W sidłach hypnozy/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anonimowy
Tytuł W sidłach hypnozy
Pochodzenie
Przygody Zagadkowego Człowieka
Nr 86
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 29.8.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


List

“Kochany i Drogi Mistrzu.
Oczywista, że w wagonie sypialnym podróżuje się lepiej, a w restauracji hotelu Savoy w Londynie, odżywiać się można lepiej, niż to czyniłem dotąd w tej nie bardzo gościnnej części Afryki.
Piaski i kamienie, od czasu do czasu kępy traw i karłowatych drzew — oto kraina Kafrów, przez która zmierzam do kopalni diamentów, jadąc nie szosą, lecz idąc za linią telegraficzną i telefoniczną.
Ustaliłem w międzyczasie na stacjach przekaźnikowych, że do Gór Białej Wody — szła depesza o tekście takim, jaki nadał Mr. Jolly — potem gdzieś po drodze uległa przeinaczeniu.
Ale przecież „cudów nie ma“ — jak mówił stary prestidigitator, gdy mu się przestawały udawać sztuki. Znajdę miejsce, znajdę i figlarzy, którzy zmienili depeszę i na pewno dotrzemy do tej osoby, która ich pobyt w tej głuszy opłaca.
Trzeba mi tylko trochę jadła i napoju i jakąś broń myśliwską, bo tutaj zwierzaki uznają mnie za kompletnego intruza i każą mi się pod groźbą kłów wynosić.
Czekam słów kilku i kilkunastu kilo dobrych rzeczy i pozdrawiam Mistrza

kochający TOM“.


List tej treści znalazł detektyw na swym stole z chwilą, gdy przyszedł do domu bezpośrednio po aresztowaniu lady Angeli.
Detektyw zapukał do pokoju gospodyni.
— Wyjeżdżam, proszę pani. Chciałem się pożegnać.
Twarz szanownej wdowy oblekła się smutkiem i żałością:
— Ach, jaka wielka szkoda! Czy doprawdy musi pan wyjechać?...
— Tak jest, proszę pani. Muszę niestety... Ale pokoju nie wymawiam.
Na twarzy mrs. Liverpudding pojawił się uśmiech pełen serdeczności. Twarz jej zajaśniała pogodą i rozczuleniem.
— Jest pan nietylko bohaterem mylordzie, ale człowiekiem niezwykłej prawości... Podziwiam pana, szczerze podziwiam.
Dickson skłonił się.
— Czy nasz szanowny sługa Samba nie mógłby ze mną pojechać? Przydałaby mu się taka wyprawą w pustynię przodków. A że chłopak zna dobrze cały teren...
— Chciałby pan zabrać ze sobą Sambę?... Ależ bardzo proszę. Samba będzie się bardzo cieszył.
Czarne oblicze chłopaka aż poszarzało z radości, gdy się dowiedział, że jedzie z lordem Mandleroyem w głąb kraju.
Po kilku godzinach rzekomy lord i jego zaimprowizowany sługa, obaj odziani w stroje kolonialne, w kaskach, z bronią przez plecy, siedzieli na mułach, gotowi do drogi.
Dickson przed samym odjazdem odwiedził dyrektora poczty. Młody technik, specjalista od linij telegraficznych, został przydzielony do wyprawy.
Detektyw uznał jednak, że młody człowiek może znaczną część drogi odbyć samochodem po szosie, by dopiero koło gór Białej Wody przyłączyć się do oddziału.
Muły zostały oczywista objuczone najróżniejszymi zapasami. Dickson nie zapomniał o swym uczniu i wychowanku.

„Tom Wills — Biała Woda
Przyjeżdżam.
H. D.“

Depeszę tej treści nadał detektyw w ostatniej chwili, gdy mijali oddział pocztowo-telegraficzny już na krańcach Miasta Przylądka.

