawda! Nikt kundla nie karmi, to czego ma się oglądać: swoje czy cudze...
Inny znów — Bronek, przymilnie uśmiechając się do Sołtysowej zawołał:
— To, proszę pani, Wacek Wężyk — wysiedleniec, Kostka kundlem poszczuł!
— Wiadomo — przybłęda, człowiek czy pies, do obcych ludzi serca nigdy nie ma! — odkrzyknęła zirytowana już Sołtysowa.
Wacek zapłakał nagle.
Przezwisko „przybłęda“ zabolało go.
Zdawało mu się, że ktoś słowem tym uderzył go po twarzy.
Czuł straszną krzywdę, wyrządzoną mu niesłusznie.
Wycierając łzy rękawem postąpił kilka kroków ku Sołtysowej zagrodzie.
Chciał coś powiedzieć — lecz wyprzedził go Jurek.
Stanowczym krokiem podszedł do Sołtysowej i jął mówić marszcząc czoło:
— Nie dobrze to powiedziałyście, pani Sołtysowo! Oj — nie dobrze! Ksiądz na spowiedzi nie pochwali Was za to...
— Ach ty, smyku! Śmiesz uczyć mnie?! krzyknęła oburzona kobieta.
— Jeśli ktoś robi źle — zawsze trzeba mu o tym powiedzieć. Tak uczy nas w szkole mój ojciec.