Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ostrożnie obmył ranę, naciągnął na nią zerwaną skórę i, jak umiał, nałożył opatrunek, mrucząc:
— Oprzesz się na mojej tyce, a ja cię poprowadzę... W obozie zalejemy ranę jodyną, przysypiemy kseroformem[1], a Marynia omota ciebie prawdziwemi bandażami. Za trzy dni wszystko się zagoi i zabliźni. Pozostanie ci na piersi bilet wizytowy tego plamistego jegomościa, którego wezmę teraz na barana, i — ruszamy...
Po chwili szli przez puszczę, kierując się ku Czerwiszczu. Stach od czasu do czasu jęczał przez zęby i z trudem przedzierał się przez krzaki. Spostrzegłszy to, Jurek posadził go wygodnie pod drzewem i powiedział:
— Zdrzemnij się trochę, zanim sprowadzę tu nasze pogotowie ratunkowe!... Tak myślę, że Wasyl już powrócił do obozu...
Przerzuciwszy sobie przez ramię zabitego rysia, szybko się oddalił.
Stach pozostał sam.
Siedział, dzwoniąc zębami i dygocąc cały, gdyż rana bolała coraz dotkliwiej. Czekał dobrą godzinę na powrót przyjaciela. Posłyszał wreszcie nawoływania i rozpoznał głosy obydwu kolegów i Wasyla. Odpowiedział im, jak mógł najgłośniej, i wkrótce byli już przy nim.
— Ależ zuch z ciebie, Staszku! — zachwycał się Olek. Ubić takiego rysia, no — no!
Poleszuk patrzał z szacunkiem na młodego myśliwca i w milczeniu kręcił głową, myśląc:
— Taki młody, dzieciak jeszcze, a patrz-no go, jaki odważny!
— Wasylu, — szepnął Jurek, — musimy zrobić nosze!

Poleszuk wyciągnął siekierę z za pasa i w kilka minut potem nosze, okryte kocem, były już gotowe. Złożono na nich Stacha i pochód ruszył ku obozowi.

  1. Żółty proszek przeciwko zakażeniu krwi i ropieniu się ran.