Trzebaby pióra Mayne Reed albo Ludwika Boussenard, aby opisać przygody, jakich zaznali w głuszy ziemi Kafrów nasi bohaterowie.
Tom miał rację. Kraj nie okazał się gościnny, a tamtejsze zwierzaki uznały również Dicksona i nawet czarnego jak heban Sambę — za intruza i na każdym kroku czyniły im przeszkody.
Najcięższe było spotkanie z parą lwów.
Gdyby nie celny strzał detektywa — Tom Wills. i mr. Merry — technik telegraficzny — odnieśliby conajmniej b. ciężkie rany od szponów i kłów króla pustyni.
Tom, ze zwykłą sobie beztroską, gdy tylko minęło śmiertelne niebezpieczeństwo, począł żartować.
— Ale też nasze strzelby grzmią, jak armaty! Czy zauważył pan, mistrzu, że strzał, którym mi pan uratował życie rozległ się wyraźnym echem po górach?
— Zauważyłem to bardzo dobrze i w moim przekonaniu — to nie echo nam odpowiedziało, ale czyjeś karabiny z tamtej strony gór.
— A któżby miał tam strzelać, mistrzu?
— Nie wiem, ale mr. Merry zechce sprawdzić, czy nie strzelają ludzie, którzy tam właśnie się kryją i przejmują depesze w razie potrzeby.
Młody i dzielny człowiek wspiął się po słupie telegraficznym do przewodników, przyłożył jeden z instrumentów pomiarowych do linii i po chwili orzekł z całą stanowczością:
— Odpływ musi tu być gdzieś niedaleko.
— Zatem będziemy szukać odgałęzienia linii, — postanowił Dickson. Będziemy go szukać, choćbyśmy mieli tutaj przez rok siedzieć.
— Trzy tygodnie już siedzieliśmy, mistrzu, i mnie to letnisko zupełnie wystarcza. Postaramy się załatwić to prędzej.
Tomowi udało się odkryć odgałęzienie już po kilkunastu minutach. Linia w rodzaju takich, jakie są budowane przez wojska łączności pomiędzy okopami — linia przyziemna — prowadziła od słupa pomiędzy krzewami ku górze.
Gdy na mułach przebyli wierzchołek góry — dojrzeli już z daleka leżącego na jej zboczu człowieka.
Był nieruchomy. Wyglądał z daleka jakby już nie żył.
Tom podjechał do leżącego. Miał zbielałe usta, był odziany w łachmany i przeraźliwie chudy.
Teraz z kolei Harry Dickson pochylił się nad chorym i wlał mu kilka kropel koniaku do ust. Natarł mu potem czoło wodą, a nos spirytusem..
Nieszczęśliwy otworzył oczy:
— Pić! — wyszeptał
Dickson wlał mu powoli kilka łyków wody do spieczonych ust.
Powoli, bardzo powoli nieszczęśliwy odzyskiwał siły.
— Umierał z głodu i pragnienia, — stwierdził detektyw. — Pocoś pan strzelał? — zagadnął go detektyw.
— Słyszałem was, wasze... strzelanie... Chciałem pomocy... Jak dobrze! Jestem uratowany!
Istotnie, pokrzepiony w sposób nie gwałtowny, lecz systematyczny, już po godzinie nieznajomy czuł się o tyle dobrze, że mógł bez wysiłku odpowiadać na pytania Dicksona.
Detektyw rozpoczął od razu od końca:
— Sam pan jeden był przy tej stacji odgałęzieniowej?...
Nieborak tak był zajęty bulionem, który mu z ekstraktu przygotował Tom, że odpowiadał pomiędzy jednym a drugim łykiem:
— A tak, sam jeden.
— I sam pan to zakładał?
— Sam. Byłem kiedyś...
Teraz dopiero nieszczęśliwy spostrzegł się, że powiedział za wiele.
— A dlaczego mnie panowie pytają?...
— Bo chcemy wiedzieć kto pana zaangażował, kto tak dbał o pana, że pozostawił samego na pewną śmierć w tych górach.
Nieznajomy westchnął ciężko.
— Ten człowiek nie jest godzien, aby go zasłaniać. Wiedział, że mnie ma w ręku. Bo za taką budowę linii czeka mnie surowa kara. Ale mnie się zdaje, że jego czeka kara jeszcze cięższa za to przede wszystkim, iż chciał mnie skazać na śmierć głodową, a powtóre dlatego, że on z tego odgałęzienia skorzystał. Skorzystał raz jeden, ale zarobił na tym grube miliony, jeśli się nie mylę.
— Tym człowiekiem jest zatem, — rzekł Dickson, — lord...
— Lord Worthfield.
— Mógł pan przecież dać znać o sobie za pomocą tej samej linii.
— Nie chciałem sam się zdradzać z początku. Czekałem. A gdym już był bez sił zupełnie i postanowiłem zrobić użytek z linii — przekonałem się, że została przecięta. To Worthfield uczynił. Chciał mnie zgładzić.
— I szukał pan przerwy w linii, czy tak?
— Szukałem jej przez kilka dni prawie zupełnie nic nie jedząc. Wreszcie znalazłem. Linia jest teraz w porządku. Ale już nie miałem sił wrócić do mej groty, aby stamtąd nadać telegram.
Harry Dickson wraz z technikiem mr. Merry pojechali wzdłuż widocznej teraz wyraźnie tajnej linii.
Dotarli do groty u stóp skały. Znaleźli tam małą, ale dobrze wyposażoną stację telegraficzną.
Detektyw zwrócił się do elektrotechnika:
— Czy będzie pan w stanie nadać stąd depeszę?
Młody ale wysoce uzdolniony technik począł oglądać przełączniki i najrozmaitsze aparaty. Trwało to dość długo i Dickson począł się niecierpliwić,
— Nie może mi pan dać jasnej odpowiedzi? — indagował detektyw technika.
— Niestety, w tej chwili aparat jest nie do użytku, brak tutaj czegoś w rodzaju klucza. Mógłbym się bez niego obejść, ale zmiana połączeń wymagałaby kilku godzin pracy.
— Co się stało z kluczem?
— Powinien go mieć ten nieszczęśliwiec.
Harry Dickson aż klasnął z niecierpliwości w dłonie:
— Trzeba mi było tak od razu powiedzieć.
To mówiąc, detektyw pobiegł do Toma, który prowadził ledwie wlokącego za sobą nogi technika.
— Ma pan klucz? — rzucił Dickson.
— Mam.
— Więc dajże go pan prędzej!
Nieszczęśliwy wahał się przez chwilę.

