Francja z lotu balonika

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Francja z lotu balonika
Pochodzenie Pijane dziecko we mgle
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska”
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



FRANCJA Z LOTU BALONIKA.

Kiedy, rok temu, spowiadałem się z mojej wycieczki do Francji[1], zdarzyło mi się potrosze to, co się zdarza niejednemu wojażerowi: utknąłem w Paryżu, zagarnął mnie czar tego miasta, i niemal zapomniałem mówić o wędrówkach mych po Francji, zjeżdżonej od północy do południa, od zachodu do wschodu. Obecnie ta moja pielgrzymka pomnożyła się o kilkanaście nowych stacji. A wędrówka ta była bardzo odmienna od zwyczajnych podróży turystów. Zwykle zwiedza się mury, ja zwiedzałem ludzi, zwiedzałem życie. Czem jest naprzykład dla turysty Chartres? Średniowiecze — najsłynniejsza we Francji katedra — najcudniejsze w świecie witraże — i koniec. Dla mnie, Chartres to co innego: to najpierw ploteczki o cudach dyplomacji potrzebnych aby ściągnąć do wspólnego stołu prefekta i mera popsztykanego z powodu wyborów; to niewinne kwasy miejscowe o przydział biletów; to wnikliwe rozważania charakteru dyrektorki liceum i inspektora Akademji; to herbatka w prefekturze z uprzejmą i ładną panią prefekciną, to sala przybrana polskiemi barwami a przepełniona publicznością francuską — w Chartres nie znajdzie ze świecą ani ćwierć Polaka — to zaciekawione i wesołe twarze młodzieży, chór liceów śpiewający pieśni Moniuszki; młody profesor, uważany za przyszłą chwałę francuskiej filozofji, wygłaszający płomienną mowę na cześć Polski, to wreszcie swobodna gawęda z tuzinem osób. Była katedra, były witraże, ale mimochodem: to inne Chartres, nieprawdaż?
I tak wszędzie. Gleit Les Amis de la Pologne, to coś niby asysta „djabła kulawego“. Istotnie, trzebaby chyba zawrzeć pakt z kulawym djabłem, aby podróżować w ten sposób, wchodzić przez dachy do domów, widzieć rodziny francuskie w ich powszedniem życiu, spędzić po kilkanaście godzin w najserdeczniejszej zażyłości z coraz to nowymi ludźmi, aby nazajutrz pomykać do innego miasta, widzieć już na dworcu kolejowym uśmiechnięte twarze oczekujących, i w pięć minut nawiązywać nowe znajomości, nowe przyjaźnie. A obrazy te migały tak szybko, że raz po raz miałem wrażenie, iż jestem w teatrze, z którego najczęściej poznajemy prowincję francuską. I, przez nałóg „teatralnego człowieka“, obsadzałem natychmiast role: myślałem sobie, że tego rozkosznego kanonika w Angers, jakby wyciętego żywcem z komedji Flersa, przemycającego namaszczonym głosem subtelne złośliwości, grałby u nas Stanisławski; że ten sprężysty podprefekt a najmilszy kompan z Cognac to nasz Fritsche, etc. Pałac papieski w Avinjonie pokazywał mi najlepszy jego znawca, zarazem fabrykant lukrecji, poczem, po ślicznej turze autem nad brzegami Rodanu, zawiózł mnie do swojej świeżo założonej wytwórni tekturowych pudełek na cukierki, z której jest bardzo dumny, i wreszcie na obiad do swej podmiejskiej rezydencji: znów teatr, scena obrotowa z dekoracjami Frycza!
W Angers jem śniadanie z samym panem Cointrau. „Panie, mówię mu, jest pan u nas w Polsce jednem z najpopularniejszych nazwisk, ale nikt nie wie, że Cointrau to człowiek, wszyscy myślą, że to miasto“. — Pan Cointrau, sympatyczny dryblas w sile wieku, wzdycha: „Tak, to moja tragedja; mój produkt mnie zabija, jestem na całe życie dla wszystkich Cointrau triple-sec. A przecież i ja jestem człowiekiem, i ja mam serce“... Na pociechę Cointrau kandyduje na posła do Izby.
