Przejdź do zawartości

W sidłach hypnozy/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anonimowy
Tytuł W sidłach hypnozy
Pochodzenie
Przygody Zagadkowego Człowieka
Nr 86
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 29.8.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W sidłach hypnozy
Ktoś mąci wodę na giełdzie diamentowej

— Mistrzu, dostałem spadek!
Słowa te, wypowiedziane w przedsionku giełdy diamentowej z lekka podniesionym głosem, wywołały na licznych brylanciarzach, obecnych w wielkiej hali giełdy, wrażenie przejmujące.
Mr. Johns, naprzykład, zbladł i zwrócił się do mr. Van Elsa:
— Aha, jest spadek, nie mówiłem?...
Mr. Brown zmarszczył brwi, nachmurzył się i rzekł do monsieur Duranda:
— Spadek, słyszał pan?... Nowy spadek... A był taki dobry bilans !...
Jeden przez drugiego, zacni członkowie giełdy diamentowej w Kapsztadzie — w stolicy diamentów — poczęli odmieniać wyraz „spadek“, poczęli powtarzać go we wszelkich tonacjach, pełni trwogi i lęku, tymbardziej, że młody człowiek powtórzył raz jeszcze, tym razem jeszcze głośniej:
— Mistrzu, dostałem spadek!
Tom Wills, który w ten sposób informował swego nauczyciela i szefa — słynnego detektywa Harry Dicksona, że oto zmarła jego jakaś daleka ciotka i pozostawiła mu kilkaset funtów i że o tym dowiedział się niedawno z listu z Londynu — musiał istotnie jeszcze raz powtórzyć to samo zdanie. Harry Dickson był bowiem bardzo zamyślony i zdawało się nie reagował wcale na to, co się dookoła niego działo.
Dickson usłyszał wreszcie i zrozumiał swego ucznia. Zorientował się jednocześnie jakie nieprzewidziane następstwa wywołały słowa młodego człowieka i rzekł doń napoły gniewnie, napoły żartobliwie:
— Przestaniesz krzyczeć? Nie słyszysz, że robisz panikę na giełdzie?...
Tom rozejrzał się wokół i począł nadsłuchiwać.
Istotnie — cała giełda mówiła o spadku. Byli nawet tacy, którzy poczęli głosić wieści o wielkim krachu, o olbrzymim załamaniu się jakiegoś towarzystwa eksploatacji pól diamentowych.
Tom aż podrapał się z zakłopotania za uchem.
W tym momencie do Harry Dicksona podszedł urzędnik giełdy.
— Mr. Allan Wyler, dyrektor Standard Bank pragnie z panem mówić. Możeby pan zechciał się pofatygować przed wejście na giełdę?
Dickson skinął głową na znak zgody. Wraz z Tomem ruszył potem ku wyjściu. Po drodze Dickson i Tom słyszeli narzekania panów giełdziarzy:
— W marcu stały diamenty Deebera po 29 funtów za karat... Dziś kurs wynosi 3 funty i 5 szylingów... Skandal!
— Standard Bank nie wytrzyma tej zniżki... Klapnie!
— Chciałbym widzieć minę Wylera...
Takie opinie dobiegały do uszu detektywa w drodze do wyjścia.
— Pan dyrektor Wyler?...
Człowiek o wyglądzie nawskroś dyrektorskim, ubrany więcej niż starannie, tęgi, postawny, w tej chwili nadąsany i nachmurzony stał w przedsionku. Nie mógł on być kim innym, jak dyrektorem banku — Wylerem.
— Skąd pan wie, że to ja jestem?
— Znam się trochę na ludziach, — odparł Dickson z uśmiechem.
— Jestem Wyler, istotnie. Jak godność pana?
— Nazywam się Harry Dickson. Jestem z zawodu...
— Detektywem?... Słynnym detektywem Londynu, o którym się tyle czyta?... Bardzo się cieszę... Ani przez chwilę nie przypuszczałem, że prosząc obu panów, będę miał przyjemność i zaszczyt rozmawiać z jednym z najsławniejszych ludzi, Imperium Brytyjskiego. A ten młody pan, jeśli wolno wiedzieć?...
— Mr. Tom Wills, mój pomocnik.
