Przejdź do zawartości

W niedzielę

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł W niedzielę
Podtytuł Szkic
Pochodzenie Józefa Ungra Kalendarz Warszawski Popularno-Naukowy Illustrowany na Rok Zwyczajny 1895
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1895
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


GABRYELA ZAPOLSKA.
W NIEDZIELĘ.
SZKIC.

— Idziesz na Mszę Świętą?
— Ani myślę!
— Karolko!... Karolko!... upamiętaj się!... toć już trzecią niedzielę nogą nie postałaś w kościele.
Karolka szarpnęła się niecierpliwie.
— Wstąpię jutro, idąc do szkoły...
Stara pani Ciemieniewska pokiwała głową.
— Co poniedziałek, to nie niedziela!... dzień Boży... wyrzekła zaplatając pięć włosów w cieniuchne warkoczyki mocno ściśnięte na skroniach. — Wpadnięcie do kościoła nie wyrówna wysłuchanej całej Mszy świętej, lub summy z kazaniem i suplikacyami.
Ale!... czego to gadać i gębę sobie psuć nadaremno, ja swoje, a ty zrobisz swoje...
Pośliniła palce u prawej ręki i przylepiła do skroni odstającej kosmyczek siwych włosów.
— Jak zresztą zawsze!... dodała po chwili cichym głosem.
Siedząca koło okna Karolina nie podnosiła głowy i cała zajęta przystrajaniem starego słomianego kapelusza, ograniczyła się tylko na wyrzuceniu przez zęby:
— Jeżeli mama wie, że to, co mówi, to na wiatr, czegóż mama sobie gardło psuje?
— Z obowiązku, odparła stara. Pan Bóg dając mi dziecko włożył na mnie święty obowiązek, aby go przez nauk w świat nie puszczać. Gdybyś ty, Karola, chciała przeciek zrozumiéć, że niedziela to dzień Boży i na chwałę Boską stworzony...
Karolina mięła teraz kawałki ponsowej materyi usiłując zrobić z niej rodzaj okrągłego pompona.
— Moja mamo, zawołała niecierpliwie, ja się dosyć naharuję cały tydzień w tej przeklętej Freblówce z bachorami, ażebym nie miała wytchnąć w niedzielę!
— Wytchniesz w kościele!...
— Pięknie wytchnę! a toć tam zaduch taki, że ile razy pójdę, to wracam ze spuchniętym nosem... Ot! lepiej niech mama mi miejsca przy lustrze ustąpi, ażebym ten kapelusz porządnie przefasonować mogła.
Szybko Karola powstała z miejsca i strzępy jedwabiu, piór i sztucznych kwiatów, strząśnięte z sukni zawirowały chwilę w przestrzeni i opadły na podłogę tuż pod stopy dziewczyny.
Ciemieniewska załamała ręce.
— Karola!... patrz, jakeś ty naśmieciła! a toć przed chwilą zamiotłam izbę!
Karola nogą obutą w stary kalosz kopnęła kawałek rozfryzowanego pióra i szybko zbliżyła się do lustra.
— Niechno mama puści! wyrzekła kładąc kapelusz na głowę.
Gdy stała tak tuż koło okna, jasne światło czerwcowego poranku biło na nią łuną złotą i wydobywało wszelką smutną szpetotę téj biednej dziewczęcej twarzy.
Dokoła dużej, upartej i ściętej z tyłu głowy sterczały ciemne, szorstkie włosy, rzadkie i potargane. Twarz śniada, płaska, z nosem zadartym, z małemi oczkami o żółtawych źrenicach, ustach wydętych i sinych, poplamiona była plackami pudru, który uczepiony na brwiach i rzęsach opadał aż na przód flanelowego, brudnego kaftanika cienką warstwą białego pyłu. Piersi zapadnięte i chude ściśnięte już od rana szarym i pokrzywionym gorsetem, ciemniały wąskim paskiem lśniącej żółtawej skóry po nad wątpliwą bielą przyramki koszuli.
Długa spódnica z popielatej glasy, widocznie służąca dawniej za podszewkę, rozdarta ponad kolanem, z kieszenią wypchaną mnóstwem gałganków okrywała nędzne uda i spadała na olbrzymie płaskie nogi, na których lśniły się kalosze, obłożone wyszarpanym barankiem.
