W polskiej dżungli/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W polskiej dżungli
Wydawca Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych
Data wyd. 1935
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział VIII.
TROPEM RYSIA.

Wkrótce po odejściu Jurka, Stach Wyzbicki, obejrzawszy karabinek, spytał Marysi:
— Olek wybiera się pieszo na Stochód, aby spróbować tam szczęścia... Co do mnie, to miałem zamiar poszukać tego rysia, którego ślady widzieliśmy wczoraj w lesie, ale nie wiem, czy mogę odejść, gdy Marynia pozostaje sama w obozie?
Dziewczynka spojrzała na niego z oburzeniem.
— A cóż mi się stać może? Nie jestem przecież niemowlęciem! Niech Stach idzie i nie robi sobie żadnych ze mną ceremonji. Mam przecież towarzysza i obrońcę, bo Wasyl zostawił Burka, uwiązawszy go do drzewa... Muszę popracować nad zielnikiem, więc z obozu dziś nigdzie się nie ruszę...
Po tej rozmowie chłopcy rozeszli się w różne strony. Olek, zabrawszy wędki i plecak z imbrykiem i żywnością, skierował się ku rzece, Staszek zaś poszedł do lasu w kierunku południowym.
Nie miał zamiaru zapolowania na rysia, bo byłoby to szaleństwem. Małokalibrowy karabinek nie nadawał się do tak zuchwałego przedsięwzięcia. Chłopak pragnął tylko wytropić plamistego kota i przyjrzeć mu się w puszczy.
Długo brnął po piaszczystej glebie, okrytej wrzosowiskiem. Sosny, o złotych w słońcu pionach, stały nieruchomo, sącząc aromat żywiczny. W niskiej porośli śpiewał drobiazg skrzydlaty — szczygły, czyże i czeczotki. Wyżej fruwały krzywonosy, przelatując z gałęzi na gałęź i czepiając się szyszek sosnowych. Gdzieś w krzakach w pobliżu wody pokrzykiwała wilga.
Bór skończył się wkrótce i chłopaka otoczyła puszcza mieszana, gdzie dęby, graby i jesiony wyparły już sosny, a gąszcz olch, osik i brzóz głuszył drobną młódź sosnową.
Znikły wrzosy, a zamiast nich panoszyły się wszędzie paprocie, modrzewnice, bliźniczki i trzęślice.
Niekiedy stopy chłopca tonęły w miękkich poduszkach mchu, z którego wyrastały krzaczki borówek i czernic.
Obchodząc zwaliska burzołomu, Stach spłoszył głuszycę. Drgnął i stanął, gdy z łopotem skrzydeł i basowym krzykiem ptak wyrwał mu się z pod nóg i, usiadłszy na gałęzi, „kokać“ zaczął gniewnie. Chłopak, rozejrzawszy się dokoła, spostrzegł gniazdo, ukryte pomiędzy kępami mchu. Sześcioro piskląt, przyciśniętych do siebie, leżało na jego dnie bez ruchu. Naśladowały kupkę suchych liści dębowych, z opierzenia podobne do nich, gdyż natura, nadając im zabarwienie ochronne, broniła ich tem przed napastnikami.
Chłopak uśmiechał się, widząc, jak maleństwo zerka w jego stronę czarnemi oczkami i coraz mocniej przyciska się do siebie, ostrzegane coraz bardziej trwożnym głosem matki.
Stachowi wydało się, że rozumie krzyk starej.
— Ko-ko-ko-ko! Uważajcie!... Stoi jeszcze ten olbrzymi drapieżnik... Nie ruszajcie się!... Zamknijcie oczki, bo błyszczą wam, jak gwiazdki!... Ko-kok! Ko-ko-ko-ko!
Chłopiec poszedł dalej, słysząc, jak śmiertelnie strwożona głuszyca zleciała z drzewa i z łomotem wpadła w zwaliska suchych gałęzi.
— Szkoda, że nie poszedł ze mną Jurek! — pomyślał Stach. — Nakręciłby pięknych kilka metrów ciekawego filmu!...
Szedł, badawczym wzrokiem rozglądając się na wszystkie strony. Nic nie mogło ujść jego uwagi, gdyż wyrobił już w sobie spostrzegawczość i czujność myśliwego.
Wkrótce spostrzegł nieomylne oznaki grasującego w puszczy rysia.
Po raz pierwszy ujrzał je, doszedłszy do brzegu potoku. Nad jego czarnem łożyskiem wysokie olchy pochylały swe gładkie piony, tworząc kopułę z koron, których nie przebijały złociste strzały słońca. Na korzeniach, wystających z czarnej, wilgotnej ziemi, bielały długie zadziory — blizny od ostrych pazurów. Trochę dalej, na błocie widniały okrągłe ślady z wklęśnięciami wewnątrz.
