Strona:Harry Dickson -86- W sidłach hypnozy.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zatem, — rzekł Tom, gdy znaleźli się na ulicy, — przypuszczenia mr. Jolly sprawdzają się?...
— Z całą pewnością. Ten młody człowiek nadal telegram w brzmieniu właściwym, a po drodze ktoś przeinaczył tekst.
Dickson zatrzymał taksówkę.
— Wracamy do hotelu?
— Nie. Mamy jeszcze parę kursów w mieście.
Dickson podał szoferowi adres Boba Smitha pośrednika giełdowego. Po kilku minutach wóz zatrzymał się przed nędzna ruderą.
— Nie sądziłem, że panowie giełdziarze mieszkają tak marnie, — rzekł Tom mocno rozczarowany.
— Mr. Smith widać kariery na giełdzie nie zrobił, — odparł Dickson i nacisnął guzik dzwonka.
Smith wyjaśnił detektywowi, że sam żadnych tranzakcyj nie prowadzi. Występuje tylko w imieniu pewnego lorda, który nie chce się afiszować. Dostaje za to od niego małą prowizję.
— Może mi pan podać nazwisko tego lorda?
— Jakto, to pan o niczym nie słyszał? Chociaż się ukrywa za moimi plecami, ale w naszych sferach wszyscy wiedzą, że ja pracuję dla lorda Worthfielda.
— Lord Worthfield... — powtórzył Dickson z udaną obojętnością.
— Tak. Mieszka stąd niedaleko na Alfred Square.
Dickson zadał agentowi jeszcze kilka pytań i pożegnał go, wyrażając żal, że nie zdołali nawiązać stosunków handlowych.
Drugi agent, z tych, których nazwiska podał dyrektor Wyler, podał te same mniej więcej informacje. I tutaj występował lord Worthfield.
— Trzeba będzie zawrzeć znajomość z tym lordem, — rzekł Dickson.
— Sądzi pan, mistrzu, że ten lord jest wmieszany w aferę sfałszowania depeszy?
— Jestem tego pewien.
— Ale w jaki sposób można zmienić tekst telegramu, u licha?
— Na razie twoje pytanie jest trochę śmieszne. Gdybyśmy wiedzieli kto i jak — nasza praca byłaby już skończona. A tymczasem mamy jej jeszcze wiele przed sobą.
— Wydaje mi się, — zauważył Tom, — że będziemy musieli się rozstać. Jeden z nas zajmie się lordem, a drugi samą depeszą...
— Masz rację! Właśnie chciałem to samo powiedzieć. Ja zostanę tutaj, a ciebie wydeleguję w głęb kraju: zbadasz linię telegraficzną i dotrzesz do miejsca nadania depeszy.
Tom zatarł ręce z radości.
— Hurra, mistrzu! Jadę do kopalni diamentów!

agadkowa postać

— Uprzedzam cię, Tomku, że czeka cię zadanie nie łatwe i wcale nie bezpieczne. Radzę ci, abyś się zastanowił, czy masz się zapuszczać w te głusze Afryki Północnej...
— Jestem gotów, mistrzu. Proszę się o mnie nie niepokoić, dam sobie radę.
— Pamiętaj, że mamy do czynienia z przeciwnikiem bardzo wyrafinowanym. Obawiam się, że cię podejdzie, że cię w taką matnię zawiedzie, iż z niej wyjścia nie znajdziesz...
Tom Wills, już gotowy do drogi, uścisnął rękę swego mistrza i opiekuna:
— Będzie pan ze mnie zadowolony. Zrobię wszystko, co będzie w mej mocy.
— A więc jedź, mój chłopcze. Pamiętaj — nazywam się od dziś lord Mandleroy. Pod tym nazwiskiem przedstawię się również lordowi Worthfieldowi. Mam już na widoku dom w bliskim z nim sąsiedztwie... Masz tutaj mój nowy adres.
— „Prince Alfred Square 5“ — czytał Tom.
— Lord mieszka naprzeciwko, — objaśnił swego ucznia Dickson. — Mam nadzieję, że będę miał ze swych okien dobry punkt obserwacyjny. A więc, jeszcze raz, bywaj zdrów, mój kochany...
Czarna kędzierzawa głowa i jeszcze czarniejsza twarz Kafra ukazała się w drzwiach:
— Samochód już być przygotowany, massa! Tom wyszedł.

Podczas, gdy Tom zdążał ku terenom kopalni diamentów, Harry Dickson zainstalował się w pensjonacie pani Liverpudding — zacnej i niemłodej już wdowy, po wyższym funkcjonariuszu ochrony celnej
Już pierwszego wieczoru nowy lokator zdobył sobie całkowite uznanie gospodyni.
Zapytany czy wychodzi, oświadczył, że wieczory najchętniej spędza w domu.
— Gdyby zechciała mi pani towarzyszyć, — dodał, — byłbym nad wyraz zadowolony.
Mrs. Liverpudding nie dała się prosić. Zasiedli oboje na tarasie z widokiem na skwer.
Dickson nawiązał rozmowę najprostszą, jaką nawiązać winien każdy nieznajomy.
— Co to za dom, proszę pani?
— Tutaj mieści się zarząd ceł. Tutaj mój mąż nieboszczyk pracował.
— A ten tu obok?
— Tu mieszka dyrektor urzędu celnego.
— Piękny dom...
— Dyrektor ma bardzo wysoką pensję...
— Ale i ten dom nie jest wcale brzydszy...
— To jest pałac lorda Worthfielda.
— Musi to być wielki bogacz.
— Nie powiem, proszę pana. Chodzi o to, że wielkim majątkiem rozporządza nie on, a jego żona. Lord spekuluje na giełdzie, ale majątku osobistego jeszcze się na tych spekulacjach nie dorobił... Niestety, lady jest bogata, ale szczęśliwa nie jest.
— A to dlaczego?
— Chora jest.
— Biedna kobieta...
Nastąpiła chwila pauzy. Dickson, jakby zupełnie tymi sprawami nie zainteresowany, nie wypytywał więcej swej gospodyni. Ale Dickson był zbyt dobrym psychologiem, by nie wiedział, że mrs. Liverpudding, sama na tych informacjach nie poprzestanie.
— Tak, bardzo biedna kobieta, — powtórzyła. — Biedna i nieszczęśliwa.
— Rzeczywiście...
— Niech pan sobie wyobrazi, że lekarze nie mogą ustalić co jej właściwie dolega...
— Nerwy może?...
— Właśnie. Kilku lekarzy mówi „nerwy“. Ale oni tak zwykle mówią, gdy nie wiedzą co jest właściwie.
— Tak jest istotnie.
— Myśli pan, że lord się swą żoną interesuje, że troszczy się o nią, że zabiega o jej zdrowie?... Ale gdzie tam... Ma stajnię wyścigową, poluje...