W seraju wiedzy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł W seraju wiedzy
Pochodzenie Pijane dziecko we mgle
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska”
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



W SERAJU WIEDZY.

Zupełnie osobne miejsce we wspomnieniach z mojej wędrówki zajmuje wieczór w Sèvres, oryginalny i pełen uroku. Ale czy wy wiecie, moi parafjanie, co to jest Sèvres? Nietylko Francuzi umieją nie znać geografji. Zatem, Sèvres... Co takiego? Fabryka porcelany? Bardzo dobrze, siadaj. Jest i fabryka porcelany. Ale nie o to chodzi. Otóż, Sévres, to jest najwyższa uczelnia żeńska, słynna Ecole normale supérieure, w której, przesiany przez tuzin najostrzejszych konkursów, destyluje się kwiat francuskiego wysokiego nauczycielstwa. Udzielają tam nauk najlepsi profesorowie Sorbony, wychodzi się stamtąd ze stopniem agregé, coś w rodzaju docenta. Une Sevriénne to jest odrębny typ; swojego czasu narobiła dużo hałasu — niemal skandalu — powieść Les Sevriénnes, malująca te dziewczęta ambitne, zahartowane w wytężonej pracy, ironiczne, sceptyczne, nawykłe do nicowania chwał nauki francuskiej, pełniących tam funkcje bakałarzy.
Otóż tam miałem mieć wykład. Skąd się tam wziąłem? Jak mnie wpuszczono? Zaraz powiem. Dyrektorka Sèvres, figura całą gębą, oficer Legji, była obecna w zeszłym roku na mojem przyjęciu w Sorbonie (patrz „W Sorbonie i gdzieindziej“), zasiadała między matadorami na estradzie. Od tej chwili, powzięła gwałtowne, rzekłbym perwersyjne życzenie: abym przyjechał powtórzyć moją Spowiedź dla jej dziewcząt. Ponieważ pani Roza Bailly jest też ex-sewrienką, porozumiały się z łatwością; „Różyczka“ obiecała mnie dostawić.
Wieczorem, w oznaczony dzień, wybraliśmy się razem z Różyczką do Sèvres: dwadzieścia minut drogi koleją od Paryża. Jedziemy w pysznych humorach, po studencku chrupiemy czekoladę, i cieszymy się tą wyprawą. Co do mnie, przyznaję się, mam trochę emocji. Jest już zupełnie ciemno, kiedy wysiadamy z pociągu. Na dworcu czeka nas profesorka Sévres, sympatyczna panna Strescher, którą znam z pobytu zeszłorocznej wycieczki Les Amis de la Pologne w Warszawie. Ze stacji droga wiedzie przez ogromny park. Zakład — szczegół nie pozbawiony pikanterji — mieści się w pałacyku wzniesionym przez Ludwika XV dla pani de Pompadour. W parku noc zupełna; ścieżki biegną krętym spadkiem w dół, od czasu do czasu przechodzi się wodę po kamiennych kładkach. Obie panie wyjmują ślepe latarki, inaczej niepodobnaby iść. Mam uczucie, że mnie prowadzą do seraju; i potrosze jest to seraj naukowy, w którym duch pani de Pompadour jest odaliską... a duch Sorbony eunuchem? Posuwamy się wolno; ziemia, lekko zmarznięta, skrzypi pod nogami. Cisza zupełna; w oddali migocą skąpe światełka miasta. Docieramy do budynku; mijamy puste i ciche białe korytarze. Nagle uświadamiam sobie, że jestem tu jedynym mężczyzną na przestrzeni kilkudziesięciu morgów, w otoczeniu paruset kobiet; robi mi się trochę nieswojo. Od czasu do czasu mijamy młodą dziewczynę, która mierzy nas z pod oka ciekawym wzrokiem. Dawniej Sewrienki nosiły surowe mundurki, ale obecnie powiał duch postępu: światowe suknie, ostrzyżone włosy. Ten sam duch nowoczesności i wewnątrz; w ostatnich latach Sewrienki miały podobno opinję nieco „bolszewizujących“. Ot, powtarzam plotki.