Nie czekając dłużej, chłopak na wszelki wypadek odsunął bezpiecznik karabina i przeskoczył rów z czarną wodą i wystającemi z niej nagiemi gałęziami.
Odszukawszy ślady na przeciwległej stronie, Stach starał się domyśleć, jaką drogę przez zarośla wierzb i wiklin obrał sobie centkowany kot, wychodząc z legowiska.
Jakaś dziwna cisza panowała w puszczy, jakgdyby przytłoczywszy ją swym ciężarem.
Umilkły drobne ptaszęta, a nawet bąki huczeć i brzęczeć przestały.
Nastrój ostrego oczekiwania i jakiejś grozy mimowoli udzielił się Stachowi. Nozdrza mu się rozdęły, a dreszczyk wzruszenia przebiegł mu po grzbiecie. Nie mógł powstrzymać się, aby nie drgnąć, gdy z gęstwiny, robiąc olbrzymie skoki, wypadł kozioł. Przesadził jednym susem potok i krzaki nadbrzeżne, mignął białym „talerzem“[1] i zniknął w zaroślach.
Drozd, jak kamień ciśnięty z procy, wyfrunął z krzaków i, usiadłszy na wysokiej gałęzi, wydał przeraźliwy krzyk.
Stach patrzał i słuchał, lecz najlżejszy nawet szmer nie dobiegał jego uszu. Znowu zapadła ciężka, przyczajona cisza. Ani źdźbło trawy, ani badyl, ani cienka gałązka wikliny nie poruszały się i nie chwiały.
— Co się tu dzieje? — miotała się w głowie Stacha trwożna myśl.
Coraz wyraźniej wyczuwaną grozą wiało z nieznanych mateczników puszczy, gdzie człowiek rzadko, a może nawet nigdy nie docierał.
Chłopak uspokoił się wkrótce i zamyślił się nad tem, jak źle musi się czuć samotny człowiek, zbłąkany w ciemnej, pełnej dzikich zwierząt dżungli afrykańskiej, brazylijskiej lub indyjskiej, którą tylko im znanemi przesmykami przecinają lwy, jaguary i tygrysy, a z konarów potężnych drzew zwisają potężne ciała plamistych pytonów i boa-dusicieli.
Rozmyślania te przerwał przenikliwy syk i głośne, złe prychnięcie.
Dźwięki te rozległy się nad głową stojącego bez ruchu chłopca. Szybko podniósłszy oczy, ogarnął wzrokiem potwornie powyginane konary dębu i wtedy odrazu spostrzegł plamistą skórę rysia, rozpłaszczonego na grubej gałęzi.
Drapieżnik, przywarłszy całem ciałem do nagiego sęku, raz po raz potrząsał czarnemi pędzelkami[2] przyciśniętych do głowy uszu, rozwierał paszczę, syczał i prychał, jak rozwścieczony kot. Jasno-żółta, okryta czarnemi centkami skóra drżała na nim, poruszana prężącemi się mięśniami. Płomienne, groźne ślepie wbijał w źrenice chłopaka.
Ryś wyprężył się cały i drżał. Jeszcze chwila i — runąłby na chłopaka. Stach siłą woli zmusił serce, aby nie tłukło się bezładnie w ciężko oddychającej piersi, głębiej wciągnął powietrze i, błyskawicznym ruchem zmierzywszy do zwierza, nacisnął cyngiel.
Charcząc i koziołkując w powietrzu, ryś spadł na ziemię, wił się i miotał, wyrywając całe szmaty darniny. Zrepetowawszy strzelbę, Wyzbicki podniósł ją do ramienia, lecz zwierz, jakgdyby poderwany niewidzialną siłą, wpadł w haszcze i przepadł w nich.
Stach długo nadsłuchiwał, lecz z gąszczu krzaków i traw nie dobiegł go żaden dźwięk.
— Albo się przyczaił, albo padł już — myślał młody myśliwy i, zaszedłszy z boku, ostrożnie przedzierał się przez gęstwinę. Rysia nigdzie nie znalazł. Plamisty kot zapadł się pod ziemię, zmienił się w parę i rozwiał się w powietrzu, jak sinawy dymek strzału karabinowego...
Stach nie wiedział, co ma począć. Podczas gdy stał, bezradnie rozglądając się dokoła, jakiś szybki cień mignął w krzakach, a gdy wypadł na małą polankę, Stach ujrzał rysia, który biegł, słaniając się i przypadając do ziemi.
Chłopak popędził za nim.
