Strona:Gabriela Zapolska - W niedzielę.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ponad tą głową, w kwadracie lufcika, na ciemni szafiru widzi jasno płonącą gwiazdę, która przykuwa jej uwagę. Mój Boże!... te gwiazdy!... ludzie mówią, że to światy. Co ludzie wiedzą... to poprostu ludzkie dusze naokoło boskiego tronu rozsypane.
O ramę okna oparta Karola myśli i zagłębia się coraz więcej w rodzaj czarnej przepaści, otwartej przed swemi stopami. Czuje się nagle nędzną, biedną, brzydką, śmieszną i opuszczoną. Widzi przed sobą wyraźnie swą przyszłość, przyszłość starej, brzydkiej panny, wycierającej cudze kąty i łatającej rozpadające się na strzępy spódnice. Nie myśli głównie o odjeździe Erazma, gdyż ten jeden cios dołącza się do całego szeregu goryczy, z których się jej nędzne życie składa, lecz jest w tej chwili tak zrozpaczona, tak biedna, tak mała, iż kurczy się i drży jak małe szczenię w mróz na rozstaje rzucone
Nagle uczuwa delikatne ciepło.
To Ciemieniewska ostrożnie i cicho zarzuciła jej na plecy włóczkową chustkę.
Karola odwraca się i w świetle niewielkiej lampki ukazuje matce swą twarz szarą, pomarszczoną, brzydką, twarz cierpiącej kobiety.
Chwilkę patrzą na siebie te dwie istoty stanowiące jedną całość rozerwaną na dwa strzępy, aż wreszcie córka wyciąga swe chude ręce i woła ze łzami w głosie:
O! mamo!... mamo!...
Ciemieniewska nie pyta, nie bada, lecz cudownym instynktem wiedziona otwiera ramiona i zamyka je po za głową córki, odgraniczając ją na chwilę od smutku i nędzy życiowej.

Paryż, d. 10 Kwietnia 1894 r.