Prezentują mnie — a raczej przypominają — pani dyrektorce, chwila rozmowy, zwiedzanie sal, nadchodzi pora wykładu. Panienki podobno uprzedzone są, że usłyszą „des horreurs“, okropności; tak mówi mi nieoceniona Różyczka. Serce zaczyna mi bić; przed występem w wielkim amfiteatrze Sorbony nie miałem może takiej tremy. Wchodzimy do wielkiej sali. Na ścianie portret Ludwika XV; na przeciwległej ścianie był portret pani de Pompadour, ale go skromnie zakryto buazerją. Na środku olbrzymi stół; dokoła niego, nie rzędem jak w sali koncertowej, ale bezładnie, na stłoczonych krzesełkach, cisną się panienki. Setka z górą młodych główek łyka mnie oczyma. Przed tą podwójną setką oczu, mimo starannego stroju, mam uczucie że jestem nagi; omal że się nie osłaniam rękami. Pani Bailly przedstawia mnie w ciepłych słowach, poczem drżącym nieco głosem zaczynam. Mówię im, że czuję się onieśmielony; że mnie uprzedzono iż znajdę się przed najsubtelniejszem, ale najtrudniejszem, najbardziej krytycznem audytorjum w całej Francji. (I to jest poniekąd prawda: te dziewczyny, przywykłe codzień nicować największe autorytety nauki, mają wyostrzony zmysł krytyczny i poczucie śmieszności). Widzę, że nieśmiałość moja i ten wstęp robią dobre wrażenie: świadczy o tem dość życzliwy szmerek. Za parę minut pierwszy wybuch śmiechu; lody złamane; panienki patrzą na mnie coraz milej, coraz częściej przerywają śmiechem, oklaskami. Kiedy kończę wśród frenetycznych braw, czuję że jesteśmy już dobrymi przyjaciółmi, że niema sekretu któregoby mi nie zwierzyły na ucho te miłe dziewczęta. Krótkie podziękowanie przełożonej, okrzyk „Vive la Pologne”, który powtarza setka młodych głosów, i — koniec ceremonji.
Część druga: polskie filmy, które Różyczka przywiozła z Polski i które produkuje z powodzeniem po całej Francji. Wielki sukces odnosi tutaj uroczystość ku czci Reymonta w Wierzchosławicach; dziewczęta bawią się szczerze tym oryginalnym obchodem. I ja się bawię, oglądając na obcym gruncie znajome fizjognomje. Zabawni są zwłaszcza mówcy wychodzący na trybunę i wygłaszający swoje bezgłośne oracje; kontrast elokwencji gadułów z niemotą filmu (pokaz był bez muzyki) jest bardzo ucieszny. Kiedy wyszedł na trybunę p. Stanisław Grabski, dyrektorka mówi półgłośno: „To musi być minister, ministrowie są wszędzie podobni“.
Część trzecia: niespodzianka, szampan w salonie dyrektorki. Ona sama, kilka profesorek (w Sèvres niema nauczycielek, są tylko profesorki), kilkanaście wybranych panienek, i ja jeden... Nikt nie umie otworzyć szampana; zręczność moja jedna mi uznanie, ale czynię to za dyskrętnie: panienki wolą kiedy korek strzela. Rozmowa toczy się dość banalnie; trzymam się profesorek. Panienki skupiają się, szepcą, w końcu jedna z nich podchodzi do dyrektorki, która oznajmia mi, że panny chciałyby mi zadać nieco pytań. Zbliżam się. „Proszę pana, jaka jest organizacja szkolnictwa w Polsce?“ zapytuje. Patrzę na nią, ona na mnie, i parskamy śmiechem. Zaczynamy rozmawiać całkiem o czem innem. Właściwie nie rozmawiać; ot, paple się! czyż można rozmawiać w tych warunkach, gromadnie, jeden mężczyzna wśród tyłu kobiet? Ale czuję się tam bardzo dobrze. Cała ta mięszanina ma smak oryginalnego koktajlu. Ta uczelnia, ten szampan, ta młodość, ta niewinność, to szelmostwo; znów coś z pani de Pompadour i coś z Sorbony...
Czas mija, byle szampana starczyło, możnaby siedzieć tak do rana. Ale nie wolno... Ukradkiem spoglądam na zegarek, ledwie kwadrans do pociągu, trzeba myśleć o odwrocie. Pożegnania przeciągają się, panny wręczają mi albumik z fotografjami zakładu; ledwie pozostaje kilka minut, kiedy wypadamy przez kurytarz do ogrodu. Znów przy ślepych latarkach pędzimy, potykając się przez ścieżki. Znów to wrażenie ucieczki z seraju; niemal oglądam się, czy jakiś czarny stróż nas nie ściga...
Północ jest, kiedy przybywam do Paryża. O kilkanaście kroków od dworca wabi fioletowem światłem ohydna jako estetyka wnętrza ale wygodna i gościnna Coupole, ledwie od paru miesięcy otwarta olbrzymia kawiarnia-bar-restauracja, w której koczuje cały kosmopolityczny Montparnasse. Czar prysnął. Cień pani de Pompadour, upiór Sorbony, wszystko pierzcha spłoszone wrzaskliwym rytmem jazzu, krzątaniną garsonów, szumem piany Paryża...













Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.