Strona:Gabriela Zapolska - W niedzielę.djvu/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dziewczyna była jeszcze młoda, lecz już ku skroniom skóra opuszczała się ku dołowi, a koło kącików ust rysowały się dwie długie szramy.
W ogóle, cała postać źle odżywiana, spaczona, w brzydką pogięta linię, miała zgryźliwy wygląd, właściwy odosobnionym na łąkach kwiatom.
Karola podniesła w górę ręce, długie, kościste, na których żyły przecinały się misternemi, błękitnemi węzłami i na rozczochraną głowę włożyła wielki, jasny kapelusz, podniesiony z jednego boku massą zmiętego czerwonego jedwabiu. Okolona żółtem rondem kapelusza twarz jej wydawała się twarzą mulatki, i tylko małe oczy europejskie migotały pod upudrowanemi rzęsami, jak oczy kota patrzącego w słońce.
Ciemieniewska tymczasem wzięła szczotkę i zamiatać zaczęła.
— Naśmieciłaś, naśmieciłaś... i tylko mnie do koścloła opóźniasz, mówiła schylając się po nad massą świecących gałganków.
Lecz już Karola, jak pantera, jednym skokiem do ziemi przypadła i rozsrożona w obronie swych skarbów stanęła.
— Niech mama tego nie rucha! krzyknęła, cóż to, nie widzi mama, że to kwiaty? że to pióra? Najlepiej niech mama idzie do kościoła, a mnie w spokoju zostawi!...
Ciemieniewskiej wypadła z ręki szczotka. Mała ta i cherlawa kobiecina bała się nie na żarty swej wyrosłej córki. Wzrost Karoli jej imponował. Oprócz wzrostu, edukacya, sposób używania pudru i mycia paznogci szczoteczką, oraz zarabianie dwudziestu guldenów miesięcznie w freblowskiej szkole, niemało się przyczyniały do wzbudzenia szacunku dla córki w duśzy Ciemieniewskiej. Jakkolwiek od czasu do czasu ośmielała się gderać, jak ot dzisiaj o pójście na Mszę Świętą, Karola jednem podniesieniem głosu zaprowadzała ład i porządek w domu.
Zabrawszy szczotkę Ciemieniewska wysunęła się do kuchenki. Chwilę słychać było delikatny plusk wody, coś jakby kąpanie się wróbla, potem kilka westchnień, zaszeleszczenie wykrochmalonej spódnicy, aż wreszcie nastąpiła cisza przerywana zaledwie szmerem wiązanych wstążek od kapelusza.
Tymczasem Karola jednem kopnięciem zrzuciwszy z nogi kalosze, które ją piekły, zdjęła ze ściany lusterko i usiłowała przejrzéć się w niem, wykręcając głowę tyłem. Zdenerwowana, z ustami nabrzmiałemi przeginała się zamiatając ziemię fałdami spódnicy. Jedna pończocha opadła jej prawie na pięty i odkryła długą, chudą nogę, okrytą szorstkim, sterczącym włosem.
Na jednem z łóżek, wysoko pościelą zasłanych, siedząca biała w czarne łaty kotka przypatrywała się temu niezwykłemu zjawisku zmrużonemi ślepiami.
Żółte skrzydła kapelusza powiewały, jak olbrzymi latawiec trzymany na uwięzi. Karola zdawała się zdaleka wykonywać jakiś mistyczny taniec, a chude jej ciało gięło się w dziwaczne linie pod cienką tkaniną spódnicy.
Słóńce snopami promieni zalewało teraz cały pokoik biedny i smutno czysty, w którym komoda zastawiona filiżankami i porcelanowemi figurkami błyszczała w tem złocie słonecznem, jak Wielki Ołtarz przystrojony na uroczystość niedzielną.
Przed ceratową kanapką mały stolik okryty szydełkową serwetką dźwigał lampę, której podstawa tonęła w włóczkówej patarafce.
Na lampie kanarek z żółtej włóczki miał jedno oko z czerwonej paciorki, wywleczone i zwieszające się na nitce. Koło lampy leżał cały stos kajetów w różno kolorowych okładkach.
Były to ćwiczenia, które Karola przyniosła wczoraj ze szkoły do przygotowania na jutro. Ze stosu wyglądały tu i owdzie błękitne i różowe wstążeczki. Wierzchni zeszyt cały splamiony atramentem nosił na sobie ślady małych, dziecinnych paluszków.
Nagle Ciemieniewska wyszła z kuchni i postąpiła ku córce. Była wymyta, i wyszorowana cała, pobladła z czerwonemi silnie uszami. Na głowie miała czarny kapelusz z bratkiem, na plecach jedwabną pelerynkę, na rękach bawełniane rękawiczki. W garści trzymała książkę do nabożeństwa, różaniec, chustkę do nosa i trzy centy.
Stanąwszy przed córką, spojrzała na ów żółty kapelusz, chciała coś przemówić, zawahała się, aż wreszcie wyrzekła:
— Już idę!
— Chwała Bogu! odparła córka, niechże mama znów nie zaśnie tak, jak na Boże Narodzenie...
Ciemieniewska oblała się ponsem.
— Nie spałam!... odparła z energią, medytowałam, a ty wiecznie mi to wytykasz!..,
Lecz Karola naprawdę niecierpliwić się zaczęła.
— Niechże mama już raz idzie!... proszę Mamy!...
— Już idę, idę!..
Podreptała ku drzwiom, powłócząc nogami obutemi w prunelowe trzewiki sznurowane z przodu. Gdy już wzięła za klamkę, nagle zwróciła się ku niej Karola.
— Niechno mama mi kupi na rynku wstążki ot takiej czerwonej ze dwa łokcie, na dwa palce szerokości...
— Gdzież kupię, wszak to niedziela!...
— Niech mama nie udaje, moja mamo!... przecież mama wie, że do wszystkich sklepów wejść można tylnemi drzwiami... oto próbka!... a niech mama nie zgubi.