— Niemal równie sławny, jak jego mistrz...
Harry Dickson uważał za właściwe przejść do rzeczy:
— Czym możemy służyć panu, dyrektorze?
Dyrektor zamyślił się. Widać było, że zastanawia się nad tym, a przede wszystkim jak ma odpowiedzieć.
— Jest taka sprawa... — jąkał się. — że trudno mi przypuścić, aby panom zależało na szkodzeniu memu bankowi i kopalni, która do nas należy... Skąd pan zna rezultaty ostatniej kampanii?... Przecież kopalnia jest hen w głębi kraju, wydobycie diamentów to nasza ścisła tajemnica, a pan, a raczej mr. Wills — tak głośno meldował na giełdzie o spadku moich walorów...
Detektyw uśmiechnął się:
— Słowo wróblem wyleci, a powróci — wołem — powiada przysłowie. Tak się stało z owym „spadkiem“, o którym mówił mój pomocnik mr. Wills. Mr. Wills otrzymał spadek, spadek — po ciotce, i uradowany z tego faktu zakomunikował mi o tym akurat w przedsionku giełdy. Nie mógł donieść o tym wcześniej — bo przed chwilą, w przylegającym do giełdy gmachu poczty odebrał list, zawiadamiający go o tym spadku.
Mr. Wills powtarzał słowo spadek, jednocześnie zaś pan odebrał depeszę i spoglądał na jej tekst z twarzą mocno zasępioną. Ludzie poprostu skojarzyli stówo „spadek“ z pańską miną i w ten sposób spadł istotnie kurs akcyj diamentów Deebera.
Dyrektor banku wysłuchał tych wyjaśnień żałośnie kiwając głową:
— Rozumiem wszystko, — rzekł, — ale to, co się stało już się nie odstanie. Akcie naszej kopalni spadły na łeb, na szyję i straciliśmy wielkie sumy...
Harry Dickson wyraził swe ubolewanie z powodu tego wydarzenia.
Dyrektor uznał sprawę za wyczerpaną. Panowie uścisnęli sobie dłonie i na tym ich rozmowa została zakończona.
Nie zakończyły się jednak troski i zmartwienia dyrektora Wylera.
Spadek bowiem nie ustał. W ciągu całego dnia, aż do zamknięcia giełdy o godzinie piątej popołudniu — spadek akcji kopalni Deebera trwał nieustannie. Żale, skargi, groźby nawet, które napłynęły osobiście i przez telefon do banku, a szczególnie do dyrektora — nie ustawały przez cały dzień.
Dyrektor postanowił poprostu zrejterować. Ucieknie z banku, zamknie swój gabinet wcześniej, a jutro może już się burza uspokoi...
Dyrektor porządkował właśnie swe papiery na biurku, gdy do drzwi jego gabinetu ktoś z lekka zapukał.
— Come in!
W progu stanął młody, dobrze zbudowany człowiek, stuprocentowy Anglik. Twarz nieco płaska, włosy ryżawo - blond, mały wąsik, szczere spojrzenie pełnych energii oczu i wesoły uśmiech na twarzy, czyniły zeń typowego przedstawiciela młodego pokolenia Brytyjczyków.
— Moje uszanowanie panu, mr. Wyler. Jestem!
Młodzieniec uśmiechnął się.
— Dzień dobry panu. Ale niech mi pan powie, czego się pan uśmiecha?
— Dlaczego nie miałbym się uśmiechać, mr. Wyler?
— Oczywista, jeżeli panu stan naszych interesów jest obojętny, to może się pan śmiać nawet do rozpuku wtedy, gdy ja tutaj jestem bliski rozpaczy.
— Co się stało?...
— To się stało, że drugiego takiego ciosu nie wytrzymamy! Rozumie pan?
— Właśnie, że nic ani nic, nie rozumiem, panie dyrektorze... Niechże pan mi wyjaśni co tu się stało?...
Młody człowiek był tak szczerze zdziwiony i zaniepokojony, że dyrektor nie wierzył własnym oczom i uszom.
— Pyta pan jeszcze co się stało?... Leżymy! Rozumie pan? Leżymy! Nasze akcje spadają na łeb! Już pan teraz wie?
— Na-sze akcje spa-da-ją?