Dziewczyna była jeszcze młoda, lecz już ku skroniom skóra opuszczała się ku dołowi, a koło kącików ust rysowały się dwie długie szramy.
W ogóle, cała postać źle odżywiana, spaczona, w brzydką pogięta linię, miała zgryźliwy wygląd, właściwy odosobnionym na łąkach kwiatom.
Karola podniesła w górę ręce, długie, kościste, na których żyły przecinały się misternemi, błękitnemi węzłami i na rozczochraną głowę włożyła wielki, jasny kapelusz, podniesiony z jednego boku massą zmiętego czerwonego jedwabiu. Okolona żółtem rondem kapelusza twarz jej wydawała się twarzą mulatki, i tylko małe oczy europejskie migotały pod upudrowanemi rzęsami, jak oczy kota patrzącego w słońce.
Ciemieniewska tymczasem wzięła szczotkę i zamiatać zaczęła.
— Naśmieciłaś, naśmieciłaś... i tylko mnie do kościoła opóźniasz, mówiła schylając się po nad massą świecących gałganków.
Lecz już Karola, jak pantera, jednym skokiem do ziemi przypadła i rozsrożona w obronie swych skarbów stanęła.
— Niech mama tego nie rucha! krzyknęła, cóż to, nie widzi mama, że to kwiaty? że to pióra? Najlepiej niech mama idzie do kościoła, a mnie w spokoju zostawi!...
Ciemieniewskiej wypadła z ręki szczotka. Mała ta i cherlawa kobiecina bała się nie na żarty swej wyrosłej córki. Wzrost Karoli jej imponował. Oprócz wzrostu, edukacya, sposób używania pudru i mycia paznogci szczoteczką, oraz zarabianie dwudziestu guldenów miesięcznie w freblowskiej szkole, niemało się przyczyniały do wzbudzenia szacunku dla córki w duszy Ciemieniewskiej. Jakkolwiek od czasu do czasu ośmielała się gderać, jak ot dzisiaj o pójście na Mszę Świętą, Karola jednem podniesieniem głosu zaprowadzała ład i porządek w domu.
Zabrawszy szczotkę Ciemieniewska wysunęła się do kuchenki. Chwilę słychać było delikatny plusk wody, coś jakby kąpanie się wróbla, potem kilka westchnień, zaszeleszczenie wykrochmalonej spódnicy, aż wreszcie nastąpiła cisza przerywana zaledwie szmerem wiązanych wstążek od kapelusza.
Tymczasem Karola jednem kopnięciem zrzuciwszy z nogi kalosze, które ją piekły, zdjęła ze ściany lusterko i usiłowała przejrzéć się w niem, wykręcając głowę tyłem. Zdenerwowana, z ustami nabrzmiałemi przeginała się zamiatając ziemię fałdami spódnicy. Jedna pończocha opadła jej prawie na pięty i odkryła długą, chudą nogę, okrytą szorstkim, sterczącym włosem.
Na jednem z łóżek, wysoko pościelą zasłanych, siedząca biała w czarne łaty kotka przypatrywała się temu niezwykłemu zjawisku zmrużonemi ślepiami.
Żółte skrzydła kapelusza powiewały, jak olbrzymi latawiec trzymany na uwięzi. Karola zdawała się zdaleka wykonywać jakiś mistyczny taniec, a chude jej ciało gięło się w dziwaczne linie pod cienką tkaniną spódnicy.
Słońce snopami promieni zalewało teraz cały pokoik biedny i smutno czysty, w którym komoda zastawiona filiżankami i porcelanowemi figurkami błyszczała w tem złocie słonecznem, jak Wielki Ołtarz przystrojony na uroczystość niedzielną.
Przed ceratową kanapką mały stolik okryty szydełkową serwetką dźwigał lampę, której podstawa tonęła w włóczkowej patarafce.
Na lampie kanarek z żółtej włóczki miał jedno oko z czerwonej paciorki, wywleczone i zwieszające się na nitce. Koło lampy leżał cały stos kajetów w różno kolorowych okładkach.
Były to ćwiczenia, które Karola przyniosła wczoraj ze szkoły do przygotowania na jutro. Ze stosu wyglądały tu i owdzie błękitne i różowe wstążeczki. Wierzchni zeszyt cały splamiony atramentem nosił na sobie ślady małych, dziecinnych paluszków.
