W polskiej dżungli/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W polskiej dżungli
Wydawca Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych
Data wyd. 1935
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział VII.
PRZERWANA WYPRAWA KINEMATOGRAFICZNA.

Pierwsze śniadanie spożyli we czwórkę, gdyż Wasyl zapewne przed świtem jeszcze poszedł do dworu. Jurek nie słyszał, jak Poleszuk wchodził do kurenia, aby zabrać przygotowany przez chłopca list.
— Właściwie, — powiedział Gruszczyński, patrząc na siedzące przed nim towarzystwo, — nie jesteśmy w porządku. Powinniśmy byli odrazu po założeniu obozu, odwiedzić dziedzica i podziękować mu za gościnę.
Olek skrzywił się pogardliwie i mruknął:
— Przesądy! Niepotrzebne ceregiele...
Marynia i Stach Wyzbicki milczeli, więc Jurek znowu się odezwał.
— No, nie przeczę, że bez nich też żyć można... ale myślę, że grzeczność znakomicie ułatwia i umila życie. Gdyby wszyscy stosowali to prawidło w stosunkach wzajemnych, nie byłoby zapewne, awantur, bijatyk i nieprzyjaźni, wynikającej z błahego nieraz powodu... Opowiadał mi kolega-marynarz, że, będąc w Japonji, dziwił się powszechnie panującej tam uprzejmości. Śmiałem się, gdy posłyszałem, że pewien wieśniak japoński, potrącony przez rowerzystę, podniósł się natychmiast i zaczął go przepraszać, że swojem niezgrabnem ciałem śmiał zagrodzić mu drogę!
— A to ci chińska heca — wybuchnął śmiechem ubawiony Olek.
— Raczej — japońska — poprawił go Stach.
— Przekonaliście mnie... — mruknął Olek, poważniejąc nagle. — W niedzielę pojadę do dworu, a i wy ze mną... Ale Marynia i Stach nic jeszcze nie wiedzą o naszych nocnych przygodach! Posłuchajcie więc, bo to, doprawdy, — ciekawe!
Olek i Jurek, przerywając sobie wzajemnie, zaczęli opowiadać ze wszystkiemi szczegółami przebieg wyprawy na suma. Gdy skończyli Jurek wstał i, przyniósłszy aparat fotograficzny, powiedział:
— Teraz radzę wam obejrzeć tego potwora! Przy tej sposobności sfotografuję was przy sumie, na tle jeziora!
Dziewczynka i Stach oczom swym nie wierzyli, że na jakiś tam marny „widelec“, jak Marynia nazywała ość, można było schwytać tak potężną rybę. Olek chodził dumny i uśmiechał się triumfująco.
— Jabym i większego jeszcze olbrzyma złapał, gdyby tylko one zamieszkiwały nasze wody! Ale, po ukończeniu szkoły, a potem politechniki, uciułam sobie trochę grosza i zaraz wyruszę na morza południowe. Czytałem opisy łowów dwuch Anglików — Holcombe’a i Hedges’a, którzy, nie uwierzycie mi, jeżeli powiem, że schwytali na wędkę (ale jaką!) piłoryby o wadze 4.500 funtów i rekiny do 1.500 funtów. To dopiero prawdziwe łowy i cóż wobec nich znaczy mój 250 funtowy sum?!
— No, tak, tak! — pocieszała go Marynia. — Jednak i jezioro Czerwiszcze — to nie podzwrotnikowe morze, Olku! Twój sum — to niebylejaka zdobycz! Możesz być z niej dumny!
— Ustawiajcie się i róbcie inteligentne twarze! — przerwał tę rozmowę Jurek. — Fotografuję! Raz, dwa... trzy!
Zrobiwszy kilka zdjęć, Jurek pożegnał siostrę i przyjaciół i, podpierając się wyrąbanym w lesie mocnym i wysokim kijem brzozowym, jakiego używali dawni pielgrzymi, ruszył w stronę lasu. Tym razem wybrał jednak inny niż poprzednio kierunek. Wkrótce wszedł do lasu dębowego, przedzierając się przez gęsty jego podszyt. Wierzby, krzaki porzeczki czarnej, kruszyny i kaliny tworzyły haszcze trudne do przebycia, ale zato stanowiły doskonały teren dla ukrycia się na nim i podglądania zwierząt i ptaków.
Jurek, choć szedł naprzód bardzo wolno, ocenił wkrótce te zalety miejscowości.
Posłyszawszy jakieś chrapliwe parskanie, wytknął głowę z zarośli porzeczek i usiłował zajrzeć w głąb lasu. Postąpił z całą ostrożnością kilkadziesiąt kroków i spostrzegł spore stado dzików, pasących się w dąbrowie. Zrobiwszy kilka ciekawych zdjęć na taśmie filmowej, przyglądał się zwierzętom, nieprzeczuwającym obecności człowieka.
