Strona:Harry Dickson -86- W sidłach hypnozy.djvu/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cież kopalnia jest hen w głębi kraju, wydobycie diamentów to nasza ścisła tajemnica, a pan, a raczej mr. Wills — tak głośno meldował na giełdzie o spadku moich walorów...
Detektyw uśmiechnął się:
— Słowo wróblem wyleci, a powróci — wołem — powiada przysłowie. Tak się stało z owym „spadkiem“, o którym mówił mój pomocnik mr. Wills. Mr. Wills otrzymał spadek, spadek — po ciotce, i uradowany z tego faktu zakomunikował mi o tym akurat w przedsionku giełdy. Nie mógł donieść o tym wcześniej — bo przed chwilą, w przylegającym do giełdy gmachu poczty odebrał list, zawiadamiający go o tym spadku.
Mr. Wills powtarzał słowo spadek, jednocześnie zaś pan odebrał depeszę i spoglądał na jej tekst z twarzą mocno zasępioną. Ludzie poprostu skojarzyli stówo „spadek“ z pańską miną i w ten sposób spadł istotnie kurs akcyj diamentów Deebera.
Dyrektor banku wysłuchał tych wyjaśnień żałośnie kiwając głową:
— Rozumiem wszystko, — rzekł, — ale to, co się stało już się nie odstanie. Akcie naszej kopalni spadły na łeb, na szyję i straciliśmy wielkie sumy...
Harry Dickson wyraził swe ubolewanie z powodu tego wydarzenia.
Dyrektor uznał sprawę za wyczerpaną. Panowie uścisnęli sobie dłonie i na tym ich rozmowa została zakończona.
Nie zakończyły się jednak troski i zmartwienia dyrektora Wylera.
Spadek bowiem nie ustał. W ciągu całego dnia, aż do zamknięcia giełdy o godzinie piątej popołudniu — spadek akcji kopalni Deebera trwał nieustannie. Żale, skargi, groźby nawet, które napłynęły osobiście i przez telefon do banku, a szczególnie do dyrektora — nie ustawały przez cały dzień.
Dyrektor postanowił poprostu zrejterować. Ucieknie z banku, zamknie swój gabinet wcześniej, a jutro może już się burza uspokoi...
Dyrektor porządkował właśnie swe papiery na biurku, gdy do drzwi jego gabinetu ktoś z lekka zapukał.
— Come in!
W progu stanął młody, dobrze zbudowany człowiek, stuprocentowy Anglik. Twarz nieco płaska, włosy ryżawo - blond, mały wąsik, szczere spojrzenie pełnych energii oczu i wesoły uśmiech na twarzy, czyniły zeń typowego przedstawiciela młodego pokolenia Brytyjczyków.
— Moje uszanowanie panu, mr. Wyler. Jestem!
Młodzieniec uśmiechnął się.
— Dzień dobry panu. Ale niech mi pan powie, czego się pan uśmiecha?
— Dlaczego nie miałbym się uśmiechać, mr. Wyler?
— Oczywista, jeżeli panu stan naszych interesów jest obojętny, to może się pan śmiać nawet do rozpuku wtedy, gdy ja tutaj jestem bliski rozpaczy.
— Co się stało?...
— To się stało, że drugiego takiego ciosu nie wytrzymamy! Rozumie pan?
— Właśnie, że nic ani nic, nie rozumiem, panie dyrektorze... Niechże pan mi wyjaśni co tu się stało?...
Młody człowiek był tak szczerze zdziwiony i zaniepokojony, że dyrektor nie wierzył własnym oczom i uszom.
— Pyta pan jeszcze co się stało?... Leżymy! Rozumie pan? Leżymy! Nasze akcje spadają na łeb! Już pan teraz wie?
— Na-sze akcje spa-da-ją?
— Naturalnie, że nasze! Czyje, u licha, miałyby spadać, jeśli nie nasze! Chyba, że kurs rano 29 a wieczorem 13 nie jest, zdaniem pana, spadkiem!
— Przecież mieliśmy doskonałą kampanię... Wydobycie w ostatnim okresie przewyższało rezultaty, osiągnięte w ciągu ostatnich lat... Przecież tutaj jest dokładne sprawozdanie...
Dyrektor zacisnął zęby i zaczerwienił się z gniewu.
— Ktoś z nas dostał pomieszania zmysłów. Dawaj pan papier. Zoraz zobaczymy, czy jest tak, jak pan mówi?
Wyler wyrwał plik arkuszy z rąk młodego człowieka, przebiegł oczami kilka kolumn cyfr i rzucił, już teraz wściekły:
— Więc jak pan depeszuje, do stu diabłów!!
— Jakto jak?... Nadałem telegram, zawierający te same liczby, jakie są tutaj, w tym raporcie.
— Nie prawda! Dostałem inne cyfry. Przez pańską omyłkę ponieśliśmy milionowe straty.
— Panie dyrektorze, proszę pana o spokój. Nie pozwolę sobie zarzucać win, których nie popełniłem.
— Nie popełnił pan?... Tak pan powiada?... Gdzie jest depesza?...
Bankier począł gorączkowo szukać po kieszeniach, wreszcie znalazł depeszę i z wymownym spojrzeniem wręczył ją urzędnikowi.
Młody człowiek ledwie spojrzał na depeszę, a już zmienionym głosem rzekł do swego szefa:
— Tak. Tutaj, w tej depeszy są cyfry, o których pan mówi...
— Więc jednak ja mam rację!
— Nie, nie ma pan racji, mr. Wyler, bo ja nadałem inne cyfry. Cyfry właściwe!
— Co to ma znaczyć?
— Ma to znaczyć, że ktoś moją depeszę w drodze, w trakcie transmisji, przeinaczył. Przeinaczył rozmyślnie, aby nas zniszczyć.
— Trzeba będzie to udowodnić, mr. Jolly.
— Mam nadzieję, że się to nam uda. Ale narazie niech pan weźmie pod uwagę, że gdybym ja to zrobił — nie pokazywałbym się panu z taką, nie tylko niewinną, ale wręcz zadowoloną miną. Na to trzeba aferzysty, już bardzo wyrafinowanego...
— Nie mówmy o tym. Powiada pan, że ktoś chciał nam zaszkodzić, że w tym coś tkwi?... Ktoby to mógł wyświetlić...
Wzrok dyrektora padł na kartę wizytową:
„Harry Dickson — British Hotel — Capetown“.
Mr. Jolly spojrzał również na wizytówkę
— Harry Dickson jest akurat w mieście?... Przecież samo niebo zsyła nam tego człowieka. Właśnie Harry Dickson powinien się zająć tą sprawą... Jak pan sądzi?...
— Rób pan, co pan chce, — rzekł dyrektor apatycznie.
Młody człowiek nie dał sobie tego dwa razy powtarzać.
Po kilku minutach był już przed hotelem. Ku swemu żalowi, dowiedział się, że Harry Dickson, będący w podróży naokoło świata — właśnie wyjechał do portu. Własnym yachtem odpływał w drogę ku Madagaskarowi.
Mr. Jolly, jak na wysportowanego Anglika przystało, wypadł z hotelu z szybkością rekordzisty,