Nagle Ciemieniewska wyszła z kuchni i postąpiła ku córce. Była wymyta, i wyszorowana cała, pobladła z czerwonemi silnie uszami. Na głowie miała czarny kapelusz z bratkiem, na plecach jedwabną pelerynkę, na rękach bawełniane rękawiczki. W garści trzymała książkę do nabożeństwa, różaniec, chustkę do nosa i trzy centy.
Stanąwszy przed córką, spojrzała na ów żółty kapelusz, chciała coś przemówić, zawahała się, aż wreszcie wyrzekła:
— Już idę!
— Chwała Bogu! odparła córka, niechże mama znów nie zaśnie tak, jak na Boże Narodzenie...
Ciemieniewska oblała się ponsem.
— Nie spałam!... odparła z energią, medytowałam, a ty wiecznie mi to wytykasz!..,
Lecz Karola naprawdę niecierpliwić się zaczęła.
— Niechże mama już raz idzie!... proszę Mamy!...
— Już idę, idę!..
Podreptała ku drzwiom, powłócząc nogami obutemi w prunelowe trzewiki sznurowane z przodu. Gdy już wzięła za klamkę, nagle zwróciła się ku niej Karola.
— Niechno mama mi kupi na rynku wstążki ot takiej czerwonej ze dwa łokcie, na dwa palce szerokości...
— Gdzież kupię, wszak to niedziela!...
— Niech mama nie udaje, moja mamo!... przecież mama wie, że do wszystkich sklepów wejść można tylnemi drzwiami... oto próbka!... a niech mama nie zgubi.
Ciemieniewska wzdychając wyszła, cicho zamknąwszy drzwi za sobą.
W pokoiku pełnym słońca pozostała sama Karola i rozpoczęła znów swój dziwaczny taniec przed lustrem rozwiewając skrzydła kapelusza.
Jęk dzwonów dolatywał czysty i donośny.
Kotka zeskoczywszy z łóżka na ziemię, w strudze słonecznej tarzać się zaczęła.


∗                    ∗

Nie pierwszy to ranek niedzielny przestała tak Karola przed skrawkiem lusterka, z ustami pełnemi szpilek i z palcami pokłutemi od druta kapelusza.
W tem ciele zaledwie obciągniętem ciemną i świecącą skórą, fermentowała się i burzyła cała chęć użycia tego szczęścia, które ciasny i burżuazyjny umysł nie rozszerzony myślą o istnieniu jaśniejszego widnokręgu, zamykał się w pojęciu utartych wrażeń rozrywek urządzanych ręką ludzką, rozrywek głupich, biednych, śmiesznych i bezcelowych.
Cały tydzień Karola trawiła w towarzystwie kilkudziesięciu dzieciaków hałaśliwych i źle wychowanych, prowadząc tę „szkołę“ do ogrodu, wydzielając im patyki mające przedstawiać płoty, wykluwając ogoniasto ptaki dla wyszywania włóczką, rozdając tęczę piłek, lub kwadraty do budowania lilipucich gmachów.
W sercu jednak miała wieczną gorycz nieszczęśliwego skazańca, któremu kazano spełniać jakąś hańbiącą go posługę. Do czego innego jednak nie była zdolną i w płaskiej swej głowie nie odnajdywała nic, czemby więcej po nad ową Fröblówką być mogła. Niemniej przeto czuta się pokrzywdzoną ten tydzień cały, długi i nieskończony; czekała owej niedzieli, jak wyzwolenia i co Sobotę spotykała z biciem serca spotykała nadejście wieczoru. Miała jakiś przesąd, że los jej zmieni się, że owa Niedziela przyniesie jej wreszcie wyczekiwaną swobodę — męża — dostatek. Wedle zwyczaju myśl o zamążpójściu była głównem marzeniem jej życia. Urzędnik, kto wie — może doktór!... Kąt własny, cztery pokoje, sługa, kapelusz z magazynu, przyjmowanie gości... To wszystko miała przynieść niedziela... Kiedy? gdzie? nie wiedziała o tom Karola, ale logicznie rzeczy biorąc jedynie w niedzielę mogła spotkać „kogoś“ i ten ktoś mógł Zająwszy się nią — ożenić. Dla tego też całe życie Karoli koncentrowało się teraz w owej niedzieli. Od poniedziałku zaczynała liczyć dnie, czasem godziny.