— Czy nie odmówi mi pan swej pomocy, sir? Bo ten klucz — to moja broń ostatnia. Jeżeli ma po to służyć, bym został postawiony w stan oskarżenia za usiłowanie zabójstwa pana i pańskich pomocników — to wolałbym go nie dawać i wolałbym tutaj zginąć w tych piaskach i górach.

Detektyw uspokoił nieboraka. Obiecał mu swą pomoc w jak najszerszym zakresie. Klucz znalazł się w ręku Dicksona.
Po chwili aparat już był czynny.
— Zechce pan nadać depeszę do prokuratora przy sądzie przysięgłych, — zaczął Dickson.
Rozległ się stuk aparatu Morse’a.
— Adres już nadany, — rzekł technik. — Proszę o tekst.
— „Zmiana aktu oskarżenia w sprawie zabójstwa lady Worthfield konieczna. Przyjeżdżam z nowymi danymi. Wykażę kto jest winnym. Czekam odpowiedzi“ — dyktował Dickson.
Pod wprawną dłonią młodego człowieka klucz w aparacie pracował, wydając charakterystyczny stukot.
— Proszę o drugą depeszę, — rzekł wreszcie technik.
— Druga, — rzekł Dickson będzie jednobrzmiąca z poprzednią, skierujemy ją jednak do gmachu sądu, do obrońcy Angeli. Dokładniejszego adresu tego adwokata nie znam.
Znów począł grać aparat. I ta druga depesza została nadana.
Wreszcie zwrócił się technik o tekst trzeciej. Nim Dickson tę depeszę nadał, poczekał aż przyjdzie Tom.
— Posłuchaj, mój chłopcze, — rzekł detektyw, — co już może jutro z nami się stanie.
Tom uśmiechnął się i czytał z ust swego mistrza słowa następujące:
— Kapitan jachtu „Jaskółka“ — Cape Town — port. Za dwa dni, wyruszamy. Przygotować okręt do drogi. — Dickson.
Tom z radości, jak żak, aż podrzucił swój kapelusz:
— Hurra! Mistrzu! — wołał młody człowiek. — Mam już tej południowej Afryki po uszy. Jestem pewien, że i nas pewien zbrodniarz będzie również miał po same uszy.
— I ja tak sądzę, — uśmiechnął się detektyw.
Trzecia depesza popłynęła po przewodnikach. Po kilkunastu minutach rozległ się stukot aparatu.
— Nadaje kancelaria pro-ku-ra-to-ra, — czytał powoli technik. — Szef na sprawie. Za godzinę mniej więcej koniec. Za późno.
Aparat zamilkł.
— Podajcie wyrok — domagał się Dickson w następnej depeszy.
Po godzinie aparat począł stukać.
„Angela Sorel skazana na karę śmierci“ — brzmiała depesza.
— Jeszcze jedna omyłka sądowa, — rzekł Dickson. — Ale tę omyłkę ja naprawię.
Prosił o nadesłanie koni dla zatrzymanego w górach człowieka i dla urządzenia stacji, a sam skierował się najkrótsza droga ku szosie, aby samochodem dotrzeć jak najprędzej do Kapsztadu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: anonimowy.