Ścigając już, spostrzegł, że ryś spłoszył dziki, które, skoczywszy do jakiejś kotliny, wyparły z niej lisa; dalej nieco, biegnąc naprzełaj przez zarośla oczeretów, chłopak spłoszył z żerowiska sarny. Pomknęły naoślep, tratując krzaki i miotając się w kniei.
Zziajany, nie mogąc złapać oddechu, Stach biegł za rysiem, czując, że wkrótce jednak zmuszony będzie stanąć, bo zabraknie mu sił do pościgu. Tymczasem ciężko ranny zwierz, zdawało się, odżył na nowo i migał centkowaną skórą, uchodząc coraz dalej. W tej ostatniej, zdawało się, chwili, Wyzbicki spostrzegł, że ryś zaczął zachowywać się dziwnie.
Podskoczył kilka razy na jednem miejscu, zwalił się nabok, lecz podniósł się i znowu biegł, oglądając się na swego prześladowcę i błyskając ślepiami. Pęd jego osłabł jednak znacznie i Stach wkońcu zbliżył się do niego na pięćdziesiąt kroków. Stanął i wziął rysia na muszkę, a gdy dotknęła lewej łopatki zwierza, — strzelił. Ryś podskoczył i padł bez ruchu.
Myśliwy pobiegł ku swej pięknej zdobyczy.
Kilka zaledwie kroków oddzielało go od rysia, gdy kot, zebrawszy resztki sił, zwinął się w kłębek i skoczył na wroga.
Był to ostatni wysiłek, — raczej chęć zemsty niż obrony, bo natychmiast runął na ziemię bez życia. Potężną łapą zdążył wszakże dosięgnąć piersi chłopca. Pod ciosem zakrzywionych pazurów, niby nożem rozpruta, pękła płócienna bluza, a z pod wyszarpniętego pasma skóry bluznęła krew.
Ostry, piekący ból zmusił Stacha do wydania głośnego, niemal rozpaczliwego okrzyku. Obawiając się nowego napadu rysia, chłopak wypuścił mu w głowę trzecią kulę. Zwierz nie poruszył się więcej. Nie było żadnej już wątpliwości — ryś nie żył.
Opuszczając strzelbę, Stach kolbą zawadził o ranę na piersi i znowu krzyknął z nieznośnego bólu.
W oczach zawirowały mu czerwone i zielone ogniki, a dziwna słabość w nogach zmusiła go usiąść na ziemi. Chwiał się i dygotał cały. W tej samej chwili posłyszał tupot nóg, trzask gwałtownie rozsuwanych krzaków i głośne, niespokojne nawoływanie:
— Stachu! Staszku! Wyzbicki!
Chłopak poznał głos Jurka i odpowiedział mu słabym okrzykiem.
Po chwili przyjaciel był już przy nim i blady ze wzruszenia oglądał jego ranę i uspokajał:
— Głębokie zadraśnięcie... To bagatela, bracie!
W oczach Jurka miotał się jednak niepokój i serdeczne współczucie. Zrzuciwszy bluzę, podarł na sobie koszulę, zrobił z niej długi bandaż i, obejrzawszy się dokoła, pobiegł szukać wody. Namoczywszy w potoku szmatę, ostrożnie obmył ranę, naciągnął na nią zerwaną skórę i, jak umiał, nałożył opatrunek, mrucząc:
— Oprzesz się na mojej tyce, a ja cię poprowadzę... W obozie zalejemy ranę jodyną, przysypiemy kseroformem[3], a Marynia omota ciebie prawdziwemi bandażami. Za trzy dni wszystko się zagoi i zabliźni. Pozostanie ci na piersi bilet wizytowy tego plamistego jegomościa, którego wezmę teraz na barana, i — ruszamy...
Po chwili szli przez puszczę, kierując się ku Czerwiszczu. Stach od czasu do czasu jęczał przez zęby i z trudem przedzierał się przez krzaki. Spostrzegłszy to, Jurek posadził go wygodnie pod drzewem i powiedział:
— Zdrzemnij się trochę, zanim sprowadzę tu nasze pogotowie ratunkowe!... Tak myślę, że Wasyl już powrócił do obozu...
Przerzuciwszy sobie przez ramię zabitego rysia, szybko się oddalił.
Stach pozostał sam.
Siedział, dzwoniąc zębami i dygocąc cały, gdyż rana bolała coraz dotkliwiej. Czekał dobrą godzinę na powrót przyjaciela. Posłyszał wreszcie nawoływania i rozpoznał głosy obydwu kolegów i Wasyla. Odpowiedział im, jak mógł najgłośniej, i wkrótce byli już przy nim.
— Ależ zuch z ciebie, Staszku! — zachwycał się Olek. — Ubić takiego rysia, no — no!