Lochy[1] rozgrzebywały ryjami warstwę liści zeszłorocznych i darniny, szukając żołędzi, korzeni i innego pożywienia; wesołe, ruchliwe warchlaki żerowały wpobliżu, co chwila wszczynając bójki i trącając się ryjami; ciemniejsze od nich i większe wycinki, błyskając wystającemi już szablami i fajkami[2], wydawały basowe chrząkania i ponuro spoglądały na błotnistą kotlinkę, ze świstem węsząc i jeżąc pióra, jak myśliwi nazywają szczecinę na karkach dzików.
Gdzieś na szczycie dębu zaskrzeczała nagle sroka. Zeskakując z gałęzi na gałęź coraz niżej i niżej, wrzeszczała przeraźliwie i trwożnie. Zapewne spostrzegła zaczajonego w krzakach chłopca i skrzekiem usiłowała przestrzec dzikich mieszkańców puszczy o możliwem niebezpieczeństwie.
Wkrótce dopięła swego, gdyż dziki, sapiąc gniewnie i fukając, opuściły żerowisko. Migały jak cienie tam i sam pomiędzy ciemnemi pionami drzew, a za niemi, trzymając się haszczy, nadążał odyniec, potrząsając siwym karkiem, okrytym zeschłemi grudkami błota i żywicą.
Jurek zdążył wziąć go na cel i... sfotografować.
Drąca się, jak opętana, sroka odleciała, ale skrzek jej zwabił najciekawszą zapewne na świecie istotę — wiewiórkę.
Posłyszawszy odgłosy jakiejś awantury, mknęła, skacząc z drzewa na drzewo, aż po gładkim pniu dębu ześlizgnęła się na ostatnią nad ziemią gałęź i, przewieszona przez nią, zerkała czarnemi oczkami, nadstawiając uszki i cicho zgrzytając ząbkami. Nie widząc nic ciekawego i nie spostrzegłszy Jurka, machnęła rudą kitą i wyciągnęła się rozkosznie na grubej gałęzi.
Wydać się mogło, że usnęła, znużona całodziennem skakaniem po drzewach. Nie spało jednak rude, wesołe zwierzątko, gdyż zaledwie krzyknął kos, śmignęła czerwienią futerka i w mgnieniu oka dała nura w zielony gąszcz listowia.
Bystrooki, czarny drozd, pospolicie nazywany kosem, pełni dobrowolnie obowiązki stróża bezpieczeństwa. Spostrzegłszy jakieś drapieżne zwierzę lub ptaka, siada na wysokiej gałęzi i wydaje jednostajny, miarowy krzyk: „ljutt... ljutt... ljutt!“.
Różni się on bardzo od zwykłego, melodyjnego głosu tego miłego ptaka leśnego, a, gdy rozlegnie się to monotonne, ale pełne ukrytej trwogi nawoływanie, — inne ptaki, zające, myszy i wiewiórki chowają się czemprędzej na wysokich gałęziach i w trawie.
Wiewiórka, migając kitą wśród liści, oglądała całą okolicę. Przekonała się wkrótce, że na jasnem niebie nie widać ani jastrzębia, ani bystrej kani. Zrozumiała wtedy, że alarm kosa zwracał uwagę na ziemię, więc zatrzymała się na chwilę i zajrzała wdół, gdzie krzaki i wysokie badyle jakichś zielsk stłoczyły się w zbity, pogmatwany gąszcz.
Coś spostrzegła tam widać, bo, nie oglądając się już, popędziła naoślep, uchodząc dalej i dalej.
Nietylko jednak bystrooka wiewiórka i czujny kos wypatrzyły drapieżnika, rozejrzał go również wśród butwiejącej leżaniny zaczajony w krzakach Jurek i, nie zwlekając, puścił w ruch taśmę.
Na okrytej mchem i białemi gąbkami kłodzie dębowej stało piękne zwierzątko. Ciemno-bure futerko okrywało zwinne, długie ciało jego z cienkim ogonem; żółta plama na gardle i śnieżno-biały brzuszek małego drapieżnika odcinały się wyraźnie na zielonem runie mchu.
Jurek poznał kunę, bo tyle razy śledził w zoologicznym ogrodzie jej wężowe, zawsze niespokojne i skradające się ruchy. Zwierzątko podniosło ostrą mordkę i, przebierając łapkami, wpatrywało się w gąszcz liści.
Kos, przekonawszy się, że dopiął swego celu, zerwał się z gałęzi i, przeleciawszy nad głową chłopca, wpadł w zarośle kruszyny.
Pod stopą Jurka trzasnęła sucha gałązka, a dźwięk ten spłoszył kunę. Przywarła do kłody i, niby wąż, bez szmeru ześlizgnęła się z niej i przepadła, jak kamień, wrzucony do wody.
— Niby rozpłynęła się w powietrzu lub wsiąkła w mech... — pomyślał Jurek, bardzo trafnie określając nieuchwytny ruch zwierzątka.
Szczęście sprzyjało mu. „Wykręcił“ około dwudziestu metrów taśmy i był pewien doskonałych zdjęć i to jakich?! Najtrudniejszych do wykonania i najdroższych, bo z natury!