Zmiana dekoracji: miała mieścina Le Mans. Rasowy stary pan, emerytowany pułkownik, wiezie mnie z dworca wprost do siebie. Za kwadrans gawędzimy w najlepsze: pułkownik zwierza mi się ze swoich bolączek, jest wierzącym katolikiem, a sympatyzuje z ruchem monarchistycznym: i oto znalazł się na rozdrożu, trzeba mu było wyrzec się Action Francaise, przestać czytywać Maurrasa, Daudeta... Współczuję mu szczerze, bo przepadam za Leonem Daudet, ale we Francji nie żartują: księża wręcz odmawiają sakramentów tym, którzy się nie chcą wyprzeć tego wojującego nacjonalizmu!
Pułkownik wspomina mi o pewnych tarciach, jakie spowodowała zapowiedź mego odczytu: ponieważ pani Roza Bailly w prospektach swoich wspomniała, że za młodu nie obce mi były piosenki Chat-Noiru, powstały wątpliwości czy można na mój wieczór zaprosić liceum żeńskie. Wkońcu zaproszono, ale niedyskretnych prospektów uznano za właściwsze nie wypuszczać, wskutek tego reklama odczytu może nieco ucierpiała... To mój los! To samo towarzyszy mi we Francji co w Polsce: szkołom albo mnie zabraniają albo mnie polecają, czasem, jedno i drugie równocześnie. Przypomina mi się niedawna Bydgoszcz. Ale wieczorem są licea: męskie po lewej, żeńskie po prawej. Po odczycie, gdy wszyscy wychodzą, profesor żeńskiego liceum mówi przy mnie do rozbawionych panienek: „No i cóż, moje panny, może to was zachęci do pilniejszego studjowania literatury francuskiej?“ Czynię nad niemi ręką znak błogosławieństwa, i miłe owieczki defilują przedemną sznurkiem.
W Lyonie znów co innego. Wielkie miljonowe miasto, konsul polski, aula uniwersytetu, cała parada. Rektor uniwersytetu wita mnie jako „ambasadora ducha francuskiego w Polsce”, wyraża słowa powitania imieniem ministra oświaty, zarazem mera Lyonu. Mówi ładnie, z polotem: to rektor Gheusi, nasz dobry przyjaciel, długoletni parlamentarzysta. Potem mówi o piosence. Lyon, powiada rektor, szczyci się tem, że wydał dwóch uroczych piosenkarzy: Xavier Privas (jakże znany bywalcom Montmartre i Dzielnicy Łacińskiej), któremu obecnie miasto Lyon wznosi pomnik, i Gabrjel Montoya, autor Valse folle i Mimi... Te dwie piosenki wymienił ex cathedra czcigodny rektor, zapominając zapewne, że druga z nich jest bardzo drastyczna i była w swoim czasie skonfiskowana... Na bankiecie rektor jeszcze dalej posuwa się w zwierzeniach: w toaście swoim przyznaje się, że on sam już zaczął był za młodu karjerę piosenkarską, miał ładny głos, pisał wiersze, i śpiewał pod pseudonimem: później — powiada — wykoleił się, został profesorem, posłem... Kochany kraj!