Od pewnego czasu zwłaszcza, wyczekiwała niedzieli z podwójną niecierpliwością. Będąc na wizycie u pani Miedźgiewiczowej, sąsiadki z pierwszego piętra, poznała jej siostrzeńca, młodego doktora, pana Erazma, i od tej chwili zdenerwowanie jej i niepokój wzrastał z dniem każdym. Pan Erazm nie był piękny: mały, szczupły, nosił okulary; lecz Karola postanowiła nie być wybredną i często teraz myślała o panu Erazmie.
Podczas podwieczorku siedzieli przy sobie i rozmawiali o ostatniej powieści Sienkiewicza i o koncercie bandy wojskowej, która pierwszego maja przebiegała ulice Lwowa grając walce i mazury.
Panna Karola powróciła do domu rozmarzona i z głową płonącą. Matka traktowała ją rumiankiem, lub melissą, lecz Karola za całą odpowiedź otworzyła lufcik i zaczęła na ulicę wyglądać. Było trochę gwiazd, a zwłaszcza jedna świeciła dość silnie i jasno. Karola w duszy obrała tę gwiazdę za swoją i nazwała ją Erazminą. Od tej chwili co wieczór szukała jej na niebie, a pani Ciemieniewska wzruszała ramionami i szeptała pacierze.
Od kilku tygodni wszakże Karola nie widziała pana Erazma. Napróżno zachodziła do pani Miedźgiewiczowej i zaprzyjaźniła się pannami Leosią i Piesią. Pan Erazm nie zjawił się więcej, ale za to panny mówiły o nim często i długo — od czasu do czasu rozmowy te przerywane były chichotem nie tyle rozkosznym ile bezprzyczynowym. Leosia i Piesia miały wiele respektu dla swego kuzyna, a sama pani Miedźgiewicz mówiąc o nim podnosiła palec do góry i dodawała:
— O!... będą z niego ludzie!...
Karola powracała do domu i za całą pociechę wsuwała głowę w lufcik.
Erazmina świeciła wiernie i stale, jasna i wspaniała, jak brylant zawieszony na dnie szafiru.
Brzydka dziewczyna słała ku pięknej gwieździe błagalne spojrzenie.
Ścigała wzrokiem... odległy sen!... migotliwy i drżący.


∗                    ∗

— Niechże się mama śpieszy, ręczę, że już tam są wszyscy na Strzelnicy!
— A przecież tylko trzecia!... dajże mi się trochę zdrzemnąć.
— Właśnie o trzeciej się zaczyna...
— Co zaczyna?
— Festyn!... Niechże mama się ubiera!
Karola znów stoi przed lustrem, ale już ubrana. Na nogach ma duże pantofle z jasno-żółtej skóry. Na sobie — suknię szarawo-żółtą bardzo opiętą i dość powłóczystą. Gors silnie wywatowany; obciągnięty białą atłasową kamizelką, na szyi czerwona wstążka, na głowie ów sławny, żółty kapelusz. Wciąga właśnie rękawiczki świeżo wyprane w benzynie i wytarte gumą. — Włosy pokręcone i spalone żelazkiem spadają na czoło w licznych skrętkach. Usta lekko pociągnięte purpurową pomadką, oczy podkreślone okopconą szpilką...
Ciemieniewska zwłóczy się z ceratowej kanapki, na której odbywała poobiednią drzemkę.
— Czy to koniecznie pędzić na tę Strzelnicę? pyta nieśmiało, szukając pod łóżkiem swych prunelowych bucików, znudzisz się znowu, zmęczysz, jak przeszłej niedzieli!..
Lecz Karola odwraca się szybko.
— Ja nie zabraniam mamie chodzić do kościoła, skoro się to mamie podoba, niechże mi mama tej jedynej rozrywki nie odbiera w niedzielę.
Ciemieniewska już nakłada sznurówkę.
— Tylko się nie gniewaj! szepcze dzwoniąc całą massą medalików zawieszonych na tasiemce, widzisz przecie, że się ubieram i w mig będę gotowa.