— Naturalnie, że nasze! Czyje, u licha, miałyby spadać, jeśli nie nasze! Chyba, że kurs rano 29 a wieczorem 13 nie jest, zdaniem pana, spadkiem!
— Przecież mieliśmy doskonałą kampanię... Wydobycie w ostatnim okresie przewyższało rezultaty, osiągnięte w ciągu ostatnich lat... Przecież tutaj jest dokładne sprawozdanie...
Dyrektor zacisnął zęby i zaczerwienił się z gniewu.
— Ktoś z nas dostał pomieszania zmysłów. Dawaj pan papier. Zaraz zobaczymy, czy jest tak, jak pan mówi?
Wyler wyrwał plik arkuszy z rąk młodego człowieka, przebiegł oczami kilka kolumn cyfr i rzucił, już teraz wściekły:
— Więc jak pan depeszuje, do stu diabłów!!
— Jakto jak?... Nadałem telegram, zawierający te same liczby, jakie są tutaj, w tym raporcie.
— Nie prawda! Dostałem inne cyfry. Przez pańską omyłkę ponieśliśmy milionowe straty.
— Panie dyrektorze, proszę pana o spokój. Nie pozwolę sobie zarzucać win, których nie popełniłem.
— Nie popełnił pan?... Tak pan powiada?... Gdzie jest depesza?...
Bankier począł gorączkowo szukać po kieszeniach, wreszcie znalazł depeszę i z wymownym spojrzeniem wręczył ją urzędnikowi.
Młody człowiek ledwie spojrzał na depeszę, a już zmienionym głosem rzekł do swego szefa:
— Tak. Tutaj, w tej depeszy są cyfry, o których pan mówi...
— Więc jednak ja mam rację!
— Nie, nie ma pan racji, mr. Wyler, bo ja nadałem inne cyfry. Cyfry właściwe!
— Co to ma znaczyć?
— Ma to znaczyć, że ktoś moją depeszę w drodze, w trakcie transmisji, przeinaczył. Przeinaczył rozmyślnie, aby nas zniszczyć.
— Trzeba będzie to udowodnić, mr. Jolly.
— Mam nadzieję, że się to nam uda. Ale narazie niech pan weźmie pod uwagę, że gdybym ja to zrobił — nie pokazywałbym się panu z taką, nie tylko niewinną, ale wręcz zadowoloną miną. Na to trzeba aferzysty, już bardzo wyrafinowanego...
— Nie mówmy o tym. Powiada pan, że ktoś chciał nam zaszkodzić, że w tym coś tkwi?... Ktoby to mógł wyświetlić...
Wzrok dyrektora padł na kartę wizytową:
„Harry Dickson — British Hotel — Capetown“.
Mr. Jolly spojrzał również na wizytówkę.
— Harry Dickson jest akurat w mieście?... Przecież samo niebo zsyła nam tego człowieka. Właśnie Harry Dickson powinien się zająć tą sprawą... Jak pan sądzi?...
— Rób pan, co pan chce, — rzekł dyrektor apatycznie.
Młody człowiek nie dał sobie tego dwa razy powtarzać.
Po kilku minutach był już przed hotelem. Ku swemu żalowi, dowiedział się, że Harry Dickson, będący w podróży naokoło świata — właśnie wyjechał do portu. Własnym yachtem odpływał w drogę ku Madagaskarowi.
Mr. Jolly, jak na wysportowanego Anglika przystało, wypadł z hotelu z szybkością rekordzisty, wskoczył do taksówki i rzucił szoferowi tylko dwa słowa:
— Do portu!
Po porcie biegał młody człowiek jak szalony, pytał tego i owego o jacht Harry Dicksona, a minę miał tak zdecydowaną, że ludzie czuli, iż gotówby wpław płynąć za jachtem, gdyby ten już miał się od brzegów oddalać.
Ta energia została jednak odpowiednio wynagrodzona.
Mr. Jolly dopadł Dicksona w chwili, gdy ten wchodził na mostek, wiodący od bulwaru na pokład jachtu.
— Jestem Jolly, prokurent banku Standard.
— Harry Dickson.
— Tom Wills.
— Panowie znają mego dyrektora, mr. Wylera.