— Dzikie zwierzęta na wolności, w zwykłych warunkach ich życia! — myślał chłopak. — Żeby zrobić dziesięć metrów filmu z tygrysem, panterą lub słoniem, amerykańscy operatorzy filmowi odbywają długie wyprawy, kosztujące setki tysięcy dolarów... Ja robię to samo z naszemi dzikiemi mieszkańcami puszczy, ale bez dolarów i długich wypraw... Jakżeż mało dotychczas zrobiono w tej dziedzinie! A jakie to ciekawe i porywające!
Tak myśląc, szedł dalej i rozglądał się dokoła.
Sroka i kos jednak popsuły plany kunie i... kinematografiście-amatorowi.
Zwierzęta umknęły gdzieś daleko, lub zaszyły się w gąszczu i ostępach leśnych. Jurek nic więcej nie spotykał i zamierzał już wyjść na przecinającą puszczę drogę, znaczącą się woddali żółtą wstęgą sypkiego piasku, gdy gdzieś bardzo blisko siebie posłyszał ostry i przeciągły świst.
Rozsuwając kijem cienkie pędy trzmieliny i gąszcz kostrzewy, ciernistej paproci i mietlicy, ujrzał wreszcie żmiję. Zwojem cienkiego ciała przyciskała do ziemi nieżywą już mysz, i rozwarłszy paszczę, syczała. Chłopak był przekonany, że gniew gada skierowany jest nie na niego i że to coś innego drażni go. Kiedy poruszyła się jakaś sucha gałąź, chłopiec spostrzegł drugą większą żmiję.
Unosząc płaską głowę i co chwila śmigając cienkim językiem, czołgała się szybko, prześlizgując się pomiędzy kawałkami drzewa i badylami.
Jurek, przewidując ciekawe widowisko, przygotował się do zdjęć, lecz nadzieje jego nie spełniły się. Mniejsza żmija, nie oczekując napadu zbliżającej się bandytki, sycząc coraz rozpaczliwiej, wsunęła się pod sterczący, zgniły pień, pozostawiając swoją zdobycz na łasce losu.
Jurek po chwili robił zdjęcie napastnicy, spokojnie zabierającej się do uczty.
Chłopak wiedział dobrze, że żmija jest gadem niebezpiecznym. Mignęła mu narazie myśl, że należałoby zabić tę jadowitą gadzinę, lecz natychmiast zjawiła się inna myśl i Jurek szepnął do siebie:
— Natura wytworzyła wiele rodzajów istot żyjących, a zatem mają one prawo do życia, jak i ja. Któż może upoważnić mnie do zamordowania choć jednej z nich?
Takie rozumowanie Jurka przerwał cichy, odległością zapewne zagłuszony strzał.
Jak się chłopakowi wydało, dobiegł on od strony jeziora, więc Jurek nie wątpił, że to Staś Wyzbicki strzelił do jakiegoś jastrzębia lub raroga.
Wyszedł na drogę i, brnąc po piachu, ruszył ku obozowi, gdyż ten „trakt“ poleski przebiegał zapewne niedaleko północnego brzegu Czerwiszcza. Szedł szybko, postukując swym kijem pielgrzymim. Słońce prażyło żarem nieznośnym. Bąki cięły przez bluzę i uwijały się dokoła, nad głową i koło twarzy bzykały jakieś drobne muszki.
Jurek stanął nagle jak wryty, zapominając nawet o aparacie. Przez drogę dwoma susami mignął lis, a za nim w pełnym biegu locha z trzema warchlakami, o kilka zaś kroków dalej dwie sarny przesadziły rów i znikły w krzakach podszytu leśnego.
— Cóż to za tak niedobrane towarzystwo? — zadawał sobie pytanie chłopiec. — Dziki gonią lisa, a sarny — dziki? Koniec świata — czy co?
Znowu już znacznie bliżej huknął strzał, a w chwilę potem rozdarł powietrze przeraźliwy krzyk.
Echo poniosło go od drzewa do drzewa, powtarzając na różne głosy, wreszcie zgubiło się gdzieś w dalekiej kniei.
Jurek zbladł straszliwie. Poznał głos Stacha. Na myśl przyszły mu natychmiast słowa kolegi, że będzie tropił rysia.
Strzał... potem drugi i... ten krzyk pełen zgrozy... Co się tam stało?
Pytanie to zadał sobie, biegnąc już w kierunku strzału, czując, że serce bije mu gwałtownie, a niepokój zimną obręczą ściska je.
Nagle wydał cichy jęk, bo przez tupot własnych nóg, szelest roztrącanych krzaków i trzask tratowanych gałęzi, ucho jego pochwyciło jeszcze jeden strzał.
Teraz, nie myśląc już o niczem, biegł naprzełaj.





  1. Świnie-samice.
  2. Fajki i szable — górne i dolne kły dzików.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.