Tak więc echo piosenki znowuż wszędzie otwiera mi serce, a godło Zielonego Balonika łagodzi to, co mogłoby budzić słuszną nieufność do tłumacza setki klasycznych arcydzieł. W Metzu poważny adwokat, maître Plassiart, batonnier miejscowej palestry, wskrzesza na moją intencję repertuar Lune Rousse z przed lat dwudziestu, udając do złudzenia starych piosenkarzy. I tak nucąc jakąś piosenkę — jakże już historyczną — o Loubecie czy Fallierze, zachodzimy na plac przed katedrę. Pokazują mi osobliwość: na frontonie katedry, przebudowanym przez Niemców w r. 1903 i zdobnym w posągi proroków, widnieje cesarz Wilhelm jako prorok Daniel, tak się kazał wyrzeźbić! Stoję długo przed tym pomnikiem ludzkiego szaleństwa z jakiemś niesamowitem uczuciem: w innych okolicznościach śmiałbym się może, ale w tej chwili budzi to we mnie grozę. To łatwe do pojęcia: tego samego dnia rano zwiedzałem pobojowisko Verdun, chodziłem po kurytarzach tragicznego fortu Vaux, zdobywanego i odbieranego kilka razy; w tych kurytarzach, szerokich ledwie na łokieć, ciemnych, walczyli obrońcy Verdun na noże, na ręczne granaty, pięć dni i pięć nocy bez przerwy... Widziałem pustkowia, gdzie od czasu do czasu stoi kamienna kolumna z napisem: w tem miejscu znajdowała się wieś taka a taka. Cmentarzysko, które pochłonęło miljon dwakroć ludzi. Oglądałem mauzoleum Douaumont, przed którem ciągnie się jak okiem sięgnąć winnica niziutkich krzyżów. I dlatego dreszcz mnie przechodzi, kiedy patrzę na tego proroka Daniela z podczesanemi do góry wąsami; ta figura i cmentarz Verdun to wszak dwie fizjognomje jednej i tej samej rzeczy: oto, co może sprawić błazeństwo jednego człowieka przetłómaczone na język armat.
A oto prawa życia! Kiedy się dowiedziałem, że mam mówić w Verdun, przyjąłem to z uczuciem niemal przykrem, z uczuciem zażenowania, to imię gniotło mnie swoją powagą, zdawało mi się, że nie można tam mówić inaczej niż ściszonym głosem jak w kościele. Zastaję salę wesołą, śmiejącą się, życzliwą. Z rozmów z mieszkańcami dowiaduję się o ewolucji nowego Verdun: zburzone do szczętu miasto otworzyło pole przedsiębiorstwom odbudowy, rozwinął się przemysł materjąłem wojennym, wydobywanym z ziemi mimo ciągłego niebezpieczeństwa eksplozji granatów, któremi ziemia jest wprost naszpikowana. I Verdun stało się potrosze miastem świeżych fortun, dancingów, kawiarni...
Jestem gościem dyrektora miejscowego liceum, p. Gouze. Dyrektor, serdeczny i sympatyczny gospodarz, prosi mnie, abym z nim zaszedł do klasy: chciałby mnie zapoznać ze starszymi uczniami, którzy byli na odczycie. Rad nie rad poddaję się tej ceremonji, i oto dyrektor wprowadza mnie i przedstawia uczniom, mówiąc że pragnął aby mnie obejrzeli zbliska jako rzadki przykład siły charakteru! Chciałbym się pod ziemię zapaść! Nie mam pretensji służyć za wzór jakichkolwiek cnót nawet w Warszawie, ale być demonstrowanym jako przykład siły charakteru w — — Verdun, to już trochę za wiele! Śmiać mi się chce z samego siebie, a zarazem mam uczucie jakby mi po gębie dano; wymykam się z klasy bojąc się spojrzeć na studentów.
I to również jakże znamienne jest dla Francji, ta prostota, ta — możnaby rzec — dobroduszność francuskiego heroizmu. Ten naród pomawiany o lekkomyślność, o płochość, umie w każdej chwili stać się cudem wytrwania, bohaterstwa, powagi, i spełnia to najnaturalniej w świecie; i znów, gdy mu pozwolą wrócić do codziennego życia, staje się łatwy, prosty i jakgdyby zapomina o tem, do czego był zdolny!








  1. W Sorbonie i gdzieindziej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.