Karola zbliżyła się do okna i stanęła przy niem, patrząc na szarą massę dachów, po której snuły się, jakby białawe smugi. Za nic w świecie nie chciała dziś opuścić festynu w Strzelnicy. Wczoraj wpadła do Miedźgiewiczów i dowiedziała się od Lesi, że wszyscy wybierają się na Strzelnicę. Lesia podkreśliła ów wyraz wszyscy, Karola teraz przekonaną była, że Lesia odgadła jej tajemnicę i pod owem słowem wszyscy rozumiała i pana Erazma. Od rana więc coś w jej sercu budziło się co chwila. Nawet przybrała pewien ton chmurnej powagi. Patrzyła na matkę z dziwnem rozdrażnieniem. Ciemieniewska bowiem nie odgadywała nic, co się w sercu jej córki działo. Karola postanowiła po zamążpójściu rozłączyć się z matką... jej trywialność i nawyczki starości raziły ją. Zresztą pan Erazm nie będzie sobie życzył zapewne, aby teściowa przy nich mieszkała...
I z pewnym niesmakiem śledzi Karola teraz z pod swej nastroszonej grzywy chudą i małą postać Ciemieniewskiej, kręcącą się po pokoju. Stara kobieta usiłuje właśnie wpakować ciasne rękawy stanika na rękawy barchanowego kaftanika, z którym pomimo upału rozstać się nie ma odwagi...
Wreszcie jest gotowa.
Zawiązała pod brodę brydy nieśmiertelnego kapelusza i wciągnęła rękawiczki.
Patrzy teraz na córkę nieśmiało, wie bowiem, że ile razy wychodzą razem w niedzielę, Karola w swych przygryzionych wargach ma jakiś wyrzut, niechęć, rodzaj wstrętu za tę mizerną postać w czarnej pelerynce, którą ze sobą wlecze.
Ciemieniewska swem pokornem spojrzeniem zdaje się prosić o przebaczenie za to cherłactwo własnego ciała i prostuje się, jak może, w fałdach swej tybetowej sukienki.
— Chodźmy! rzuca Karola.
Na ulicy idą obie w milczeniu zupełnem, gdyż Karola układa wargi wymawiając słowo: „Pomme“ i za nic owego układu psuć nie chce.
Wchodzą na szkarpy pod cień drzew co jest wielką ulgą dla samej Ciemieniewskiej. Ma ona bowiem w ręku parasolkę, ale otworzyć jej nie śmie ze względu na popękaną mantynę, którą jest pokryta.
Na szkarpach, całe sznury ludzi dążą w stronę Strzelnicy. Mrówki różnokolorowe ciągnące do wielkiego gniazda, z którego płyną tony muzyki.
Przy wejściu do Strzelnicy powiewają flagi czerwone i błękitne, całe massy uliczników ugrupowały się opodal.
Na widok kapelusza Karoli jeden z pauprów wykrzykuje:
— Srocze jajko w sowiem gnieździe!
Chór wybucha śmiechem.
Karola, prostuje się udając, że nie słyszy skierowanej do siebie apostrofy. Od chwili w której wyszła z domu, idzie jakby po fali steru. Coś ją pcha, niesie naprzód. — W duszy mówi sobie, że to przeznaczenie. Idzie po swój los! Chyba jeszcze nigdy tak wyraźnie swego przeczucia w duszy nie czuła.
Wchodzą do ogrodu.
Dużo ludzi kręci się na placu.
Na tle żółtego piasku, figurki ludzkie odcinają się z przedziwną dokładnością. Na lewo, na prawo, bielą się namioty. W nich aktorki sprzedają bilety na tombolę. Kilku mężczyzn ubranych jasno rozmawia z niemi siedząc na wyplatanych krzesłach. W chwili, gdy Karola wraz z matką przechodzi koło namiotów, rozmowy nagle milkną. Karola instynktem kobiecym zgaduje, że wszyscy na nią patrzą. Przy pierwszym namiocie czuje się dumną uczynionem wrażeniem, lecz już przy trzecim stoliku daje się słyszeć przyciszony chichot, który uderza w serce Karoli, jak grom niespodziewany. Otrząsa się z tego wrażenia i idzie dalej, wlokąc za sobą matkę, lecz już mniej pewna siebie i unikając, starannie zbliżenia się do namiotów.