— Owszem. Zaszło między nami małe nieporozumienie, które przed kilku godzinami zostało jednak całkowicie wyjaśnione.
— Mr. Wyler prosi panów jeszcze raz do siebie.
— Jeżeli w tej samej sprawie, to chyba już nie ma po co...
— W innej sprawie, mr. Dickson. Ktoś przejął moją depeszę...
— Możeby mi pan wszystko opowiedział od początku, dobrze?...
Oczywista, że młody człowiek niczego więcej nie pragnął.
Wysłuchawszy opowiadania, mr. Jolly, ze zwykłym sobie skupieniem i uwagą, Dickson wyjął z kieszeni zegarek. Przez chwile wielki detektyw namyślał się:
— Za kwadrans będę u dyrektora Wylera. Przyjmuję te sprawę. Tymczasem muszę wydać dyspozycje kapitanowi mego jachtu.
— Czekam na panów. Moja taksówka stoi w miejscu parkowania.

Harry Dickson uścisnął dłoń bankiera.
— Znam już istotę sprawy z relacji mr. Jolly, — rzekł. — Proszę pokazać mi raport, jaki mr. Jolly przywiózł z kopalni i depeszę, która odeń wpłynęła.
Dyrektor wręczył detektywowi oba dokumenty.
Dickson przejrzał protokół, porównał go z depeszą i orzekł:
— Tekst depeszy zgadza się z tekstem raportu, tyle tylko, że liczby w depeszy zostały zmienione. — Czy może mi pan powiedzieć, komu mogło zależeć na spadku panów akcyj?
— Prawie wszystkim małym pośrednikom.
— Mógłby mi pan podać ich nazwiska?
— Ależ bardzo proszę. Bob Smith, zamieszkały przy Adlon Street, Robert Finn z Erin Square...
Dyrektor podyktował jeszcze kilka nazwisk. Dickson zanotował je skrzętnie wraz z adresami. Wreszcie wstał:
— Pora na nas. Dam panu znać za dni kilka, dyrektorze. Już od tej chwili sprawa jest w moich rękach.
Bankier podziękował detektywowi serdecznie i wręczył mu czek na większą sumę.

— Dokąd teraz, Tomku, jak myślisz?
— Jabym poszedł na telegraf, aby sprawdzić, o ile się da na miejscu, jakie były losy tej depeszy.
— Brawo! I ja tak myślałem. Idziemy na pocztę.
Bank był niedaleko giełdy diamentowej a poczta tuż obok giełdy. Z banku nie było tedy daleko do giełdy.
Dyrektor poczty przyjął sławnego detektywa niezwykle uprzejmie.
— Mówię z Harry Dicksonem, wszak w ten sposób się pan przedstawił?...
— Tak jest.
— Czy jest pan owym sławnym detektywem z Londynu?...
— Tak.
Dyrektor skrzywił się.
— Muszę panu wyznać, że okropnie nie lubię tych historii kryminalnych... Nie chciałbym, aby moje nazwisko figurowało w związku z dochodzeniem. Proszę, czym mogę służyć panom?
Dyrektor był już mniej uprzejmy. Nie lubił detektywów.
Mimo to, zajął się sprawą wyłożona mu przez Dicksona bardzo gorliwie.
— Może panowie tutaj zaczekają. Sprawdzę rzecz gruntownie. Gdy będzie trzeba porozumiem się ze stacją nadawczą. A to doprawdy ciekawe...
— Ciekawe?...
— A tak, bardzo ciekawe. Będzie pan łaskaw mnie informować jak postępuje pańska praca?
Dickson uśmiechnął się:
— Mówił pan przecież, dyrektorze, że nie lubi pan historii z detektywami i że nie znosi pan detektywów...
— Czy ja wiem, może się myliłem. Może akurat ta sprawa jest tak bardzo ciekawa... W każdym razie proszę o informacje a sam biegnę, aby rzecz osobiście sprawdzić.
Po upływie pół godziny, dyrektor poczty wrócił z wąską wstęgą papieru w ręku.
— Jest tak, jak pan mówił, mr. Dickson. Podziwiam pańską domyślność. Depesza została przeinaczona w drodze. Nadana została z innymi cyframi, a przybyła z innymi. Do licha, przecież to jest tak ciekawe, że chyba przez cała noc oka nie zmrużę. l co pan teraz zamierza?...
