Strona:Harry Dickson -86- W sidłach hypnozy.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jaki miał dla wielkiej sławy Harry Dicksona, byłby mu tych szeptów z Angelą zabronił
Dziwnie się ten znakomity Dickson zachowywał. Jakby knuł coś ze sprawcą... Jakby mu zależało, by sprawca uszedł rąk sprawiedliwości.
Smith wzruszył ramionami. Niech sobie Dickson gada. Za kilka minut znajdzie się Angela Sorel za kratami!

List

“Kochany i Drogi Mistrzu.
Oczywista, że w wagonie sypialnym podróżuje się lepiej, a w restauracji hotelu Savoy w Londynie, odżywiać się można lepiej, niż to czyniłem dotąd w tej nie bardzo gościnnej części Afryki.
Piaski i kamienie, od czasu do czasu kępy traw i karłowatych drzew — oto kraina Kafrów, przez która zmierzam do kopalni diamentów, jadąc nie szosą, lecz idąc za linią telegraficzną i telefoniczną.
Ustaliłem w międzyczasie na stacjach przekaźnikowych, że do Gór Białej Wody — szła depesza o tekście takim, jaki nadał Mr. Jolly — potem gdzieś po drodze uległa przeinaczeniu.
Ale przecież „cudów nie ma“ — jak mówił stary prestidigitator, gdy mu się przestawały udawać sztuki. Znajdę miejsce, znajdę i figlarzy, którzy zmienili depeszę i na pewno dotrzemy do tej osoby, która ich pobyt w tej głuszy opłaca.
Trzeba mi tylko trochę jadła i napoju i jakąś broń myśliwską, bo tutaj zwierzaki uznają mnie za kompletnego intruza i każą mi się pod groźbą kłów wynosić.
Czekam słów kilku i kilkunastu kilo dobrych rzeczy i pozdrawiam Mistrza

kochający TOM“.


List tej treści znalazł detektyw na swym stole z chwilą, gdy przyszedł do domu bezpośrednio po aresztowaniu lady Angeli.
Detektyw zapukał do pokoju gospodyni.
— Wyjeżdżam, proszę pani. Chciałem się pożegnać.
Twarz szanownej wdowy oblekła się smutkiem i żałością:
— Ach, jaka wielka szkoda! Czy doprawdy musi pan wyjechać?...
— Tak jest, proszę pani. Muszę niestety... Ale pokoju nie wymawiam.
Na twarzy mrs. Liverpudding pojawił się uśmiech pełen serdeczności. Twarz jej zajaśniała pogodą i rozczuleniem.
— Jest pan nietylko bohaterem mylordzie, ale człowiekiem niezwykłej prawości... Podziwiam pana, szczerze podziwiam.
Dickson skłonił się.
— Czy nasz szanowny sługa Samba nie mógłby ze mną pojechać? Przydałaby mu się taka wyprawą w pustynię przodków. A że chłopak zna dobrze cały teren...
— Chciałby pan zabrać ze sobą Sambę?... Ależ bardzo proszę. Samba będzie się bardzo cieszył.
Czarne oblicze chłopaka aż poszarzało z radości, gdy się dowiedział, że jedzie z lordem Mandleroyem w głąb kraju.
Po kilku godzinach rzekomy lord i jego zaimprowizowany sługa, obaj odziani w stroje kolonialne, w kaskach, z bronią przez plecy, siedzieli na mułach, gotowi do drogi.
Dickson przed samym odjazdem odwiedził dyrektora poczty. Młody technik, specjalista od linij telegraficznych, został przydzielony do wyprawy.
Detektyw uznał jednak, że młody człowiek może znaczną część drogi odbyć samochodem po szosie, by dopiero koło gór Białej Wody przyłączyć się do oddziału.
Muły zostały oczywista objuczone najróżniejszymi zapasami. Dickson nie zapomniał o swym uczniu i wychowanku.

„Tom Wills — Biała Woda
Przyjeżdżam.
H. D.“

Depeszę tej treści nadał detektyw w ostatniej chwili, gdy mijali oddział pocztowo-telegraficzny już na krańcach Miasta Przylądka.

Trzebaby pióra Mayne Reed albo Ludwika Boussenard, aby opisać przygody, jakich zaznali w głuszy ziemi Kafrów nasi bohaterowie.
Tom miał rację. Kraj nie okazał się gościnny, a tamtejsze zwierzaki uznały również Dicksona i nawet czarnego jak heban Sambę — za intruza i na każdym kroku czyniły im przeszkody.
Najcięższe było spotkanie z parą lwów.
Gdyby nie celny strzał detektywa — Tom Wills. i mr. Merry — technik telegraficzny — odnieśliby conajmniej b. ciężkie rany od szponów i kłów króla pustyni.
Tom, ze zwykłą sobie beztroską, gdy tylko minęło śmiertelne niebezpieczeństwo, począł żartować.
— Ale też nasze strzelby grzmią, jak armaty! Czy zauważył pan, mistrzu, że strzał, którym mi pan uratował życie rozległ się wyraźnym echem po górach?
— Zauważyłem to bardzo dobrze iw moim przekonaniu — to nie echo nam odpowiedziało, ale czyjeś karabiny z tamtej strony gór.
— A któżby miał tam strzelać, mistrzu?
— Nie wiem, ale mr. Merry zechce sprawdzić, czy nie strzelają ludzie, którzy tam właśnie się kryją i przejmują depesze w razie potrzeby.
Młody i dzielny człowiek wspiął się po słupie telegraficznym do przewodników, przyłożył jeden z instrumentów pomiarowych do linii i po chwili orzekł z całą stanowczością:
— Odpływ musi tu być gdzieś niedaleko.
— Zatem będziemy szukać odgałęzienia linii, — postanowił Dickson. Będziemy go szukać, choćbyśmy mieli tutaj przez rok siedzieć.
— Trzy tygodnie już siedzieliśmy, mistrzu, i mnie to letnisko zupełnie wystarcza. Postaramy się załatwić to prędzej.
Tomowi udało się odkryć odgałęzienie już po kilkunastu minutach. Linia w rodzaju takich, jakie są budowane przez wojska łączności pomiędzy okopami — linia przyziemna — prowadziła od słupa pomiędzy krzewami ku górze.
Gdy na mułach przebyli wierzchołek góry — dojrzeli już z daleka leżącego na jej zboczu człowieka.