Błądzą tak długo obie nie mówiąc nic do siebie, patrząc na tłum, wlokący się bez celu pomiędzy nędznemi pniami kasztanów o spalonych rudych liściach. Od czasu do czasu muzyka gra walca lub polkę i, słychać strzały po za szczelnie zamkniętem ogrodzeniem. Wreszcie znużone padają na ławkę, którą zdobyły cudem, podstępem i cierpliwością. Karola wyciąga nogi i układa fałdy sukni.
Ciemieniewska prostuje się i podciąga pelerynkę. Chwilę siedzą obie prosto z pewną fantazyą i energią. Właśnie muzyka gra galopadę i Karola uśmiecha się sama do siebie.
— Ładna galopka! mówi Ciemieniewska.
Lecz Karola jej nie odpowiada. Gorączkowo śledzi teraz przechodzące osoby. Wzrokiem szuka rodziny Miedźgiewiczów.
Lecz całe fale nieznanych osób przesuwają się przed oczyma dziewczyny, a nie widać nigdzie ani Lesi, ani Piesi, ani pana Erazma. Natomiast ten i ów ogląda się i patrzy z rodzajem podziwienia na kapelusz Karoli.
W innym wypadku Karola chwytałaby gorączkowo owe spojrzenia nie badając źródła, zkąd one pochodzą, lecz dziś, cała przejęta chęcią dojrzenia Erazma nie zwraca na nie nawet uwagi.
Tłumy coraz wzrastają i teraz już zwartą massą nie płyną, ale posuwają się, powoli drepcząc długo na miejscu. Ściemnia się, tu i owdzie zapalają lampiony błyskające wśród liści, jak różnobarwne świętojańskie robaczki. Muzyka gra nieśmiertelnego gawota Stefanii. Twarz Karoli w tych błękitnawych wieczornych smugach nabiera stalowo-szarej barwy.
Kąciki ust zwieszają się coraz niżej. Chwilami jeszcze szepce „pomme“ i zaciska wargi, z których pomadka karminowa zniknęła zupełnie.
Wreszcie odzywa się półgłosem:
— Czy mama ich nie widzi?
Ciemieniewska, która przygasłemi oczyma, myśląc o czem innem śledziła płynące tłumy, podskakuje nagle na ławce.
— Kogo, duszko? pyta zdziwiona.
— Czego mama tak krzyczy? tu nie dom!... ludzie się na mamę oglądają. Pytam, czy mama nie widzi pani Miedźgiewiczowej?
— Nie, duszko!... a czy miała być na Strzelnicy?
Lecz Karola nie odpowiada. Z biciem serca wyciąga szyję. Tak! tak! nie myli się. Oto kapelusz Lesi i Piesi, oto fijoletowy kolet samej pani Miedźgiewiczowej. Jacyś panowie idą z niemi, panny śmieją się głośno. Lesia trzyma w ustach zwiędłą różę, gdyż widziała aktorkę grającą Carmen, trzymającą kwiat pomiędzy zębami. Wydawało się jej to „szykowne“ i od tej chwili spaceruje trzymając kwiat w ustach. Jest to wyzywające, ale... tem lepiej!
Karola powstaje z ławki w chwili, gdy te panie przechodzą mimo. Witają się dość serdecznie, widoczne jest jednak, że Lesia i Piesia są zdziwione silnie formą kapelusza. Pani Miedźgiewicz tymczasem zamienia kilka słów z mamą Ciemieniewską.
Erazma ani śladu.
Karola uśmiecha się i rozmawia z pannami, ma jeszcze nadzieją, że Erazm chwilowo odłączył się od towarzystwa i zjawi się z jednej z bocznych ulic, lecz Piesia rozwiewa jej złudzenia.
— O mały włos, mówi, nie przyszłyśmy dziś na Strzelnicę. Musiałyśmy odprowadzać na kolej Erazma, który dziś wyjechał do Jass.
Karoli tchu w piersiach nie staje, ma jednak odwagę zapytać:
— A!... pan Erazm wyjechał?
— Tak, do Jass.
— I... prędko powróci?
Obie panny parsknęły śmiechem.
— Powróci, po co?
Lecz już mama Miedźgiewiczowa głos zabiera:
— Erazm pojechał objąć nową posadę... wybornie się złożyło. Doskonała pozycya. Został miejskim lekarzem. Nietylko, że nie wróci, ale ręczę, że się tam z jaką Mołdawianką ożeni... Mówiłam zawsze, że będą z niego ludzie.