— Mówił pan przecież, dyrektorze że nie znosi pan historyj kryminalnych...
Dyrektor, człowiek już niemłody, machnął ręką:
— Mówiłem, czy nie mówiłem — mniejsza o to. Zaraz sobie kupię cały komplet opowiadań z pańskich przeżyć... Ale teraz pytam, jakie ma pan plany.
— Jeszcze nie wiem, choć inspekcja linii bardzo by się przydała. I gdyby pewien dyrektor poczty nie był zdecydowanym wrogiem detektywów — możebym odeń uzyskał pomoc w takiej inspekcji.
— Inspekcja linii telegraficznej?... Wspaniała myśl. Tylko, niestety, to nie ode mnie zależy. Jedno co mogę zrobić, to przydzielić panu fachowca, który będzie badał linie. Dam odpowiednie instrumenty pomiarowe — ułatwię mu pracę i, niech mi pan wierzy, że żałuję, iż sam nie mogę być tym fachowcem...
Dyrektor zapalił się. Tom aż mrugnął do swego mistrza. Ten człowiek przekabacił się w ciągu godziny całkowicie...
Harry Dickson podziękował dyrektorowi za jego gotowość okazania pomocy, oświadczył, że skorzysta z niej w odpowiedniej chwili i pożegnał nowo pozyskanego miłośnika powieści detektywnych.
— Zatem, — rzekł Tom, gdy znaleźli się na ulicy, — przypuszczenia mr. Jolly sprawdzają się?...
— Z całą pewnością. Ten młody człowiek nadal telegram w brzmieniu właściwym, a po drodze ktoś przeinaczył tekst.
Dickson zatrzymał taksówkę.
— Wracamy do hotelu?
— Nie. Mamy jeszcze parę kursów w mieście.
Dickson podał szoferowi adres Boba Smitha, pośrednika giełdowego. Po kilku minutach wóz zatrzymał się przed nędzna ruderą.
— Nie sądziłem, że panowie giełdziarze mieszkają tak marnie, — rzekł Tom mocno rozczarowany.
— Mr. Smith widać kariery na giełdzie nie zrobił, — odparł Dickson i nacisnął guzik dzwonka.
Smith wyjaśnił detektywowi, że sam żadnych tranzakcyj nie prowadzi. Występuje tylko w imieniu pewnego lorda, który nie chce się afiszować. Dostaje za to od niego małą prowizję.
— Może mi pan podać nazwisko tego lorda?
— Jakto, to pan o niczym nie słyszał? Chociaż się ukrywa za moimi plecami, ale w naszych sferach wszyscy wiedzą, że ja pracuję dla lorda Worthfielda.
— Lord Worthfield... — powtórzył Dickson z udaną obojętnością.
— Tak. Mieszka stąd niedaleko na Alfred Square.
Dickson zadał agentowi jeszcze kilka pytań i pożegnał go, wyrażając żal, że nie zdołali nawiązać stosunków handlowych.
Drugi agent, z tych, których nazwiska podał dyrektor Wyler, podał te same mniej więcej informacje. I tutaj występował lord Worthfield.
— Trzeba będzie zawrzeć znajomość z tym lordem, — rzekł Dickson.
— Sądzi pan, mistrzu, że ten lord jest wmieszany w aferę sfałszowania depeszy?
— Jestem tego pewien.
— Ale w jaki sposób można zmienić tekst telegramu, u licha?
— Na razie twoje pytanie jest trochę śmieszne. Gdybyśmy wiedzieli kto i jak — nasza praca byłaby już skończona. A tymczasem mamy jej jeszcze wiele przed sobą.
— Wydaje mi się, — zauważył Tom, — że będziemy musieli się rozstać. Jeden z nas zajmie się lordem, a drugi samą depeszą...
— Masz rację! Właśnie chciałem to samo powiedzieć. Ja zostanę tutaj, a ciebie wydeleguję w głęb kraju: zbadasz linię telegraficzną i dotrzesz do miejsca nadania depeszy.
Tom zatarł ręce z radości.
— Hurra, mistrzu! Jadę do kopalni diamentów!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: anonimowy.