Poleszuk patrzał z szacunkiem na młodego myśliwca i w milczeniu kręcił głową, myśląc:
— Taki młody, dzieciak jeszcze, a patrz-no go, jaki odważny!
— Wasylu, — szepnął Jurek, — musimy zrobić nosze!

Poleszuk wyciągnął siekierę z za pasa i w kilka minut potem nosze, okryte kocem, były już gotowe. Złożono na nich Stacha i pochód ruszył ku obozowi.
Przez topieliska i olszyńce podmokłe kładka się ciągnie na kilometry...
Marynia przygotowała wszystko na przyjęcie rannego.

Gdy chłopcy rozebrali Stacha i położyli go na posłaniu, dziewczynka przystąpiła do czynności sanitarjuszki, zalała ranę jodyną, przysypała kseroformem i czystym bandażem owinęła pierś. Ranny, łyknąwszy proszek aspiryny, pił wkrótce gorącą herbatę z kwasem cytrynowym.
Stach miał gorączkę, a dreszcze wstrząsały nim. Zaniepokojona tem Marynia nalegała, aby Wasyl czemprędzej pojechał do dworu i poprosił o przysłanie lekarza. Nie minęło jeszcze dwóch godzin, gdy przybył powóz, aby odwieźć chorego do pobliskiego miasteczka, gdzie znajdowało się ambulatorjum.
Administrator pisał, że gospodarz z rodziną wyjechał do Worochty, on zaś radzi przewieźć rannego do Lubieszowa, gdzie jego przyjaciel, lekarz, zaopiekuje się nim.
— Nie możemy puszczać Staszka samego w gorączce... — mruknął Jurek.
— Myślałam już o tem! — odpowiedziała Marynia. — Odwiozę Stacha i będę go pielęgnowała. Daj mi tylko trochę pieniędzy, braciszku!
Na tem też stanęło, gdyż wszyscy rozumieli, że dziewczynka lepiej zaopiekuje się chorym, niż chłopcy.
— A powracajcie nam rychło! — wołali, biegnąc za staromodną karetą, uwożącą Marynię i Stacha, owiniętego w koc.
Powóz, wyjechawszy na piaszczysty trakt, zginął im z oczu.
Smutni i niespokojni powracali chłopcy do obozu. Chcąc rozproszyć ciężki nastrój, Jurek spytał kolegi:
— Czemuż, Olku, tak krótko popasałeś na Stochodzie?
— Ba! — zawołał zawzięty rybak. — Cóż miałem robić? Cała rzeka na dziesięć bodaj kilometrów, zatłoczona, zapchana tratwami, że ani szpilki wetknąć! Spróbowałem zarzucić wędkę przy brzegu, ale zaczęły brać same piskorze i te namolne wijuny poleskie... Uważałem to za poniżenie mojej reputacji pogromcy 105-kilogramowego suma, więc plunąłem i powróciłem...
— To już wiesz napewno, ile ważył ten sum?
— Administrator Czerwiszcza pięknie podziękował mi za niego i przysłał zaświadczenie, że Aleksander Malewicz w wodach jeziora Czerwiszcza schwytał suma, żywej wagi 105 kilogramów! — z dumą opowiadał Olek.
— To bardzo uprzejmie z jego strony! — zauważył Jurek.
— Bardzo mu jestem wdzięczny za takie świadectwo! Dla mnie, jako dla sportowca-rybaka może ono mieć duże znaczenie — odpowiedział chłopak. — Bo to, widzisz, pewnego rodzaju rekord polski, a może nawet i — europejski!
Tego dnia chłopcy nie opuszczali obozu. Słaniali się po nim, jak strute muchy i wzdychali żałośnie. Od czasu do czasu padały pytania:
— Czy dojechali już nasi do Lubieszowa?
— Co tam lekarz znalazł u Staszka?
— Jak się urządziła Marynia w miasteczku?
Wasyl milczał i pykał fajkę. Nawet Burek posmutniał i zwinięty w mały, kosmaty kłębek, leżał w cieniu szałasu i sapał.
— E-e, co tam?! Wszystko będzie dobrze! — zawołał wkońcu Olek.
Słowa te obudziły dobre nadzieje i dodały wszystkim otuchy.
Piesek, też zapewne, zrozumiał to, bo zaczął kręcić się, jak wściekły, łapać własny ogon i szczekać radośnie.





  1. Talerz — myśliwska nazwa tylnej, okrytej białą sierścią części ciała kozła i sarny.
  2. Miotełki czarnych włosów na końcach uszu rysia.
  3. Żółty proszek przeciwko zakażeniu krwi i ropieniu się ran.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.