Mama Ciemieniewska kiwa głową.
— Tak!... tak!... wyglądał na porządnego człowieka.
Panienki się niecierpliwią, radeby pójść dalej.
— Do widzenia, Karolu!
— Do widzenia!
Widoczną jest rzeczą, że nie mają ochoty, aby Karola przyłączała się do ich towarzystwa.
Odchodzą i Karola śledzi ich małe marynarskie kapelusze przystrojone białemi skrzydłami, które zdają się płynąć w powietrzu.
Pozostają teraz znów same wśród tłumu Karola i Ciemieniewska skurczone na ławce, milczące, popychane przez spacerujących, którzy im depczą ciągle po nogach.
Chwilę siedzą tak pogrążone w ciemności i osamotnieniu. Nagle Karola się zrywa i rzuca ochrypłym głosem:
— Wracajmy!
Ciemieniewska podciąga mantylkę i drepcze obok córki, rada że wreszcie powraca do domu.


∗                    ∗

Ciemieniewska posłała łóżka i nastawiła samowar. Na stoliku przykrytym ceratą położyła w drucianym koszyczku kilka bułek, na talerzyku serdelki. Krząta się cicho, jak cień, w starych pantoflach, rozebrana już i prawie do snu gotowa.
Chwilami staje i patrzy z niepokojem na Karolę. Od wyjścia z ogrodu nie zamieniły ze sobą ani jednego słowa. Gdy Karola weszła do pokoju, zerwała z głowy kapelusz i rzuciła go na ziemię, rozpięła gwałtownie stanik i zbliżyła się do okna. Otworzyła lufcik i położyła na listwie okna głowę. Stoi tak nie mówiąc ani słowa, a Ciemieniewską niepokój miota. Co jej się stało tak nagle? czy ubodło ją to, że panny Miedźgiewicz nie zaprosiły ją do swego towarzystwa? Gdyby Karola się zastanowiła, to by zrozumiała, że ona a panny Miedźgiewicz to zupełnie różna sfera. Ciemieniewska bowiem była akuszerką, a pan Miedźgiewicz jest radcą w namiestnictwie. Chciałaby to wszystko powiedzieć córce, zapytać, pocieszyć, uspokoić, ale się nie śmie zbliżyć. Patrzy tylko na okrągłe plecy Karoli, sterczące pod lekką tkaniną sukni, na jej głowę tonącą w cieniu. Ponad tą głową, w kwadracie lufcika, na ciemni szafiru widzi jasno płonącą gwiazdę, która przykuwa jej uwagę. Mój Boże!... te gwiazdy!... ludzie mówią, że to światy. Co ludzie wiedzą... to poprostu ludzkie dusze naokoło boskiego tronu rozsypane.
O ramę okna oparta Karola myśli i zagłębia się coraz więcej w rodzaj czarnej przepaści, otwartej przed swemi stopami. Czuje się nagle nędzną, biedną, brzydką, śmieszną i opuszczoną. Widzi przed sobą wyraźnie swą przyszłość, przyszłość starej, brzydkiej panny, wycierającej cudze kąty i łatającej rozpadające się na strzępy spódnice. Nie myśli głównie o odjeździe Erazma, gdyż ten jeden cios dołącza się do całego szeregu goryczy, z których się jej nędzne życie składa, lecz jest w tej chwili tak zrozpaczona, tak biedna, tak mała, iż kurczy się i drży jak małe szczenię w mróz na rozstaje rzucone.
Nagle uczuwa delikatne ciepło.
To Ciemieniewska ostrożnie i cicho zarzuciła jej na plecy włóczkową chustkę.
Karola odwraca się i w świetle niewielkiej lampki ukazuje matce swą twarz szarą, pomarszczoną, brzydką, twarz cierpiącej kobiety.
Chwilkę patrzą na siebie te dwie istoty stanowiące jedną całość rozerwaną na dwa strzępy, aż wreszcie córka wyciąga swe chude ręce i woła ze łzami w głosie:
— O! mamo!... mamo!...
Ciemieniewska nie pyta, nie bada, lecz cudownym instynktem wiedziona otwiera ramiona i zamyka je po za głową córki, odgraniczając ją na chwilę od smutku i nędzy życiowej.

Paryż, d. 10 Kwietnia 1894 r.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.